Relacja Floriana Komali | |
Urodziłem się 15 kwietnia 1921 roku w Zapuście Usickim. Moi rodzice to Komala Józef syn Antoniego i Petroneli z Zakrzewickich oraz Maria z Łobuczków, miałem siostrę Michalinę Wandę (ur. 11.09.1923 r.). Bracia mojego ojca mieszkali w Łucku, Stanisław Komala z żoną Stefanią z Michalskich i Franciszek Komala z żoną Marią z Hryniewieckich. W 1928 roku moi rodzice kupili gospodarstwo rolne w kolonii Ludwiszyn. Miałem wtedy 8 lat. Kolonię Ludwiszyn zamieszkiwali prawie w całości Polacy. Tylko dwie rodziny były ukraińskie. Wykupiły one gospodarstwa od Polaków i tam zamieszkały. Inni Ukraińcy mieszkali w sąsiednich wioskach i koloniach. Przed wojną narodowość sąsiadów nie była ważną kwestia, dopiero wojna zmieniła wszystko. W 1943 roku zaczęły napływać straszne wieści o mordowaniu Polaków przez bandy ukraińskie. Ofiarami padały pojedyncze polskie rodziny, były one w całości mordowane, bez oszczędzania dzieci, kobiet ani starców. Działo się to w okolicznych miejscowościach. Było siedem takich przypadków. Ponieważ mordowani byli wyłącznie Polacy, wkrótce zrozumieliśmy, że nasze życie jest zagrożone tylko z powodu naszej narodowości. Do Ludwiszyna śmierć wkroczyła wiosną 1943 roku, w nocy z soboty na niedzielę. Rodziny Łobuczków i Komalów, spowinowacone ze sobą, miały zaplanowany chrzest na niedzielnej mszy w kościele w Torczynie. Miał to być chrzest dziewczynki z rodziny żony Piotra Łobuczka. W sumie tej nocy bandyci zamordowali 5 osób: Zwierzęta gospodarskie - krowy i konie, zostały przed podpaleniem wygonione z obory. Błąkały się pod lasem, podeszły aż do sąsiedniej koloni zamieszkałej przez Ukraińców, nazwy tej kolonii nie pamiętam. Ukraińcy nie chcieli ich sobie zabrać, należy podkreślić, że odpędzali te zwierzęta od swoich zabudowań w kierunku Ludwiszyna. Po tym wydarzeniu Polacy w Ludwiszynie uświadomili sobie realność zagrożenia ze strony banderowców i przestali nocować w domach, w nocy kryli się w zamaskowanych kryjówkach. Nasza rodzina miała wykopany schron w sadzie, mieścił się pod ziemią, miał przemyślnie zamaskowane wejście. Kto mógł sobie pozwolić na wyjazd do Łucka, zrobił to. Pozostali ci, którzy musieli zaopatrywać w żywność siebie i rodziny w Łucku. W Ludwiszynie pojawiła się broń, kto miał ukrytą, wydobył ją, wielu kupiło broń w Łucku za żywność i bimber. Samorzutnie zorganizowała się samoobrona. Ja jako inwalida miałem jedynie obrzyn, z którego pozwolono mi strzelać jedynie na postrach ślepymi nabojami. Mogłem wystrzelić jeden raz, aby przygotować broń do następnego wystrzału musiało upłynąć kilka minut. W kilka tygodni po wymordowaniu rodziny kowala Piotra Łobuczka grupa młodzieży, chłopców o gorących głowach, postanowiła dla odstraszenia pomścić wymordowanych. Mówiono, ze mordercy przyszli z pobliskiej ukraińskiej kolonii, nie pamiętam jej nazwy. "Nie pozwolimy mordować nas bezkarnie" - mówiono. Mi nie pozwolono iść. Mimo zakazu poszedłem za nimi ze swoim straszakiem. Wybuchła chaotyczna strzelanina, nasi chłopcy wrócili bez strat, nikt nie zginął po naszej stronie. Prawdopodobnie nie zginął żaden Ukrainiec. Możliwe, że to strzał oddany z mojej "broni" sprawił, że tak to się skończyło, ostrzegając zarówno naszych chłopców przed zasadzką jak i Ukraińców przed napadem odwetowym. Gdy szedłem pod lasem skradając się za grupą naszych chłopaków, zostałem zaskoczony przez Ukraińca. Wyskoczył do mnie z lasu, miał charakterystyczny 10 - strzałowy karabin. Nic nie powiedział, nie złożył się też do strzału. Krzyknąłem: "Po co tu przyszedłeś !" a następnie wystrzeliłem w jego stronę z mojego składanego obrzyna. Oczywiście nie mogłem mu zrobić żadnej krzywdy ślepym nabojem, mogłem tylko wystraszyć i zapewne tak się stało. Ukrainiec po prostu uciekł a zaraz po tym ja także uciekłem do Ludwiszyna. W zimie 1943 roku ja i mój wujek - inwalida Jan Łobuczek porządkowaliśmy teren pogorzeliska po zabudowaniach kowala Piotra Łobuczka, gdy z lasu Podhorodyńskich wyszła grupa uzbrojonych banderowców, około 10 ludzi. Zawołali nas, także gwizdali. Nie bylibyśmy w stanie uciec, podeszliśmy w ich stronę gotując się na najgorsze, a oni - w naszą stronę. Wypytywali nas po polsku o jakiegoś człowieka, który uciekł od nich, prawdopodobnie dezertera. Faktycznie na terenie Ludwiszyna pojawił się tej zimy tajemniczy osobnik, poruszał się saniami zaprzężonymi w konia, na saniach miał karabin maszynowy, nosił ubranie cywilne. Prosił Polaków w Ludwiszynie o karmę dla konia i żywność dla siebie. Używał słów z języka polskiego i ukraińskiego, wtrącał także słowa po niemiecku. Robił wrażenie człowieka, który chce jedynie przeżyć. O niego właśnie wypytywano nas. Oczywiście nie byliśmy w stanie podać miejsca pobytu tego uciekiniera z bandy, potwierdziliśmy jedynie, że taki przez Ludwiszyn przejeżdżał. W trakcie przepytywania obserwowałem jednego z Ukraińców, uzbrojonego w 10-strzałowy karabin, byłem całkowicie pewny, ze to ten, do którego strzelałem ślepym nabojem. Może to tylko moja wyobraźnia, lecz byłem przekonany, że on rozpoznał mnie również. Jednak nic nie powiedział. Coś dziwnego zrobił także dowódca tej grupy, uzbrojony w nowa błyszczącą "pepeszkę". Mianowicie podszedł do metalowego krzyża na grobie Piotra Łobuczka i jego matki Antoniny, położył dłoń na krzyżu, coś cicho, jakby do siebie, powiedział po ukraińsku, następnie cofnął rękę i powrócił do grupy.
W lutym 1944 roku na drodze z Łucka w godzinach porannych pojawili się Niemcy wraz z policjantami ukraińskimi, otworzyli ogień do zabudowań i mieszkańców Ludwiszyna. Ludność, w tym i nasz rodzina, rzuciła się do ucieczki. Grupa młodych chłopaków stawiała zbrojny opór, strzałami powstrzymując napastników i tym samym dając uciekającym cenny czas na ratowanie życia, na ucieczkę. Zostało podpalonych kilka domów, zginęło około 10 osób. Po pacyfikacji większość została pochowana na cmentarzu w Torczynie, trzech młodych obrońców pochowano pod krzyżem w Ludwiszynie, nazwisk niestety nie pamiętam. Dwie rodziny ukraińskie bezpiecznie doczekały końca wojny mieszkając pośród Polaków. Przed wkroczeniem Sowietów zdarzył się incydent sprowokowany przez Polaka, młodego i porywczego. Polak zaczął strzelać w kierunku zabudowań Ukraińca, jak ludzie mówili - z głupoty, a Ukrainiec odpowiedział ogniem, ujawniając fakt posiadania broni. Polscy sąsiedzi byli przekonani, że Ukrainiec wcale nie chciał trafić i strzelał jedynie na postrach, chcąc odstraszyć nierozsądnego Polaka. Ta wymiana ognia nie miała krwawych konsekwencji i sąsiedzi wyperswadowali Polakowi takie zachowanie. Jednak po wkroczeniu Sowietów NKWD obydwu uczestników strzelaniny osadziło w łagrze na 5 lat. Sowieci zawzięcie ścigali banderowców. Razem z Sowietami pojawili się polscy żołnierze. Mieszkańcy Ludwiszyna poinformowali polskiego oficera o rozpoznanym mordercy polskiej rodziny w sąsiedniej miejscowości - ten banderowiec został zastrzelony przez polskich żołnierzy. Życie Polaków było zagrożone także po wkroczeniu Sowietów, zwłaszcza, że młodzi mężczyźni zostali zmobilizowani do wojska. Dlatego zdecydowaliśmy się na wyjazd na zachód, za rzekę Bug. Moja rodzina pojechała wraz z innymi na furmankach. Eskortowało nas około 10 sowieckich żołnierzy. Gdyby nie ich ochrona, zostalibyśmy zamordowani. Gdy mijaliśmy las, dostrzegliśmy wśród zarośli licznych uzbrojonych ludzi. Sowieci odbezpieczyli broń i skierowali lufy w ich stronę. Jednak atak nie nastąpił.
W Polsce nie od razu znalazłem swoje miejsce do zamieszkania. Najpierw osiedliłem się w pobliżu Werbkowic. Pewnego wieczoru przyszedł nieznany mężczyzna w mundurze polskim, poprosił o nocleg, na to wyraziłem zgodę. Wtedy dołączyło do niego ponad 10 ludzi, którzy ulokowali się w stodole. Nie wiedziałem kim byli. Rano poprosili o zakupienie im chleba, po śniadaniu odeszli. Zaraz potem przyszli milicjanci, aresztowali mnie, dostałem wyrok 5 lat więzienia za pomoc bandytom, dużo później dowiedziałem się, że to byli partyzanci z ugrupowania WiN. W ramach kary więzienia brałem udział w odbudowywaniu Warszawy. Dopiero po odbyciu kary mogłem zatroszczyć się o siebie i swoją rodzinę. | |
--------------- |