Wiktor Korniak

Wspomnienia z Maria Woli

 Urodziłem się 2 listopada 1925r. w Mojsławicach, powiat Hrubieszów. Rodzice Józef i Aniela z Wasilewiczów Korniakowie prowadzili gospodarstwo rolne. Byłem czwartym synem, a piątym dzieckiem w rodzinie. Przede mną byli urodzeni: Mieczysław – styczeń 1919 Jeremiasz - styczeń 1920r., Janina – marzec 1922r. i Bogdan – listopad 1923r. Po mnie urodziły się dwie siostry: Apolonia – maj 1927r. i Józefa – luty 1929r. Tak więc w rodzinie była nas siódemka. W 1927roku rodzice sprzedali ziemię w Mojsławicach i przenieśli się na Wołyń do miejscowości Maria Wola, gmina Mikulicze, powiat Włodzimierz Wołyński. Tam kupili z parcelacji folwarku 28 hektarów ziemi, a także przewieźli na nowe miejsce dom i budynki gospodarcze. W nowym miejscu pierwszy zbudowano spichlerz i w nim mieszkaliśmy do zimy, do czasu wykończenia mieszkania [...].

Teraz przejdę do okresu mordu tj.12 lipca 1943r., kiedy to zamordowano Józefa Korniaka, jego żonę Anielę z d. Wasilewicz, syna Mieczysława Korniaka, córkę Apolonię Korniak oraz męża Janiny Korniak c. Józefa i Anieli - Antoniego Jakubowskiego rocznik 1920. 

Jedenastego lipca była niedziela i po południu trochę powiało i spadł dość obfity deszcz. W poniedziałek, dwunastego rozpogodziło się, więc poszedłem na łąkę, żeby przesuszyć i poskładać siano, które wiatr porozrzucał. Pracując na łące widziałem dymy – najpierw daleko nad miejscowością Zamlicze, później bliżej – nad Biskupicami. Ukraińcy, którzy mieszkali przy naszej łące mówili, że to pewnie Niemcy najechali i pacyfikują wsie. Po południu wracałem do domu i gdy tylko wyszedłem na drogę od lasu nadbiegły dwie siostry Wasylina i Walentyna Antoniukówny, z którymi razem chodziłem do szkoły i trochę wystraszone powiedziały, że do lasu najechało dużo partyzantów (banderowców). To nasunęło mi myśl, że pewnie Niemcy wyparli ich z Biskupic, a w rzeczywistości oni koncentrowali się do napadu na naszą Marii–Wolę. Za dziewczynami, na skróty przez pole dotarłem do drogi głównej i ruszyłem w stronę domu. Przy drodze spotkałem banderowca eks-milicjanta, którego znałem, bo pochodził z Biskupic, ale nie zaczepiał mnie. Widziałem też innych banderowców w polu, za budynkami. Skręciłem na miedzę i szczęśliwie dotarłem do domu. Usiadłem do obiadu przy oknie wychodzącym na drogę i widziałem przejeżdżające drogą furmanki pełne banderowców. Było ich dość dużo, a kiedy przejechały wyszedłem na podwórze do szopy, gdzie tato coś tam majstrował.

Zaczęliśmy rozmowę i w pewnej chwili usłyszeliśmy dalekie strzały. Zaraz też nadbiegła wujenka Wasilewiczowa z krzykiem, że wieś się pali. Rzeczywiście paliło się już kilka budynków, ale nieświadomi, że ludzie są mordowani zaczęliśmy ratować mienie. Mama z Polą wynosiły z domu co się dało, a my z tatą zaczęliśmy wyciągać ze stodoły maszyny. W pewnej chwili tato wyszedł ze stodoły i właśnie wtedy podjechała furmanka z banderowcami. Przywołali tata do siebie. Po przejściu kilku kroków tato odwrócił się i szeptem powiedział do mnie: „- uciekaj!”. Ja byłem niewidoczny w stodole i przez szparę obserwowałem jak trzech z nich poszło za tatą na podwórze. Kiedy byli niewidoczni za domem usłyszałem strzały i widziałem jak podpalali nasz dom. Kiedy zaczęło się palić w obawie, że mogą przyjść do stodoły uciekłem w pole i tam spotkałem siostrę Janinę z Jej córeczką Danusią. Nie wiedzieliśmy, co się w domu stało, ale coś nam jakby mówiło, żeby nie zbliżać się do pogorzeliska. Siostra Józia pasła w polu krowy i widząc, że pali się płakała, ale na szczęście nie poszła do domu. Po naradzie z Janiną chyłkiem poszedłem do Józi i powiedziałem, żeby się nie ruszała, potem wróciłem do Janki i razem przeszliśmy do Józi, bo tam była dolina i byliśmy mniej widoczni.

Zbliżał się wieczór, więc postanowiłem podkraść się do pogorzeliska i zbadać, co tam się dzieje. Trochę chyłkiem, trochę czołganiem byłem już w pobliżu i zacząłem nawoływać rodziców, ale bez skutku. Kiedy zbliżyłem się jeszcze bardziej zauważyłem obok pogorzeliska coś czerwonego. I rzeczywiście, była to czerwona bluzka siostry Poli. Leżeli blisko siebie: rodzice i siostra – wszyscy zastrzeleni. Z żalu i ze strachu nie byłem nawet w stanie zapłakać, tylko coś ścisnęło mnie za gardło. Spojrzałem na budynki – wszystko popalone, żadnej osłony, widać mnie z daleka i wtedy obleciał mnie strach, więc wróciłem do sióstr w pole. Kiedy im powiedziałem, co się stało podniósł się wielki lament. Ponieważ robiło się ciemno ulokowaliśmy się w życie i tak spędziliśmy pierwszą noc. 

Raniuśko, ledwo świt poszliśmy zobaczyć naszych pomordowanych i z powrotem uciekliśmy w żyto. Dom siostry Janki nie był spalony, ale baliśmy się tam zajść, żeby nie było zasadzki. Tego dnia żyliśmy nadzieją, że może wrócą brat Mietek i szwagier Antoni, którzy poprzedniego dnia byli też na łące, ale w innym miejscu i wracali we czwórkę razem z teściem Mietka – Szwaczkiewiczem i jego córką Jasią. Niestety, zostali pomordowali i spaleni w stodole.

Tego dnia udałem się do sąsiada Ukraińca – Hnatiuka, żeby może zabrał rodziców i siostrę na cmentarz i tam ich pogrzebał. On poszedł do drugiego sąsiada niby po pomoc, ale nie było go dość długo, a w dodatku żona jego powiedziała, że za Bugiem mordują Ukraińców, więc tu mszczą się na Polakach. Pomyślałem, że może na mnie sprowadzić banderowców, więc dłużej nie czekałem, tylko wyniosłem się z powrotem w pole. 

Danusia miała wtedy sześć miesięcy. Siostra Janka karmiła ją piersią, a że nie było nic do jedzenia, więc i nie było pokarmu. Na szczęście w polu były krowy, więc udoiło się trochę mleka i Danusia piła surowe mleko, a jakie były tego skutki łatwo się domyślać. Ale znów nastąpiła noc i następny dzień. Z nikłą nadzieją na powrót brata i szwagra przesiedzieliśmy w życie. Niedaleko w życie siedzieli też wujostwo Wasilewiczowie z dziećmi. W dzień spotkaliśmy się z nimi, ale nic mądrego nie uradziliśmy i każdy wrócił do swojej kryjówki. Tak też trzecią noc zostaliśmy w życie, a tu wieczorem zaczął padać deszcz i to dość solidnie. Padał przez całą noc i ustał dopiero nad ranem. Przemokliśmy do suchej nitki, ale najgorzej było z Danusią, bo nie było żadnej suchej pieluszki na zmianę.

Nie było możliwości dalej siedzieć i trzeba było coś przedsięwziąć. Wiedzieliśmy, że u Miłogrodzkich mają schron za stodołą więc, gdy tylko poszarzało postanowiliśmy tam pójść. Podszedłem pod żyto, gdzie byli wujostwo, wołam, ale nikt się nie odzywa, więc zdecydowaliśmy, że idziemy sami. Gdy przyszliśmy na miejsce budynki nie były spalone, bo oni mieszkali na uboczu, w dolinie, więc ich ominęli. Akurat pani Miłogrodzka wyszła ze stodoły, bo wydoiła krowy, ale powiedziała, że w schronie jest już ciasno i nie ma mowy, żebyśmy tam zostali, bo z nami byłoby dziesięć osób i dwoje niemowląt. Powiedziała, żebyśmy się ratowali jak możemy i dała nam tylko mleka dla Danusi. Przedtem powiedziała nam, że w nocy przyszli wujostwo Wasilewiczowie, zostawili dzieci w schronie, a sami z panem Miłogrodzkim, jego synem Piotrkiem i Tadkiem Szwaczkiewiczem poszli do Włodzimierza po ratunek do Niemców. Pan Miłogrodzki dobrze znał te tereny i mógł ich bezpiecznie przeprowadzić. Nawiasem mówiąc tej pomocy od Niemców nie było i dopiero po tygodniu dziewczyna Ukrainka przeprowadziła całą grupę do Włodzimierza. My zostaliśmy sami zdani na własny rozum i siły. Od nas widać było Markostaw, który nie był jeszcze spalony i gdzie był brat Jeremek. W tym nieszczęściu siostra Janka zobojętniała, a Józia zdawała się na naszą decyzję, więc zdecydowałem, że kierujemy się do Markostawu. Musimy przejść trzy kilometry miedzami i z pół kilometra drogą, później przejść przez podmokłe łąki, przepłynąć rzekę Ługę i będziemy na skraju Markostawu, a więc ruszamy w drogę. Głodni, przemoknięci, ale z nadzieją najpierw miedzami, później drogą szczęśliwie, bez przeszkód, bo na drodze spotkaliśmy tylko jednego Ukraińca, ale minęliśmy się obojętnie, dotarliśmy do łąki i zatrzymaliśmy się u znajomego Ukraińca Iwana Peczenego, który miał gospodarstwo na wysepce. 

Ukraińcy przyjęli nas grzecznie, rozpalili w piecu, żeby przesuszyć pieluszki, zagotowali mleka dla Danusi; chlebem nas nie częstowali, bo być może przed żniwami sami go nie mieli. Mieszkanie mieli małe, a że były tam inne osoby, więc Janka z Danusią zostały w mieszkaniu, a my z Józią zostaliśmy w stodole na sianie. Gospodarz poszedł do wsi wymiarkować jakie plany mają banderowcy. Wrócił może po dwóch godzinach z wiadomością, że banderowcy będą jeździć na koniach po polu i wyszukiwać ukrywających się w zbożach Polaków. Powiedział też, że 12 lipca spotkał na drodze wracających z łąki brata Mietka, szwagra Antoniego i Szwaczkiewicza z Joasią – szli razem. Danusia została podkarmiona, pieluchy podsuszone, wiadomości niedobre, więc nie ma potrzeby dłużej pozostawać. Ruszamy w kierunku rzeki. Dołączyła do nas pani Ćwikowa z trójką dzieci: chłopiec lat czternaście i dwie dziewczynki: czteroletnia i jednoroczna. Powoli dotarliśmy do rzeki i na nasze szczęście na brzegu była łódka, ale prawie w jednej trzeciej wypełniona wodą, a na brzegu też z dziesięć centymetrów wody. Z pomocą chłopca i Józi przewróciliśmy łódkę, ale przy stawianiu sporo wody w niej zostało. Do jej wyczerpania posłużyły moje buty z cholewami. Za wiosło znalazłem kawałek grubszej gałęzi wierzbowej i tak stopniowo po jednej osobie przewiozłem wszystkich na drugi brzeg. Idziemy do Markostawu, mijamy pierwszy z brzegu dom kryty blachą. Przed domem na ławce siedzą Ukrainki i zapraszają nas do odpoczynku. Chciałem iść dalej, ale nasze kobiety z dziećmi na ręku są tak umęczone, że natychmiast siadają, więc zatrzymujemy się. Wychodzi gospodarz, przedstawia się, że jest świadkiem Jehowy, przynosi i daje mi do czytania biblię, a tymczasem kobiety zwinęły się do mieszkania i po niedługim czasie zapraszają nas na posiłek. O ile pamiętam były to zacierki na mleku – pierwszy posiłek po trzech dobach. W pewnej chwili wchodzi gospodarz i mówi, żeby nikt z nas nie wychodził, bo u sąsiada jest dwóch banderowców, biorą furmankę. Widzieliśmy przez okno jak odjechali i wkrótce usłyszeliśmy strzały. To oni zaatakowali Polaka, pana Hałasia, ale na szczęście bezskutecznie. Synek gospodarza przyniósł wiadomość, gdzie gromadzą się mieszkańcy Markostawu, więc podziękowaliśmy i szczęśliwie dotarliśmy do torów kolejowych, bo tam czekali Markostawianie na pociąg do Włodzimierza. Były powitania, był płacz, ale niedługo nadjechał pociąg i znaleźliśmy się we Włodzimierzu.

Tak zakończył się pierwszy etap wędrówki.


Wersja komputerowa: Zbigniew Korniak.

 

---------------

Wybór wspomnień.