Wspomnienia z Kolonii Mikołajpol w pow. Włodzimierz 1935–1944 Nazywam się Lucyna Schiesler, mam 84 lata, mieszkam w miejscowości Gościm, gm. Drezdenko, pow. Strzelecko – Drezdeński, woj. Lubuskie. Urodziłam się 23 stycznia 1928 r. we wsi Staje powiat Rawa Ruska, woj. Lwowskie. Mój tata nazywał się Roman Różycki i pochodził ze wsi Żołkiewka koło Krasnegostawu na Lubelszczyźnie. Tato urodził się około roku 1890, jego mama miała na imię Katarzyna, a dziadzia Różyckiego niestety już nie pamiętam. Tato miał liczne rodzeństwo, w tym bracia: Stanisław, Marcin, Tadeusz oraz siostry: Stefania i Maria. Moja mama to Maria Różycka z d. Legierzycka, jej rodziców niestety nie pamiętam, jedynie pogrzeb babci pamiętam. Miałam wtedy tylko 5 latek i było to jeszcze we wsi Staje, tam na cmentarzu pochowani są mój dziadek i babcia Legierzyccy. Mama miała rodzonego brata Andrzeja, który był kolejarzem i pracował na kolei. Andrzej Legierzycki miał syna Józefa, który pozostał na sowieckiej Ukrainie i jego dzieci do dziś mieszkają pod Lwowem. Tato Roman Różycki poznał naszą mamę Marię, gdy pracował w młynie we wsi Staje, była już wtedy wdową. Jej pierwszy mąż Paweł Darowski pomarł na tyfus krótko po tym, jak wrócił z wojska. Mama Maria miała już z pierwszego małżeństwa dwóch synów: Michała i Władysława. Nasz tato dobrze się nimi opiekował, b. starał się być dla nich dobrym, choć drugim ojcem. Szczególnie zabiegał, by zapewnić im dobry start w życie, po temu Michała przyuczył do zawodu kowala, a Władka wyuczył na młynarza. Obaj szczęśliwie przeżyli okrutny czas pogromów na Wołyniu i po wojnie osiedli w Polsce. Do końca życia byli wdzięczni za ojcowski trud i przez wiele lat utrzymywaliśmy z nimi żywy kontakt. Obaj już pomarli, ale pozostały po nich dzieci. Sakrament chrztu świętego otrzymałam we wsi Staje, był tam murowany, piękny, duży, polski kościół. Moich rodziców od chrztu świętego nie znam. Miałam liczne rodzeństwo w tym: Wiktor ur. 17 marca 1921 r., druga była Stefania ur. w zimie 1923 r., trzecia Kazimiera ur. w zimie 1926 r., czwarta przyszłam na świat ja sama, a po mnie Wacława z roku 1934, Katarzyna z roku 1936 i ostatni narodził się Stanisław w lipcu 1938 r. Gdy miałam 5 latek rodzice opuścili Staje bowiem tato Roman, który był młynarzem z zawodu, sprzedał gospodarstwo mamy Marii, które miała po rodzicach i wyjechali na Wołyń. Przybyli do dużej ukraińskiej wsi Poromów, pow. Włodzimierz Wołyński, ok 15 km na południe od miasta Włodzimierz Wołyński. Do rzeki Bug mialiśmy tylko 4 km. Niedaleko była duża wieś Iwanicze, a bliżej mała polska wieś Bożawka oraz duża ukraińska wieś Czucnów, rozłożona nad samym Bugiem. Po sąsiedzku był także duży folwark polski w Bortnowie oraz duży pałac, w którym mieszkał hrabia. W folwarku mieszkało także wielu Polaków, w tzw. czworakach folwarcznych. Tato Roman Różycki kupił w Poromowie młyn, kupił ten młyn na spółkę z Ukraińcem o nazwisku Foryś. Kupili od Żyda, który spodziewał się wojny i wyjechał z rodziną do Kanady. Na miejscu pozostał tylko jego zięć o nazwisku Burlant, jego żona była żydówką, mieli dwie małe dziewczynki, pamiętam Ritę lat 5. Brat Wiktor opowiadał mi po wojnie, że Burlantów zabrali w roku 1942, gdy masowo mordowali wołyńskich Żydów. Nasza parafia była w Uściługu, był tam piękny kościół murowany i tam 10 lipca 1938 r. przystąpiłam do I Komuni Świętej. Pamiętam ten słoneczny dzień, a ja w białej i pięknej sukience, dużo dzieci tego dnia przystąpiło do sakramentu miłości. Razem ze mną była mama Maria, w tym czasie tato Roman przebywał w szpitalu we Włodzimierzu Wołyńskim. Uściług to było kiedyś miasteczko, dziś to jest pusta wieś, nawet ten kościół został zburzony, pewnie Ukraińcy wysadzili, jak to zrobili w sierpniu 1943 r. w Swojczowie. Gdy po wojnie wyraziłam ochotę pojechania do Uściługa, Helena Różycka, żona Wiktora powiedziała mi znacząco: „E po co tam pojedziesz, tam już nie ma nic.”. Zatem w Uściługu był nasz kościół parafialny, ale czasami jezdziliśmy także do kościoła w Kryłowie, gdzie było tylko 2 km drogi. Tylko zamieszkaliśmy w Poromowie i zaraz poszłam do pierwszej klasy do szkoły. Budynek szkolny znajdował się w samym Poromowie, większość dzieci była Ukraińcami, choć zdarzały się także dzieci polskie. W Poromowie mieszkało tylko pięć rodzin polskich, w tym Ignacy i Maria Matwiejczuk, którzy mieli dużą gromadkę dzieci. Wiele razy byłam w ich domu, a w mojej pamięci zapisali się: Jan, Stanisław, Bronisław, Maria, Zofia i Leokadia, która była moją szkolną koleżanką. To byli bardzo dobrzy ludzie. Wojnę i mordy na ludności polskiej przeżyli, gdyż w czas zostali ostrzeżeni i zdołali uciec na drugą stronę rzeki Bug do wsi Kobło. Po wojnie osiedli we wsi Szpikołosy i nawet kilka razy dane mi było złożyć im tam wizytę. Inna rodzina polska, mieszkająca w Poromowie nazywała się Diaczuk, ojciec tej rodziny był kowalem. Z dzieci Diaczuków pamiętam Janinę, Helenę i Stanisława, który podczas II wojny światowej był partyzantem i służył w 27 Wołyńskiej DP AK. Mówiła mi o tym Helenka, której mąż też był w partyzantce w szeregach 27 Wołyńskiej DP AK i jak wspominał, ponoć nawet widział mnie na Bielinie. Oto kiedy po wojnie odwiedziłam rodzinę Helenki w Szpikołosach na Ziemi Zamojskiej, rozpoznał mnie i powiedział: „Ja panią znam, bo widziałem panią już na Bielinie i pamiętam, jak dziwiłem się: ‘Co taka mała dziewczynka robi u Piotrusia Małego?’”. Gdy wybuchła II wojna światowa miałam już 11 lat. Działań zbrojnych w naszej okolicy nie było, natomiast widziałam b. wielu uciekinierów z Warszawy i z innych części Polski. Zatrzymywali się grupowo w parku w Poromowie. Mój brat Michał Darowski został zmobilizowany do wojska i nawet trochę walczył na froncie, ale w obliczu klęski wrześniowej, zmuszony był wracać do domu. Tymczasem na spokojnym dotąd Wołyniu, dosłownie z dnia na dzień zrobiło się dość niebezpiecznie. Oto bowiem miejscowi Ukraińcy zatrzymywali polskich żołnierzy, wracających z frontu i zabierali broń, mundury oraz inne rzeczy osobiste, niestety bywało, że tak obrabowani żołnierze, byli nawet mordowani. Ludzie mówili między sobą w naszych stronach, że Ukraińcy mordują polskich żołnierzy. Nawet Michał, który chciał wrócić do wsi Staje, bał się tam iść w polskim mundurze, przyszedł do naszego taty w Poromowie i prosił o rzeczy cywilne. Tata wyposażył go na drogę, jak trzeba i nawet dodał b. dobry rower. Potem do rzeki Bug towarzyszył mu brat Wiktor, szybko okazało się, że te obawy Michała, to nie jakieś tam mrzonki, oto bowiem spotkali na drodze Ukraińców, którzy zabrali im nawet i te rowery. Podobnie w tych właśnie dniach, dwóch polskich żołnierzy przybyło do Poromowa i zaszli do ukraińskiego gospodarza Forysia. Byłam wtedy u koleżanki Kseni. Żołnierze zapytali nas znacząco, kto my jesteśmy? Widać bali się już o swoje życie. Kiedy powiedziałam im, że jestem Polką, prosili mnie, bym poprowadziła ich do swego domu. A gdy ja poszłam po swego tata, oni skryli się na ten czas. Nasz tato Roman wysłuchał ich i udzielił najpotrzebniejszej pomocy. Żołnierze prosili także, by mogli się spokojnie przespać i odpocząć. Tato wskazał im stertę oraz opisał im kierunek dalszej ich drogi. Na drugi dzień żołnierze ci odeszli i już nie wiem, co się dalej z nimi stało. Pamiętam ten dzień, gdy do naszej wsi zajechali, po raz pierwszy Sowieci, było wtedy zimno i padał deszcz. I chociaż zalegało błoto, ponieważ nasz młyn stał w środku wsi, tam właśnie na drodze miejscowi Ukraińcy zgotowali przyjęcie dla Sowietów. Nastawiali stołów z jedzeniem i cosik do popicia. Poubierali się odświętnie i przy muzyce tańczyli i śpiewali, wielce się radując z przyjścia Sowietów. Ich radość z klęski Polski nie trwała długo, bo gdy tylko Sowieci pozabierali im krowy, świnie i konie do kołchozu, a sami Ukraińcy zmuszani byli do pracy, już nie na własnym, ale na kołchoźnianym polu, to b. szybko zmienili swoje nastawienie do władzy sowieckiej. Mój ojciec Roman, ja sama i wielu innych, słyszeliśmy często, jak pomstowali wściekle na Sowietów. Już w tamtym czasie Sowieci mnożyli także różne utrudnienia dla ludzi wierzących, szczególnie widać to było w szkole oraz podczas Świąt Bożego Narodzenia. Poza tym było raczej spokojnie i póki co, nikomu nie wzbraniano, chodzić jeszcze do kościoła w Uściługu. W grudniu roku 1940 Sowieci zaproponowali naszemu tacie możliwość objęcia młyna w poniemieckiej kolonii Mikołajpol za Włodzimierzem Wołyńskim. Na mocy bowiem porozumienia niemiecko – sowieckiego, mieszkający tu Niemcy wyjechali do III Rzeszy. Tato nasz Roman zgodził się, a w Poromowie pozostał jego syn Wiktor Różycki, zapoznał sobie bowiem miejscową dziewczynę, pokochał i tam się później ożenił. Tymczasem my przybyliśmy na nowe miejsce na kolonię Mikołajpol. Był tam duży młyn parowy, duży i ładny dom oraz cała, dobrze utrzymana gospodarka. Był tam także duży i ładnie utrzymany sad. Widać było gołym okiem, że gospodarz był Niemiec, ukraińska ludność mówiła nam potem, że nazywał się Prylich. Jednak sama kolonia Mikołajpol, już właściwie nie istniała, gdyż wszystkie domy i zabudowania zostały rozgrabione, aż do fundamentów przez okolicznych Ukraińców. Zostały się jedynie sady, jako żywotne ślady istniejących jeszcze niedawno gospodarstw. Ostał się także dom Ukraińca o nazwisku Hud, zlokalizowany w środku kolonii oraz mały domek polny polskiej rodziny Bolesława i Marii Bojko. Mieszkali oni około 700 m od zabudowań Huda, w stronę Teresina. Do szkoły chodziłam w Gnojnie, była to stara, duża ukraińska wieś i po temu dzieci polskich w tej szkole było dość mało. Chodziłam tam tylko przez jeden rok, gdyż potem na Wołyń wkroczyli już Niemcy. Nie jest prawdą, że na tamten czas wszystko było pięknie, różowo i cacy między Polakami i Ukraińcami, różnice narodowościowe dawały się tu i ówdzie, obu stronom we znaki. Dla przykładu jeszcze w roku 1938, gdy mieszkaliśmy w Poromowie to dzieci pomiędzy sobą, choć takie przecież małe, a już nawzajem sobie przytakiwały, na różny sposób dokuczały. Ukraińskie dzieci zatem śpiewały: „Na churi komary, na dole kasza, utekajte Polake Ukraina nasza!”. A polskie dzieci nie były im wcale dłużne i śpiewały śmiało tak: „Żółta chustka, sinie kińce i nam w nosie Ukraińce.” . Co prawda w Gnojnie już tak nie śpiewaliśmy, gdyż tam byli właściwie sami Ukraińcy, ale i tam dawało się wyczuć specyficzne napięcie. Natomiast inaczej było już w szkole w Swojczowie, gdzie poszłam do klasy siódmej, tam rzeczywiście było spokojnie, pewnie i dlatego, że byliśmy już i starsi i nieco mądrzejsi. Poza tym Sowieci dość brutalnie pilnowali porządku i nikomu nie wolno było się specjalnie wychylać, za wszelkie wybryki, groziły surowe sowieckie reperkusje, włącznie z zesłaniem na straszną, mroźną Syberię. I już w roku 1940 słyszało się od ludzi, że Sowieci masowo wywożą Polaków w głąb sowieckiej Rosji, domyślaliśmy się że do ciężkich, morderczych łagrów. Tak zabrali właśnie Polaka Barańskiego i jego rodzinę, gdyż posiadał duży majątek i był zamożny. Wyraźnie uspokajająco działała także na wszystkich, obecność po sąsiedzku dużej, polskiej kolonii Teresin. Od domu wspomnianej, już powyżej rodziny Bolesława i Marii Bojko, nie było to daleko. Starych Bojków nie pamiętam, ale znałam i pamiętam ich dzieci, w tym czterech synów. Najlepiej znałam Bolesława, który bodajże w roku 1941 ożenił się z Marią z kolonii Teresin i jak było przyjęcie weselne, a było to latem, to my jak to dzieci podlecieliśmy pod okna, by podglądać weselników. Pamiętam także, że mieli potem roczne dziecko, dziewczynkę o imieniu Regina. Napad nacjonalistów ukraińskich na ich rodzinę miał miejsce również w lipcu 1943 r., tej samej nocy, gdy rżnęli mieszkańców Dominopola. Posłyszeli w domu strzały i jakieś wybuchy i Bolesław Bojko wyszedł z domu, by zobaczyć, co to się dzieje. Maria w tym czasie miała złe przeczucia i przezornie ukryła się z dzieckiem, po temu osobiście mogła zobaczyć, jak Ukraińcy zabili za chwilę jej męża. Przesiedziała w tym ukryciu, aż banderowcy odeszli i sytuacja się uspokoiła, a potem bezdrożami przeszła z dzieckiem do miasta Włodzimierza Wołyńskiego. Przez pewien czas stale ukrywała się i mieszkała razem z rodziną polską Świstowskich, w tym z Kazimierą Świstowską i Gienkiem Świstowskim oraz z najmłodszym bratem Dziunkiem. Kiedy potem Świstowscy opuszczali ul. Lotniczą we Włodzimierzu Wołyńskim, ona również wyjechała z nimi na Bielin. Działo się to już zimą, około lutego 1944 r. i właściwie tam na Bielinie, spotkałam się z Marią osobiście, stąd znam dokładnie jej losy i wojenne perypetie. Maria Bojko i malutka Reginka mieszkały wtedy nadal z rodziną Świstowskich, a razem z nimi Marian i Anna Roch, również z Teresina oraz ich dwoje dzieci, w tym nastarsza córeczka, lat około 5. Maria Bojko i jej córeczka Reginka ocalały z wojennej pożogi i po wojnie zamieszkały we wsi Kopyłów na Ziemi Zamojskiej. Maria raz drugi wyszła za mąż za Piotra Czerwińskiego i mieszkali dalej w Kopyłowie, a z tego co się później dowiedziałam, Reginka zdobyła dobre wykształcenie i zamieszkała w Lublinie. Od momentu kiedy zamieszkaliśmy na kolonii Mikołajpol, nasza parafia była w Swojczowie, gdzie był kościół p.w. Narodzenia NMP i łaskami słynący Obraz Matki Bożej, zwanej Swojczowską, a potocznie Świczowską. W tamtym czasie pobożność była zwyczajowo mocno obecna i rozwinięta w polskich wiejskich przysiółkach. Po temu ludność polska tłumnie udawała się w każde święta do naszego kościoła. My młodzi i dzieci lecieliśmy na godzinę 9.00, a mamusia szykowała obiad i szła nieco później, na sumę na godzinę 12.00. Do kościoła nie mieliśmy daleko, tylko ok. 3 km przez Folwark Barańskiego i przez Helenówkę. Kościół był duży, murowany, malowany na biało, pięknie ogrodzony, obsadzony drzewami. Bardzo podobał mi się Ołtarz główny, w którym właśnie znajdował się i doznawał czci, wspomniany już Obraz Matki Bożej. Pamiętam jak na początku nabożeństwa cały lud klękał śpiewał pieśń: „Witaj święta i poczęta Niepokalanie Maryja, śliczna lilia, nasze kochanie....”, a w tym czasie organista wolno kręcił korbką o Obraz z wolna się odsłaniał. Zwykle Obraz Maryi przysłonięty był bowiem innym obrazem i ja zapamiętałam, że to był św. Antoni Padewski z Dzieciątkiem Jezus na rękach. Mieliśmy także w świątyni Ołtarze boczne, ale dziś już nie mogę spamiętać, komu były poświęcone. Znakomicie pamiętam naszego proboszcza, ks Franciszka Jaworskiego, który był wysoki i lekko łysawy. Miał mocny, ładny głos, po temu mówił ładne kazania i pięknie śpiewał. Bywał także w naszym domu, choćby po kolędzie i rozmawiał wtedy przyjaźnie z tatem, interesował się skąd to na Mikołajpol przybyliśmy, jak tłumaczył chciał nieco wiedzieć o nas i o naszej rodzinie i trudno się dziwić, trwała demoniczna w swych rozmiarach wojna. Nasi ludzie mieli o nim dobre zdanie i cieszył się właściwie dość powszechnym szacunkiem. Zabiegał dla przykładu, aby chór przy prafii się rozwijał, a mieliśmy naprawdę piękny chór męsko – damski, należała do niego grupa dość utalentowanej młodzieży. Nawet moja rodzona siostra Stefania Różycka zapisała się do tego chóru. Po temu regularnie chodziła na próby chóru, które odbywały się w soboty w Swojczowie i w święta, zawsze śpiewała w chórze. Właśnie razu jednego schodziła z chóru, kiedy Jan Turowski, młodzieniec z Dominopola szczerze się nią zainteresował. Siostra Stefania spodobała mu sie i tak zaczęli się razem spotykać i poznawać. Poznali się w lutym 1942 r., a już na św. Piotra i Pawła był ślub w kościele w Swojczowie. Przyjęcie weselne odbyło się w naszym domu na Mikołajpolu, pamiętam że była orkiestra dęta i tańczono przed domem. Pamiętam także, że mama Jana Turowskiego, nazywała się po drugim mężu Maria Potocka. Jej pierwszy mąż, a zarazem ojciec Jana zmarł wcześniej. Na weselu byli obecni także rodzony brat Jana, Józef Turowski, kawaler lat ok. 25. Była także obecna ich starsza rodzona siostra z mężem i dziećmi, ale nazwiska już niestety nie pamiętam. Wszyscy pięknie się bawiliśmy, aż do samego rana, a w poniedziałek obowiązkowo poprawiny. Napad Niemiec hitlerowskich na ZSRR w naszych okolicach przebiegał wyjątkowo spokojnie, dosłownie nic się nie działo. Ludzie bali się śmiertelnie i tylko z daleka obserwowali, jak te wojska jechały na wschód. Pamiętam jak tato patrzył z okna naszego młyna i pokrzykiwał, co raz na nas, aby nie stać przy drodze, bo to przechodzi b. niebezpieczny front. Niemcy naturalnie sprawnie zaprowadzili w terenie swoje porządki i pilnowali tylko swoich własnych interesów. W byłym majątku Barańskich zlikwidowali kołchoz i postawili tam silny niemiecki posterunek, było to sześciu uzbrojonych po zęby Niemców, aby pilnowali majątku, który przynosił III Rzeszy wymierne zyski. Zatem i ten pierwszy rok wojny, upłynął w naszych stronach dość spokojnie, można powiedzieć, aż do wiosny 1942 r. nic się u nas nie działo. Niemcy zezwolili naszemu tacie dalej pracować w młynie, teraz oczywiście na ich własne cele i usługi. Podobnież święta Bożego Narodzenia roku 1942 przebiegły b. spokojnie, tak że z całą rodziną udaliśmy się na Pasterkę do kościoła w Swojczowie. Było b. uroczyście i jak zwykle dużo ludzi. W domu koniecznie musiała być żywa choinka z lasu, snopek zboża w kącie, na stole siano na talerzu i tak na tym sianku złożony opłatek, jakoby to było żywe Dzieciątko Jezus na tej garstce sianka. Nasz tatuś Roman b. tradycyjnie obchodził święta. Opłatkiem zawsze dzielił się na początek z naszą mamusią Marią, potem z synem, a następnie już z nami wszystkimi. Potem była b. rodzinna wieczerza i koniecznie dużo kolędowania. Tato zawsze zaczynał od kolędy: Bóg się rodzi. Pamiętam że w lipcu 1942 r. Niemcy przy czynnej pomocy Ukraińców, zaczęli wywozić wszystkich Żydów do specjalnego getta we Włodzimierzu Wołyńskim. O tej akcji antyżydowskiej, było w naszych stronach dość głośno. Znałam osobiście dwie żydowskie dziewczyny, jeszcze panny ze wsi Gnojno, były to Róża lat około 19 i druga Jenta lat 21. Były to dwie rodzone siostry i chodziły do pracy do majątku, zagarniętego po rodzinie Barańskich. Znałam je dobrze, gdyż zawsze przechodziły obok naszego młyna. Pewnego razu zobaczyliśmy cztery duże niemieckie samochody, jak pojechały w stronę tego majątku, a nasz tata powiedział wtedy znacząco: „Niemcy pojechali na kołchoz po Żydów, pewnie ich pobiją!”. Ja się szybko zebrałam i zaraz tam pobiegłam, spotkałam tam Żydówkę Rosę i pytam: „Co tu się się robi?”, a ona na to smutno: „Zabierają nas do Włodzimierza Wołyńskiego do getta i tam pewnie nas pobiją.”. I dodała znacząco: „Teraz my, a później wy!”. Dodam że na tym majątku pracowało wtedy dużo Żydów i wszystkich ich wtedy zabrali. Poza tym w naszych okolicach, wciąż było jeszcze spokojnie i nie było póki co, realnego zagrożenia ze strony Ukraińców. I tak było przez całą zimę, aż do wiosny roku 1943. Pierwszym sygnałem zbliżającej się katastrofy, były wydarzenia w dużej wsi ukraińskiej Mikulicze. Było to ok. 7 km na południe od naszej kolonii Mikołajpol. U nas w domu mówiło się o tym dość często, rozmawiali o tym także Polacy, którzy przywozili ziarno do młyna. Mówiło się zatem, że cała polska, zamożna rodzina, a było to 12 osób, została napadnięta nocą, obrabowana i zamordowana, a ciała wrzucono do piwnicy. Dopiero po trzech dniach odnaleziono ich ciała, gdy bydło b. ryczało nienapojone i głodne. Krótko potem, już na Wielkanoc 1943 r. miała miejsce ostra potyczka Niemców z Ukraińcami o majątek Barańskich. Pamiętam, że właśnie wracałam z kościoła ze Swojczowa ze święconką, szliśmy drogą koło tego majątku, którego dom stał przy samej drodze. Szłam jeszcze z jedną dziewczyną z Ludmiłpola. Nadjechał bryczką Ukrainiec, może nawet jakiś szef Ukraińców z Wołczaka i tak do nas powiedział: „Uciekajcie prędko, bo tu zaraz rozgorzeje bój!”. Mocno wystraszone szybko odbiegłyśmy z tego miejsca do swoich domów. Zaraz opowiedziałam o tym zdarzeniu naszemu ojcu, a za około pół godziny rzeczywiście rozgorzała tam walka. Była ostra strzelanina, a Niemcy wypuścili rakiety, prosząc swoich o pomoc. Jednak już po godzinie wszyscy Niemcy broniący się na majątku zginęli, tymczasem nadjechała spóźniona pomoc z Włodzimierza Wołyńskiego. Cztery duże, zielone niemieckie samochody i pełno niemieckich żołnierzy. Ustawili się tyralierą w zbożu i uważnie szli w stronę tego majątku, gdy walka powoli już dogasała, a atakujący Ukraińcy, już spiesznie się wycofywali. Niemcy swych poległych żołnierzy zabrali ze sobą do miasta, a zabitych w walce Ukraińców kazali zakopać. Mieli to robić Polacy: Edward Korda i Władysław Piwkowski oraz dwóch jeszcze z Helenówki. Potem przyszli jednak banderowcy ze wsi Wołczak i zabrali te ciała do Lasu Świnarzyńskiego. W maju 1943 r. banderowcy zabrali ze sobą do lasu Edwarda Korda i Władysława Piwkowskiego oraz innych Polaków, rozpowiadając niby tu i ówdzie, że chłopcy ci będą teraz walczyć razem z nimi, ramię w ramię z Niemcami. Jednak ludzie Ci nigdy już więcej nie wrócili do swoich domów i rodzin. Polacy w naszych stronach po cichu, powiadali między sobą, że Ich banderowcy skrytobójczo pomordowali tam, że już na pewno nie wrócą, bo są wśród pobitych. Wiem o tym ponieważ przychodziła do nas siostra rodzona Edwarda, której było na imię Rozalia, lat około 20 i tak mówiła w naszym domu: „Chyba Edek nasz nie wróci, bo słyszeliśmy, że Ich w lesie bandery pobili.”. Po zabiciu Niemców na majątku Barańskich i zlikwidowaniu tej niemieckiej placówki, Ukraińcy poczuli się panami w terenie i już zupełnie jawnie poczynali sobie w całej naszej okolicy. Przestali się bać kogokolwiek i jawnie z bronią jeździli po naszych drogach. Rozgrabili też do cna majątek Barańskich i dobrodusznie rozdali ludziom. Często widziałam tych młokosów po 17 lat z karabinami, jak zupełnie bezkarnie szli sobie drogą. Tymczasem w nas Polakach, już narastał strach, zaczęliśmy na serio obawiać się Ukraińców i tego, co jeszcze mogą chcieć zrobić. Mówiło się też często, szczególnie w młynie, Polacy którzy przyjeżdżali z różnych stron dzielili się wiedzą, że oto Ukraińcy organizują tajne spotkania i zebrania po wsiach. Uderzające w tych przekazach było to mianowicie, że b. uważano, nawet pilnowano, by Polacy nie brali udziału w tych zebraniach. Było to mocno podejrzane, a dla wszystkich Polaków mocno, już nawet niepokojące. Po temu nasz tata Roman zawziął się, by raz jeden na takie spotkanie pójść, ale mama mocno się sprzeciwiła, mówiąc: „Nie idź, jak cię tam nie wołają, to nie idź.”. Dużo ludzi przychodziło do młyna i mówiło o tym wszystkim z troską i niepokojem, by nie powiedzieć z wyczuwalnym lękiem. Co ważne nikt się właściwie, już temu nie dziwił, skoro niemal powszechnie i gołym okiem, można było zobaczyć, jak Ukraińcy już stronili od Polaków i jakby patrzyli spode łba, jakoś tak wrogo. Pomimo wszystko życie toczyło się dalej i trzeba było, jakoś z tym wszystkim żyć, staraliśmy się w tych trudnych dniach, zachować konieczny spokój. Jak zawsze w każdą niedzielę, udawaliśmy się na mszę świętą do kościoła w Swojczowie. Naturalnie ks. Franciszek Jaworski, proboszcz naszej parafii, był doskonale poinformowany o tym wszystkim, co działo się w całej okolicy. A jednak w swoich kazaniach i w swoim słowie do wiernych nie nawiązywał do tych ostatnich wydarzeń, jakby nie chciał rozpalać jeszcze większego konfliktu. Na tydzień przed rzezią, około południa udałam się do mojej koleżanki Marysi Semeniuk. Ich zabudowania należały już do wsi Gnojno, ale od nas to było zaledwie 300 m. Gdy tam przyszłam, zastałam jej rodziców oraz trzech obcych chłopów. Szykowali się iść na zebranie do wsi Gnojno. Jej mama poczęstowała mnie pierogami i poprosiła, bym wróciła się do domu, gdyż oni udają się teraz na spotkanie do Gnojna. Ja powiedziałam wtedy, że powiem o tym zebraniu swemu ojcu, aby i on sam mógł udać się na takie zebranie do Gnojna. Wtedy ona rzekła: „Lepiej żeby nie szedł.”. Kiedy wróciłam zatem do domu, opowiedziałam ze szczegółami wszystko ojcu, nie pomijając, tej znów niepokojącej rady. A był u nas właśnie szwagier Jan Turowski, bowiem przyjeżdżali do nas z żoną Stefką, niemal na każdą niedzielę. Szwagier Jan zaraz powiedział: „Widzi tata, że coś się jednak szykuje, skoro tak się Ukraińcy ukrywają. I mnie też wzbraniają wydawać Niemcom drzewo. Nakazali nam też napisać na kartce, ile jest osób w domu i z obrazkiem świętym, powiesić na dworze, nad drzwiami domu.”. Po tej rozmowie szwagier Jan pojechał do domu na Dominopol. Ten ostatni tydzień przed „krwawą niedzielą” na Wołyniu jeszcze był spokojny, tylko my wciąż zastanawialiśmy się, co to Ukraińce takie tajemnicze. Na kilkanaście godzin przed rzezią ludności polskiej, 10 lipca w sobotę, około południa szwagier Jan przyjechał ze Stefką do nas ponownie, coś nie dawało mu spokoju, bał się tego, co jeszcze może się wydarzyć. Raz jeszcze poważnie rozmawiał z naszym ojcem o całej sytuacji na Dominopolu, mówił tak: „Tato coś się szykuje, bo Ukraińcy tak się spieszą, tak się kręcą, tak wszędzie jeżdżą!”. Poprosił także naszą mamę Marię, aby pojechała z nimi na Dominopol, ponieważ mają przyjść trzy kobiety, by grabić siano, by mama nagotowała dla nich obiadu. Stefka była już bowiem w siódmym miesiącu z dzieckiem i zwyczajnie nie dawała sobie ze wszystkim rady. I mama Maria poszła z nimi na Dominopol. A właśnie tej nocy banderowcy z Lasu Świnarzyńskiego, zgotowali Polakom na Dominopolu istne piekło na ziemi, mordując dosłownie wszystkich mieszkańców tej wsi. To była jeszcze jedna, jakich wiele, spokojna noc na Wołyniu, choć dla wielu Polaków, było w tej nocy, coś niepokojącego, coś jakby wisiało w powietrzu, choć większość nie wiedziała, że oto ostatni już raz, kładzie się do łóżka. Tak samo było na Dominopolu, niby ludzie coś przeczuwali, a jednak ogromna większość dała się zaskoczyć i niemal wszyscy zginęli. Nasza mama Maria w ten sobotni wieczór, zjadła kolację razem z Janem i Stefką, a potem wszyscy spokojnie udali się spać i to był ten ostatni raz, gdy wszyscy widzieli się, jeszcze razem, szczęśliwi, żywi i cali. Opatrzność Boża czuwała jednak, tej nocy nad naszą mamą, która spała w kuchni, a były tam drzwi na ogród, natomiast siostra Stefka spała w pokoju, były tam drzwi na Las Świnarzyński. Nagle w nocy mama usłyszała gwałtowny łomot do drzwi, ktoś dobijał się, chcąc się dostać do środka chaty. Mama Maria b. się wystraszyła i natychmiast drzwiami wyleciała do ogrodu i tam skryła się w jamie, w której Jan pędził uprzednio bimber. Gdy zrobiło się cicho i spokojnie, a było już na świtaniu, mama Maria wyszła z ukrycia i poszła do chaty zobaczyć, co tam się właściwie stało. Drzwi w stronę lasu były otwarte, a w korytarzu na progu, leżała zamordowana jej córka Stefania Turowska, leżała w dużej kałuży krwi. Ciała zięcia Jana Turowskiego nie widziała, ale znalazła ciało matki Jana, a po drugim mężu Marii Potockiej. A pan Potocki leżał w swoim pokoju i była narzucona na niego pierzyna. Przerażona tym, co zobaczyła, uciekła z powrotem i dobrze się ukryła, już w innym miejscu. Rano znów zobaczyła, jak Ukraińcy ściągali wszystkich za nogi, właśnie do tej jamy, w której mama skryła się szczęśliwie uprzednio. Widziała także, że tak porzucone ciała, zarzucili ziemią i bezceremonialnie, po prostu zadeptali. Mama Maria tak się bała, że przesiedziała w tym ukryciu cztery dni, aż do środy 14 lipca. Z opowiadania mamy wynika także, że w środę miało miejsce na Dominopolu jakieś zamieszanie i Ukraińcy „uciekali” z obawy przed Polakami do Lasu Świnarzyńskiego na Wołczak, gdzie była ich główna siedziba i baza do wypadów w całej okolicy. Mama skorzystała z tego zamieszania i przeszła pomiędzy nimi przez most na rzece Turii i przyszła do naszego domu na kolonię Mikołajpol. Po sąsiedzku mieszkali Ukraińcy, gospodarze zauważyli mamę i zaraz donieśli banderowcom: „Zabiliście cztery osoby, a tu była jeszcze jej matka, która ukrywała się, a teraz uciekła i na pewno będzie mówić, co widziała na Dominopolu.”. Mama w tym czasie przyszła już do domu, była środa i dom był zamknięty. Mama stała tak na drodze i rozmyślała, co ma teraz uczynić. Nawet nie wiedziała, co się w domu w tych dniach tragicznych wydarzyło, czy tu także był pogrom na Polakach i czy uciekliśmy, czy zwyczajnie jeszcze żyjemy. Naraz nadjechał Ukrainiec na koniu, pochwycił mamę i zabrał z powrotem, aż do głównej bazy banderowców na Wołczaku. I tak nasza mama zmuszona była pracować dla nich w kuchni, gotowała dla banderowców posiłki. Wymordowanie niemal wszystkich mieszkańców dużej i starej polskiej wsi Dominopol, zostało przeprowadzone, tak sprawnie, że my na Mikołajpolu przez pierwsze dni, nic o tym nie wiedzieliśmy. Po niedzieli zwyczajnie czekaliśmy, że mama wróci z Dominopola, tymczasem nie było jej, ani w poniedziałek, ani we wtorek. Na trzeci dzień w środę, było to właśnie 14 lipca, tato mocno się już niepokoił, czemu to nasza mama wciąż nie wraca i powtarzał: „Co to jest, że Marysi nie ma z powrotem?”. I tato Roman powiedział do mnie: „Idź z krowami do Helenówki i wywiedź się od ludzi, co tam się dzieje.”. I ja poszłam, ale w drodze spotkałam Polkę Rozalię Korda oraz panią Piwkowską lat ok. 45. One pierwsze pytały mnie, czy my już coś wiemy o Dominopolu i czy wiemy, już coś o losie naszej Stefki oraz czy nasza mama Maria jest w domu. Odpowiedziałam, że mamy wciąż nie ma z powrotem z Dominopola i póki co nie wiemy, co się tam mogło stać. Wtedy one rzekły: „To wy wciąż nie wiecie, że cały Dominopol jest już wyrżnięty i wasi bliscy pewnie też.”. Byłam w takim szoku, że niewiele już z nimi przystawałam, tylko zaraz nawróciłam do domu i powtórzyłam wszystko, co usłyszałam ojcu. Lecz ojciec nie uwierzył w te wieści i powiedział: „To niemożliwe, żeby tak wszystkich ludzi pobili, to ci ktoś głupot naplótł. Idź zatem drugi raz do Helenówki i dowiedź się coś więcej o tym.”. I ja raz jeszcze poszłam na Helenówkę i zastałam tam polską rodzinę Jantasów, spakowanych na wozie i gotowych do ucieczki. Jeszcze kilka innych rodzin polskich, też spakowanych i gotowych uciekać w każdej chwili. Ponieważ jednak sytuacja się nieco uspokoiła, stali tak z wozami i czekali, co jeszcze może się lada moment wydarzyć. Porozmawiałam zatem z Jantasową i pytałam, czy to prawda, co mówiły Rozalia Korda i Piwkowska, że cały Dominopol już wyrżnięty. Gospodyni Jantas wyznała mi wtenczas b. przejęta tak: „Tak to prawda, bo psy wyją, krowy ryczą, w kominach się nie pali, tylko bandziory jeżdżą jak szalone w tą i nazad. Ponieważ zrobiło się cicho i już nie mordują, to my stoimy tak i czekamy. Idź i powiedź niech wasz ojciec, będzie w pogotowiu także, ze wszystkim.”. Wróciłam zatem pospiesznie do domu i powtórzyłam wszystko raz jeszcze, jak usłyszałam. Nawet wtedy nasz tata, jeszcze nie wierzył, nie mieściło mu się w głowie, jak można zaplanować, a potem bestialsko wymordować, tak dużą społeczność. Nakazał zatem starszej naszej siostrze Kazimierze, aby poszła sama na Dominopol i sprawdziła, co tam się rzeczywiście stało i Kazia poszła. Dotarła b. blisko miejsca tragedii, bo aż do mostu na rzece Turii, tylko około 500 m od pierwszych zabudowań, wymordowanej wsi polskiej Dominopol. Była tam chata, w której mieszkała znajoma dziewczyna, Polka o nazwisku Stachurska. Jej córka lat około 17, była dobrą koleżanką Kazi i często razem udawały się do kościoła w Swojczowie na nabożeństwa. Okazało się, że młoda Stachurska, była także na Dominopolu, właśnie w tę noc z soboty na niedzielę, kiedy mordowano z zaskoczenia mieszkańców wsi. Jest zatem naocznym świadkiem, tych niewymownie tragicznych dla Polaków, a dla Ukraińców haniebnych zapustów. Stara Stachurska opowiadała zatem Kazi osobiście tak: „Moja córka była w tę starszną noc na Dominopolu, gdy Ukraińcy niespodziewanie napadli na mieszkańców wsi i bestialsko, bez miłosierdzia mordowali wszystkich, których zdołali dopaść. Także ona została mocno uderzona przez bandziora, ostrym narzędziem w ramię i mocno pokaleczona. Na szczęście udawała, że nie żyje, a rana była na tyle poważna, że zmyliła czujność napastników. Kiedy oprawcy odeszli, zdołała się poderwać na nogi i ukryć w pobliskich konopiach, tam straciła przytomność. Gdy się ocknęła, przez rzekę Turię, przedostała się z największą ostrożnością do rodzinnego domu. Opatrzyłam ją i ukryłam przed rezunami w naszej komórce. Chodź a zaprowadzę cię do niej, byś sama mogła się przekonać, że to co mówią ludzie o masakrze na Dominopolu jest straszną prawdą.”. I rzeczywiście kiedy otworzyła drzwi komórki, ujrzała swoją koleżnakę, ranną i wciąż ogromnie przejętą tym, co się kilka dni temu wydarzyło. Kazia w obliczu naocznego świadka pogromu na Dominopolu, również poczuła, jak uginają się pod nią, jej własne nogi. Jakby dopiero teraz, tak do końca, dotarło do niej, co tam tak przecież blisko na Dominopolu, który tak dobrze, był jej znany, naprawdę się wydarzyło. Stara Stachurska widząc jej przejęcie, powiedziała: „Nie idź na Dominopol, bo cię tam na pewno zabiją. Moja córka widziała także, jak zakopywali ciała pobitych mieszkańców Dominopola, zapewne chcą teraz ukryć przed światem, dowody swojej haniebnej zbrodni. Na pewno i ciebie nie wypuszczą.”. Kazia zaraz wróciła do domu na Mikołajpol i przekazała naszemu ojcu wszystko, co widziała i słyszała. Teraz nasz tato Roman w końcu uwierzył i zaczął wolno pakować nasze rzeczy do kufra. Potem spakowane rzeczy, ukryliśmy w zbożu w życie. Od pierwszych chwil ojciec był przerażony, nie bardzo wiedział, co w takiej sytuacji zrobić, wahał się, co do następnych, a koniecznych kroków. Wtedy nadjechała znajoma Polka z Zarudla o nazwisku Hasiak z czwórką dzieci. Nawet nie zatrzymała się, ale tylko zwolniła bieg konia, by krzyknąć do ojca tak: „Panie Różycki niech pan ucieka, bo nas na Zarudlu już mordują!”. I pojechała szalonym pędem dalej. Po tym spotkaniu i po tych słowach ojciec, właśnie zaczął się pakować. Było już około 3.00 po południu, jak przez zboża wyruszyliśmy z kolonii Mikołajpol do miasta Włodzimierz Wołyński. Mieliśmy do pokonania ok. 15 km i za trzy godziny, byliśmy już bezpiecznie na miejscu. Gdy dotarliśmy na ul. Lotniczą, to było tam już b. dużo furmanek, uciekinierów z różnych pobliskich i dalszych nawet miejscowości. Z chaotycznych przekazów ludzi, można było wywnioskować, że wszyscy uciekli właśnie przed banderowcami, a uciekali na łeb na szyję z tym, co udało się w pośpiechu spakować i zabrać. Rozmawialiśmy z wieloma znajomymi, w tym ze wsi Ludmiłpol. Pamiętam dla przykładu polską rodzinę Dejerów. Oni najpierw z powodzeniem uciekli do miasta, a potem wrócili jeszcze na swoje na Ludmiłpol i zostali pomordowani w tzw. II sierpniowej turze mordów. A jest mi wiadomo, że obie siostry Dejerówny, w tym Deoniza lat 17 i starsza lat 20, koleżanka Kazimiery Rożyckiej, śpiewały pięknie na chórze w naszym kościele w Swojczowie. Tato Roman wyszukał dla nas, u jednego z gospodarzy na przedmieściu, miejsce w stodole i spaliśmy na słomie, a ojciec i inni stróżowali. Rano na drugi dzień, było to 15 lipca rozglądaliśmy się uważnie w mieście, ale rodziny tam nie mieliśmy. Naturalnie tato Roman myślał nieustannie o mamie Marii, przecież wciąż nic nie wiedzieliśmy o jej losach, czy tamtej nocy zginęła, czy może jakoś cudem ocalała i wciąż gdzieś się ukrywa. W tym czasie Kazia dowiedziała się w mieście, że Niemcy często odbierają uciekinierom dobytek, a młodych ludzi zabierają na przymusowe roboty do Niemiec. I już drugiego dnia nasz tato chciał wracać na Mikołajpol, by szukać mamy, albo żeby się choć jeszcze, coś o jej losach od ludzi wywiedzieć. Jakaś Polka również chciała wrócić do Swojczowa, po swoje dziecko, które zostawiła u Ukraińców. W rezultacie ja, nasz tato Roman i ta Polka, razem udaliśmy się do naszych domów, by sprawdzić, jak rozwija się dalej sytuacja. Ja jednak nie chciałam tam wracać, bo miałam złe przeczucia, jednak uległam, gdyż tato uparł się, mówiąc do nas: „Jak będzie w terenie dobrze, to ty, Kazia i reszta dzieci, przyjdziecie do nas na Mikołajpol, a jak będzie źle, to ja przyjdę do was do miasta do Włodzimierza Wołyńskiego.”. Po tych słowach tata, nasza trójka wyruszyła, a Kazia i dzieci zostali się w tej stodole. Wyprawa była b. niebezpieczna, właściwie wszystko mogło się zdarzyć, jednak o dziwo spokojnie zaszliśmy do domu drogą i choć Ukraińcy przyglądali się nam bacznie, coś tam podszeptując, ale ostatecznie nie czepiali się nas wcale. My z tatem zatrzymaliśmy się w naszym domu, a ta Polka poszła dalej sama do Swojczowa. Musieli nas jednak Ukraińcy bacznie obserwować, skoro tylko weszliśmy do domu, a już na nasze podwórko, zajechała cała fura ukraińskich bandziorów. Jednego z nich poznałam od razu, miał 17 lat i był ze Swojczowa, chodził też ze mną do szkoły w Swojczowie, mówili na niego „cygan”. Banderowcy przyszli zatem do naszego mieszkania i mówią do naszego taty: „Panie Różycki, a gdzie wy byli, że was tu nie było?”. A ojciec na to bez pardonu: „Zięć zabrał żonę na Dominopol i nie ma, pewnie mi ją zabiliście!”. Wobec takiego obrotu sprawy i ja dodałam ostro: „Gdzieście podziali moją mamę, pewnieście zabili?!”. Nieoczekiwanie banderowcy nie rzucili się wściekle na nas, ale spokojnie odpowiedzieli: „My waszej mamy i żony nie zabili, ona żyje i gotuje nam posiłki na Wołczaku. A waszego zięcia i córkę zabili Mazury spod Karpat.”. W tym samym czasie inni banderowcy, przeprowadzali gwałtowną rewizję w całym domu, szukali chyba broni i wszystko dosłownie przewracali. Znaleźli jakąś dość grubą książkę historyczną i zaraz spalili. Nakazali ojcu, aby nigdzie nie uciekał, bo mu dom złodzieje rozgrabią, ale raczej żeby młyn pracował i męł zboże. Ojciec znowu odważnie się postawił i powiedział: „Nie będę wam męł zboża, dopóki nie oddacie mi żony, bo dzieci moje głodne, a nie ma kto im strawy dziennej ugotować.”. Ojciec był niezłamany, mocno i stanowczo opierał się banderom i wciąż stawiał warunek, by Maria Różycka wróciła do domu oraz że koniecznie chce zobaczyć, to miejsce w którym zakopali jego córkę Stefkę. Banderowcy b. potrzebowali mąki, dlatego ojciec był im na ten czas b. potrzebny i nie mogli się go jeszcze pozbyć. Zadecydowali zatem wykończyć go później, a na razie pójść ojcu na ustępstwa. Mianowicie zgodzili się, by ojciec nasz przyszedł do Dominopola do domu Jana Turowskiego i nawiedził miejsce zakopania Stefki i innych. Jeszcze tego samego dnia, ze Swojczowa szczęśliwie wracała ta Polka, która była z nami wcześniej i prowadziła swoją 12 – letnią córkę. Razem z nimi do miasta udałam się także i ja, gdyż takie było właśnie życzenie naszego ojca. W mieście opowiedziałam Kazi wszystko, co się podczas ostatniej doby wydarzyło oraz życzenie ojca, byśmy wszyscy wrócili do domu na Mikołajpol. Ja jednak zdecydowanie nie chciałam tam wracać, złe przeczucie nie odstępowało mnie bowiem na krok. Po temu następnego dnia rano, a było to 16 lipca zdrowo pokłóciłam się z siostrą Kazią, gdyż stanowczo odmawiałam powrotu na Mikołajpol, po prostu bałam się. Znów miałam to przeczucie, że to się źle skończy dla całej naszej rodziny. Kazia jednak pozostała nieugięta, zabrała resztę rodzeństwa i wróciła za wolą ojca na Mikołajpol. Wielu ludzi w tych dniach wracało do swoich opuszczonych w pośpiechu domów, bo mówili że znów zrobiło się na wsi spokojnie. Ludzie ci nie dawali wiary, że Ukraińcy znów mogą rzucić się na bezbronną ludność polską, że mogą znów tak bestialsko mordować. Był to efekt nie tylko pozornego spokoju, który nastał w dugiej połowie lipca, ciasnoty mieszkaniowej w mieście i obaw przed wywózką do III Rzeszy, ale przede wszystkim fałszywych zapewnień przywódców UPA o zaniechaniu rzezi, wypowiadanych i rozgłaszanych wszem i wobec. Zatem Kazia z dziećmi wrócili, bez większych problemów do naszego domu, a ja wolałam zostać w mieście. Mieszkałam po różnych kątach, nawet prosiłam ks. Franciszka Jaworskiego, który przebywał właśnie na plebani, przy kościele farnym, o coś do zjedzenia. W tej trudnej dla mnie chwili, udzielił mi pomocy. Potem odnalazła mnie Maria Szymańska, kuzynka szwagra Jana Turowskiego i zamieszkałam w mieście razem z nimi. Mieszkałam z nimi, aż do naszego wyjazdu na Bielin. W uroczystość Matki Bożej Wniebowziętej, 15 sierpnia udałam się do kościoła farnego na sumę. Było wielu księży i wielu ludzi przybyło, pomodlić się w tak trudnym dla nas wszystkich czasie, a wszystko razem sprawiło, że nabożeństwo było b. uroczyste. W kościele spotkałam dwie Polki, dziewczyny z Ludmiłpola, które poznały mnie i pytały mnie: „Czemu ty nie idziesz do waszego domu? Mama i tato płaczą za tobą, że już ciebie banderowcy, gdzieś na drodze złapali i pewnie zabili, a ty żyjesz!”. I gorąco namawiały mnie, bym ja z nimi szła bocznymi drogami do domu i ja poszłam. Gdy byłyśmy już w Mikołajpolu, ja poszłam do domu, a one udały się w dalszą drogę. Jako pierwszy wypatrzył mnie mały braciszek Stasio, który poznał mnie, a mama i tato rzeczywiście nie mogli uwierzyć, że ja jeszcze żyję. Radość zatem była szczera i b. wielka, a potem już w domu nawzajem opowiadaliśmy sobie, ostatnie nasze przeżycia. Namawiałam b. gorąco rodziców, by uciekali póki jeszcze mogą, ponieważ wielu Polaków znów ucieka do miasta, gdyż poważnie obawiają się drugiej, gwałtownej fali mordów. Jednak rodzice nie godzili się jeszcze na ponowną ucieczkę do miasta. Tato Roman opowiedział mi z kolei, jak banderowcy z Wołczaka zezwolili im pójść na Dominopol, na to miejsce w którym spoczywała nasza siostra Stefka oraz inni członkowie jej rodziny. Tato mówił tak o tym: „Poszliśmy tam wszyscy razem, nawet dzieci. Znalazłem to miejsce, usypałem prowizoryczny grób i ustawiłem mały, brzozowy krzyż, ale gdy tylko skończyłem pracę, niemal natychmiast zjawił się banderowiec, który kopnął krzyż, rozwalił grób, a nam wszystkim powiedział: ‘Tu Chresta ne treba, mohiły ne treba, tu musit byt riwno!’. Zaraz też przyprowadzili naszą mamę Marię, której surowo nakazali, by nic nie mówiła, co tam na Wołczaku widziała. I mama rzeczywiście milczała jak zaklęta, a musiała dużo wiedzieć, skoro spędziła między nimi blisko dwa tygodnie. Zaraz też wszyscy, już razem z mamą, wróciliśmy do naszego domu na Mikołajpol.”. O tego dnia tato ponieważ się zobowiązał, męł odtąd dla nich zboże. Teraz zaś nie czuli się nagabywani przez banderowców i nie myśleli uciekać. W rodzinnym domu byłam razem z nimi przez kilka dni, ale wciąż bałam się zostawać w domu na noc. Ukrywałam się w jęczmieniu i na polu, razem z polską rodziną Antoniewskich, mieszkali ok 1 km od nas oraz z drugą rodziną polską Wójcickich, też mieszkających dość blisko. My wszyscy razem ukrywaliśmy się. Ja później uciekłam, a ich wszystkich tam pozabijali, podczas drugiej fali mordów, tak przypuszczam. W tych właśnie dniach spotkałam na polach, blisko Helenówki, Polkę Eugenię Jantas lat ok 16, która b. chciała ze mną uciekać do miasta. Niestety nie mogłam jej ze sobą zabrać, gdyż sama nie bardzo miałam, gdzie się podziać. Po dziś dzień niekiedy wraca do mnie, ta myśl: „Jaka to szkoda, że nie zabrałam wtedy, tej młodej dziewczyny i tak może wyratowałabym ją od śmierci, która i tak przyszła do niej od rezunów.”. Gdy byłam później, już w mieście, to poznałam Polaka Jana Jantasa, który właśnie zdołał uciec z drugiej fali mordów. Opowiadał mi, że banderowcy zamordowali mu w tych ostatnich dniach na Helenówce, rodziców oraz dwie rodzone siostry, w tym właśnie Eugenię. Opowiedał mi, że uciekał w niedzielę rano polami, lasami i przez bagna. Gdy wróciłam z Mikołajpola do miasta ponownie zamieszkałam u Szymańskich, a gdy Karol i Maria pomarli, ja poszłam z ich synami na Bielin. Tato Roman miał b. dobrego znajomego w Swojczowie, który mieszkał blisko samego cmentarza. To był Polak i nazywał się Bortnowski lat ok. 55, a jego żona lat około 50. Mieli oni troje dzieci, w tym najstarsza córka Stefania, która wyszła za mąż w roku 1941 i krótko potem zabrano ich na roboty do Niemiec. Druga córka to była Helena lat 21, była jeszcze panną oraz najmłodszy brat Antoni lat około 11. Nasi rodzice często zapraszali rodzinę Bortnowskich do naszego domu w gości, przeważnie przy okazji Świąt Bożego Narodzenia, czy na Wielkanoc. Oni bywali u nas, a my często bywaliśmy w ich domu. Ich dom był b. blisko cmentarza, a do kościoła było około 500 m.. Ja też bywałam po wielokroć w ich domu, ale najbardziej kolegowałam się z najstarszą siostrą Stefką. Pewnego ranka, to było już pod koniec sierpnia 1943 r., kiedy zboża z pól, były już zebrane i żniwa zakończone, wyszłam na ul. Lotniczą i zobaczyłam niewysoką kobietę, jak idzie z małym chłopcem. Kobieta ta na pierwszy rzut oka wyglądała b. biednie, była mocno zmęczona, brudna, a jej sukienka niemal w kawałkach, oboje wyglądali na b. wyczerpanych. Gdy się do mnie trochę przybliżyli, zaraz poznałam, że to Helena Bortnowska i jej brat Antoś ze Swojczowa. Pytałam się żywo, co się im takiego przytrafiło, a ona zaraz błagała mnie o pomoc, gdyż jak mi mówiła, byli już oboje na skraju wyczerpania. Zaprowadziłam ich do pani Marii Szymańskiej, tam gdzie i ja znalazłam schronienie i wstawiłam się za nimi, prosząc o tak potrzebną dla nich pomoc. Szymańska to była b. dobra kobiecina i b. uczciwa, zaraz pomogła, znalazła rzeczy i potrzebne ubrania. Po niedługim czasie Helena doszła do siebie i mogła wyjść ze mną na miasto, by poszukać kogoś z własnej rodziny, czy innej pomocy. Helena opowiedziała mi także, kiedy tylko się wzmocniła, co stało się w ostatnich dniach w Swojczowie, mówiła tak: „Mieszkaliśmy do końca sierpnia w Swojczowie w swoim domu rodzinnym. Gdy zaczęła się rzeź Ukraińcy napadli także i na nasz dom, by wszystkich bezlitośnie pomordować. Mama i tato rzucili się do ucieczki, ale oprawcy zdołali ich dopaść i zabili, tymczasem ja i Antoś uciekaliśmy w innym kierunku. Mały mój brat ukrył się w stodole sąsiada Ukraińca, a ja wybiegłam na pole, gdzie rosło proso i tam się zagrzebałam. Niestety jakiś Ukrainiec dostrzegł mnie, jak uciekałam, przyjechał zaraz konno na to pole i tratował proso, by mnie tak wytropić. Długo tak się kręcił, ale choć koń wiele razy mijał mnie o włos, jednak ów rezun nie dojrzał mnie i odjechał. Po pewnym czasie, gdy zapadły ciemności, usłyszałam w stodole płacz dziecka, podkradłam się tam i nawoływałam cichutko: ‘Antoś, Antoś’, a on mi odpowiedział. Zabrałam więc brata i już razem uciekaliśmy dalej w stronę miasta Włodzimierza Wołyńskiego. Ciężka i b. niebezpieczna to była droga, natknęliśmy nawet na banderowców, a ponieważ nie było gdzie się ukryć, sama wlazłam do wody, aż po szyję, a brata ukryłam w sitowiu przy brzegu. Stałam tak w wodzie przez dłuższy czas, aż bandery odjechali, a było to dla mnie wielkim cierpieniem. W końcu zostaliśmy sami, ocaleliśmy i znowu ruszyliśmy w stronę miasta, tak właśnie przyszliśmy w końcu na ul. Lotniczą, wyczerpani niemal do granic wytrzymałości.”. Na tym zakończyło się opowiadanie Heli. Na drugi dzień rano udałyśmy się do kościoła farnego, ale właśnie odprawiał kapłan, którego nie znałyśmy, a my chciałyśmy widzieć się z ks. Franciszkiem Jaworskim, naszym proboszczem ze Swojczowa. W tych jakże dramatycznych dniach i tygodniach sierpnia i września, msze święte w kościele farnym św. Joachima i Anny, sprawowane były niemal, co godzinę. Było bowiem wielu księży, którzy zdołali wydostać się, zwykle ratując się gwałtowną ucieczką, ze swoich polskich, wymordowanych parafii wołyńskich. Księdza Jaworskiego zastałyśmy na plebani, prosiła go Hela, był ksiądz ogłosił, że poszukiwana jest rodzina Bortnowskich i kuzynów. Księża bowiem każdego dnia dawali na mszach takie ogłoszenia i podawali takie informacje. Ksiądz Jaworski interesował się każdą informacją o losach jego parafian, dlatego wypytywał Helę, co takiego działo się w Swojczowie, po jego lipcowej ucieczce do miasta. Ona zatem opisywała mu cały ten okres, prawie 1,5 miesiąca, mówiła tak: „Jak ksiądz Jaworski uciekł od nas, to od tego czasu Ukraińcy poczuli się w Swojczowie, już b. pewnie. Otwarcie przejeżdżali się przez wieś konno i na furmankach, mieli przy sobie ostrą broń i strzelali, trochę na vivat, a trochę na postrach. Co ciekawe jednak, naszych ludzi na razie się nie czepiali, tylko nawoływali, by pracować, żniwa zbierać i dobytku pilnować. Zapewniali przy tym, że żadnego mordowania więcej, już nie będzie i że ludzie mogą spokojnie spać w swoich domach. Zaznaczali dobrodusznie, że teraz oni sami pilnują porządku i naturalnie strzegą bezpieczeństwa pozostałych Polaków. Ponieważ nasi ludzie powszechnie nie ufali już banderowcom, zatem ci wypuścili mnóstwo ulotek, a nawet wieszali plakaty, takie odezwy do Polaków. Pomimo wszystko nasi ludzie nie dawali wiary banderowcom i raczej powszechnie przeczuwali, że może jeszcze dojść do drugiej fali mordów na ludności polskiej. Po temu niemal powszechnie chowali się i ukrywali, po przeróżnych dziurach i zwykle nie nocowali w domach. A jednak wielu wciąż nie decydowała się na ucieczkę do miasta, tak czekali niejako, co będzie, aż doszło znowu do tego najgorszego”. Tak w skrócie Hela opowiedziała, co działo się w tych tygodniach w Swojczowie. Krótko zaś potem, jak ksiądz Jaworski ogłosił w kościele Heli zapytanie, znaleźli się jacyś jej krewni, którzy zabrali Helę i jej brata do siebie i od tej pory nie znam właściwie, więcej ich dalszych losów. Tak tylko otarło mi się niejako o uszy, że jej starsza siostra Stefania, przeżyła wojnę i wróciła z Niemiec i że podobno, już razem zamieszkali w Chełmie. W obliczu nieustannego zagrożenia, mimo ciasnoty mieszkałam zatem w domu Karola i Marii Szymańskich we Włodzimierzu Wołyńskim. Tęskniłam jednak i to bardzo za rodzicami i młodszym rodzeństwem, a zwłaszcza za pięcioletnim braciszkiem Stasiem. Byłam z nim mocno związana emocjonalnie, szczególnie że w latach 1941-43 pomagałam mamie w opiece nad nim, gdyż nie chodziłam wtedy do szkoły. Pamiętam jak często wychodziłam na koniec ul. Gnojeńskiej w oczekiwaniu, że może jeszcze dziś ktoś przedrze się do nas ze wsi do miasta, tak w odwiedziny. Ale tego szczęścia nie było mi już dane więcej przeżyć bowiem wkrótce banderowcy wymordowali Polaków z Mikołajpola i w całej naszej okolicy. Oszczędzając jedynie czasowo, jak pokazała przyszłość, ze względu na przydatność zawodową, ojca Romana Różyckiego i naszą rodzinę. Wszystkim ograniczyli jednak swobodę poruszania się, po prostu zamknęli ich w obrębie naszgo domu, młyna i podwórka. Dwóch uzbrojonych po zęby banderowców, dniem i nocą, pilnowało Różyckich. Tymczasem życie w okupowanym Włodzimierzu Wołyńskim, tylko z pozoru wydawało się łatwiejsze. Otóż moja wyjątkowa, nieco orientalna uroda wydawała się, co niektórym dość podejrzana. Pojawiły się nawet szeptane ploteczki, że jako domniemana Żydówka mogę być nawet złapana i rozstrzelana przez Niemców. Ucieczką przed tą tragiczną perspektywą, było uzyskanie u ks. Franciszka Jaworskiego zaświadczenia stwierdzającego, iż jestem wyznania rzymsko - katolickiego, co autentycznie wykluczało przynależność do rasy żydowskiej. Powodów dla których mieszkańcy miast cierpieli nie mniej, niż mieszkańcy wsi było znacznie więcej. Bieda, ciasnota, niedożywienie i brak elementarnych warunków higienicznych, były w tych dniach na porządku dziennym. W konsekwencji ludzie słabi umierali, tym bardziej że szerzyły się epidemie, w tym jedna z najgroźniejszych: tyfus plamisty. Niestety zachorowali także moi dobrodzieje Karol i Maria Szymańscy. Pomimo licznych trudności, starałam się w tej ciężkiej dla nich chorobie, być dzielna i tak chociaż okazać im swoją wdzięczność za wszystko, co dla mnie zrobili. Nie tylko przyrządzałam posiłki, prałam bieliznę, ale także wyprażyłam wszelką odzież w piecu chlebowym, co było konieczne w skutecznej walce z wszechobecną wszawicą. Szymańscy nie przetrzymali jednak wysokiej gorączki i mimo troskliwej opieki, zmarli. Dalsze moje losy już w partyzanckiej bazie na Bielinie oraz w szeregach 27 Wołyńskiej DP AK zostały opisane przez Zdzisława Szprocha w artykule pt.: „W przedsionku piekła”. Materiał ten został napisany na podstawie moich najwcześniejszych wspomnień, a opublikowany w dwóch częściach: w listopadzie i w grudniu 1993 r. w „Gazeta Drezdenecka”. Oto zatem dalsze moje losy: „[...] Pozostało pięciu synów: Tadeusz, Mieczysław, Stefan, Ludwik i Zygmunt. Trzej najstarsi, w obawie przed Ukraińcami, Niemcami, a także śmiercią głodową, postanowli wstąpić do partyzantki. Zabrali także ze sobą pietnastoletnią Lucynę Różycką, która nie mogła już wrócić do Mikołajpola. Łącznik ppor. „Małego Piotrusia”, przebrany za starego woźnicę, zawiózł ich do Wierowa, który obok Bielina, był najsilniejszą bazą samoobrony polskiej. Szymańscy, zaprawieni już w potyczkach z banderowcami, nie mieli kłopotów z przyjęciem do kompanii, dowodzonej przez ppor. Władysława Cieślińskiego, ale na widok Lucyny dowódca zapytał: ‘Co robi tu to dziecko?’. To dziecko potrafiło jednak przekonać doświadczonego żołnierza, że poza partyzantką nie ma już dla niej życia. Argumenty poparli i rozszerzyli trzej Szymańscy i ‘Piotruś’ zdecydował: ‘Niech zostanie’. Chrzest bojowy przeszła Lucyna w kuchni przy obieraniu ziemniaków i gotowaniu zup. Do jej obowiązków należało także dojenie kilku krów, które partyzanci przyprowadzili wcześniej i z braku stanowisk w oborach umieścili w stodołach. W październiku 1943 r. została zaprzysiężona we wsi Siedliska k. Bielina i nadano jej pseudonim ‘Róża’. Otrzymała, wspólnie z Czesławem Czerwińskim, poważne, ale stosowne do wieku i wyglądu zadanie – została łączniczką. Mali, drobni, pełni młodzieńczego entuzjazmu i sentymentu do siebie, przypadkowymi furmankami, rowerami, przeważnie jednak pieszo docierali tam, gdzie nie dotarłby mężczyzna. Przez pewien czas przenosili niektóre meldunki między oddziałami leśnymi: ‘Łuna’, ‘Błękitni’, ‘Osnowa’. Wspólnie z Cześkiem dotarli kilka razy do Włodzimierza Wołyńskiego. W umówionym miejscu spotykali się z łącznikiem o pseudonimie: ‘Janek’ (NN), który pracując w niemieckich koszarach przy koniach, zdobyte uprzednio informacje przekazywał do bazy w Bielinie. W swych planowych wędrówkach spotkali kilka razy Ukraińców, ale znając ich język i sztukę wyszukanago kłamstwa, wydostali się z opresji. Wypełniając sumiennie obowiązki małego partyzanta, Lucyna nieustannie niepokoiła się o los najbliższych. Swoje rozterki, obawy i lęki przedstawiła bezpośrednio przełożonemu, który pozwolił niewielkiej grupie ochotników na wyprawę do Mikołajpola, celem zabrania stamtąd rodziny młynarza. Pierwszy wypad zakończył się na wsi ukraińskiej Kochylno, w której dostali się w krzyżowy ogień i musieli się, na szczęście bez strat, pospiesznie wycofać. Drugi doprowadził ich do wsi Wólka, także ukraińskiej, oddalonej o 3 km od domu Różyckich, w którym dostrzegli palące się światło. I choć poruszali się nocą i zachowywali jak najdalej idącą ostrożność i tym razem wytropił ich patrol ukraiński i zmusił do odwrotu. Nie podejmowali walki, gdyż szanse były nierówne, a tereny wokół opanowane przez banderowców.[...]”. Opis drugiej wyprawy znany jest szerzej, dzięki panu Czarkowi, najmłodszemu synowi pani Lucyny, a zatem było to tak. Pewnej jesiennej nocy, uprosiłam kilku partyzantów na Bielinie, by wybrali się ze mną nocą na kolonię Mikołajpol. Chciałam raz jeszcze spotkać się z rodzicami i rodzeństwem i z pomocą tych polskich partyzantów, sprowadzić ich wszystkich do polskiej bazy na Bielinie. Była to chłodna, jasna noc, gdyż księżyc świecił na bezchmurnym niebie, co niebagatelnie utrudniało nasze zadanie. Wszystkie zboża były już pokoszone i niezwykle trudno było przemykać się polami w grupie i pozostać niezauważonym. Pomimo to dotarliśmy niemal pod samą kolonię i widzieliśmy nawet z ukrycia światło w oknie naszego domu. Nie mogliśmy jednak podejść bliżej, gdyż niemal na pewno zostalibyśmy zauważeni przez banderowców, którzy od pewnego czasu pilnowali już naszego domu oraz mojej rodziny. Partyzanci bali się narażać nas wszystkich, gdyż w razie podniesienia alarmu przez wartowników, cała wyprawa mogłaby się zakończyć masakrą i nas i wszystkich domowników. Patrzyłam w te nasze okna i nie mogłam się pogodzić, że znów jestem tak blisko i znów nie mogę im pomóc. Tej nocy nie miałam pojęcia, że to ostatni raz, gdy mogłam być z nimi wszystkimi żywymi, jeszcze raz i tak blisko, to był ten ostatni raz, jak widziałam światło życia w naszym domu rodzinnym. Wkrótce potem moi rodzice i moje kochane rodzeństwo, wszyscy zostali brutalnie zamordowani przez banderowców. Straciłam Ich wszystkich, już na zawsze, a byłam tak blisko, tej właśnie nocy, to była ta ostatnia, opatrznościowa szansa.”. W artykule pana Zdzisława Szprocha: „W przedsionku piekła” pani Lucyna tak dalej relacjonuje swoje losy na Wołyniu: „[...] Lucyna spodziewała się wręcz najgorszego. Śmierć zawitała do Różyckich 5 grudnia o godz. 04 nad ranem i prawdopodobnie miała twarz znajomych z Mikołajpola. Nie wykluczone, że wśród morderców byli bliscy sąsiedzi. Zginęli wtedy rodzice, tj. Roman i Maria, trzy siostry: Kazimiera, Wacława i dziesięcioletnia Katarzyna oraz pięcioletni brat Stanisław. Szczegóły mordu nie są znane do dnia dzisiejszego. Wiadomo jednak powszechnie, że nacjonaliści ukraińscy oszczędzali broń, a zabijali siekierami, nożami, kosami, widłami, łomami, a nawet piłami. Dziewczęta przed śmiercią przeważnie gwałcili. W szale zezwierzęcenia zabijali także swoich pobratymców, którzy nie chcieli uczestniczyć w masakrach lub łamali obowiązującą dyscyplinę. Wieść o bestialskiej zbrodni dotarła do oddziału dopiero 10 grudnia. Lucyna poczuła się jak sparaliżowana, a ból jak ołów w formę wlewał się w jej serce i każdy zakątek ciała. Z tym bólem żyje do dnia dzisiejszego. Ciała pomordowanych zakopano we wspólnym dole, w sadzie za stodołą, o czym pani Lucyna dowiedziała się dopiero kilka lat temu, od sąsiadki z czasów wojny – Marii Diaczuk. [...]”. Jeszcze w styczniu 1944 r. b. chciałam zobaczyć to miejsce, gdzie zakopano moich zamordowanych rodziców i rodzeństwo, a w tym czasie front, był już b. blisko. Pewien Ślązak, zaciągnięty na służbę do niemieckiej armii, miał za zadanie dostarczyć pocztę do niemieckiego wojska z Włodzimierza Wołyńskiego. Umówiłam się zatem z nim, że ja będę dla niego za tłumacza, a on będzie mnie osłaniał, by mnie Ukraińcy w drodze nie zabili i pojechaliśmy rowerami. Dobrze się jechało, bo śnieg nie był jeszcze głęboki. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, gdzie stał nasz młyn i dom, nic już tam właściwie z zabudowań nie było. Ukraińcy wszystko zniszczyli, budynki porozbierali do samych fundamentów, a materiały rozkradli. Ostał się jedynie sam młyn, widocznie banderowcy liczyli, że się jeszcze może przydać oraz nasz sad owocowy. Z naszego domu ostała się jedynie piwnica, w której znalazłam porozrzucane rzeczy, mego ojca Romana, leżały w nieładzie. Naturalnie rozglądałam się nieco wokoło i znalazłam miejsce, przed sadem, a już za chlewem, gdzie była zapadnięta ziemia i domyśliłam się, że to tam właśnie leżą moi ukochani. Niemiec miał wojskową saperkę i chiał nawet dla mnie kopać, ale ja bałam się, że zobaczę ciała rodziców i rodzeństwa. Nie zgodziłam się, nie miałam siły udźwignąć takiej traumy, dlatego pojechaliśmy rowerami dalej. To był pierwszy raz, jak pojechałam i stanęłam nad miejscem spoczynku mojej rodziny. Oto dalsze losy Lucyny opisane w artykule Zdzisława Szprocha: „[...] Nadal należała do kompanii ppor. Władysława Cieślińskiego (Małego Piotrusia), stacjonującej w Wierowie. Nadal, pomagając przy sporządzaniu posiłków i praniu, przechodziła jednocześnie szkolenie wojskowe. Tadeusz Nieradko, przydzielony do tego celu, nauczył ją posługiwania się bronią krótką i długą, ale w akcjach dywersyjnych i walkach partyzanckich nie brała udziału. Działania bojowe 27 Wołyńskiej DP AK przeciwko niemieckim garnizonom w Kocolu, Włodzimierzu, Lubomlu oraz regularnym, wycofującym się jednostkom wehrmachtu rozwścieczyły Niemców, którzy w dniach 07-18 kwietnia wprowadzają do walki lotnictwo, które bombarduje wiele miejscowości, w tym także Bielin, Hajki, Janin-Bór, Mariankę, Wierów i Siedliska. Dnia 09 kwietnia 1944 r. w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych powtórzono bombardowanie Bielina, a po zestrzeleniu samolotu nad Wierowem, Niemcy nasilili i rozszerzyli swoje działania z powietrza. Kiedy samoloty pojawiły się nad Wierowem, w domu, w którym przebywała Lucyna, padł rozkaz: ‘Do schronu!’. Schron wykopany z polecenia dowództwa, znajdował się na podwórzu. Za mężczyznami wybiegła ‘Róża’ i kiedy wyprostowała ciało, aby przyśpieszyć, została trafiona odłamkiem bomby w prawe ramię. Upadła zemdlona, a kiedy się ocknęła, leżała w stodole na sianie. Przeleżała tam o głodzie, z temperaturą powyżej 40C do nocy. Nocą, dwaj przyjaciele ‘Janka’ (NN), przewieźli ją wozem nieresorowanym do Włodzimierza, a stąd na drugi dzień do wsi Rozięcin k. Hrubieszowa. Szczegółów transportu nie pamięta, gdyż rana obficie krwawiła, a wysoka temperatura zamazywała poczucie rzeczywistości. Z Rozięcina jeden z gospodarzy zawiózł ją do szpitala Czerwonego Krzyża w Chełmie, gdzie leczyło się wielu rannych, wychodzących z okrążenia w lasach mosurskich, żołnierzy 27 Wołyńskiej DP AK. Lucyna ranna od bomby, bała się bombardowań, a one zaczęły się nasilać z chwilą zbliżania się wojsk radzieckich do Bugu. Wydawało jej się, że może zginąć pod gruzami szpitala, bądź zostanie rozstrzelana przez Niemców, jeżeli historia choroby się wyda. Samowolnie, po czterech dniach pobytu, opuściła szpital i schroniła się u rodziny ojca, tj. p. Filów, którzy mieszkali w Nowinach pod Tomaszowem Lubelskim. Zmartwienia jednak nie ustały, gdyż rana goiła się długo i goiła się źle. Nastąpiły duże ubytki mięśnia naramiennego, dwugłowego i trójgłowego ramienia, a także ramiennego, co doprowadziło w konsekwencji do ograniczenia przydatności życiowej prawej ręki. [...]” . Do Gościmia na Ziemię Lubuską, pierwszy raz przybyłam 28 marca 1946 r.. Przyjechałam tu z moim kuzynem Romanem Fil i jego żoną Marią Fil z d. Hrubicka i na początku mieszkałam razem z nimi. W roku 1949 poznałam Piotra Buśko, który był Wielkopolaninem, rodem ze wsi Miały w okolicach Krzyża Wielkopolskiego. Pokochaliśmy się ze wzajemnością i zdecydowaliśmy na wspólną drogę przez życie. 10 września 1950 r. zawarliśmy związek małżeński i zamieszkaliśmy, właśnie w tym domku, w którym żyję po dziś dzień, a który otrzymaliśmy z nadania państwowego w roku 1953. Mamy trójkę dzieci, jako pierwsza urodziła się w 1951 r. Danusia, drugi był Krzysztof z 28 września 1952 r., a trzeci Cezary, który urodził się wiele lat później, bo 7 lutego 1968 r.. Po śmierci nieodżałowanego męża Piotra, nie było mi samej łatwo i zdecydowałam się wyjść ponownie za mąż za pewnego Ślązaka o nazwisku Schiesler, który był znakomitym piekarzem. Dziś mam już wiele wnucząt, a nawet pierwsze prawnuki. Najmłodszy mój syn Cezary ożenił się w roku 1993 i zamieszkali z żoną w naszym domu w Gościmiu, przejmując rodzinne gospodarstwo, a ja nadal pomagam dzieciom w miarę swoich sił i możliwości. I choć minęło niemal 70 lat od opisywanych wydarzeń, to jednak są one w mojej świadomości wciąż żywe i świeże. Gdzieś tam w zakamarkach mojej duszy i ciała, trwa niezmiennie, zakodowany lęk przed siekiernikami z OUN-UPA, którzy bez zmrużenia oka, gotowi są rąbać niewinnych ludzi, w tym staruszków, kobiety i dzieci. Naturalnie nigdy nie zapomniałam także swoich ukochanych rodziców i moje kochane rodzeństwo. Przez lata modliłam się gorąco, by podtrzymać pamięć o rodzinnych korzeniach oraz o najbliższej rodzinie, która na Kresach pozostała już na wieczną wartę. W 1976 r. pojechałam ze starszym synem Krzysztofem na Wołyń, pierwszy raz po wojnie. Chciałam odwiedzić mojego rodzonego brata Wiktora Różyckiego i jego rodzinę oraz raz jeszcze stanąć w miejscu spoczynku moich rodziców i rodzeństwa. Razem z bratem Wiktorem pojechaliśmy autobusem do wsi Gnojno, a potem na byłą kolonię Mikołajpol. Razem znaleźliśmy miejsce, gdzie stał nasz młyn, ale już wtedy nic prawie, po nim nie zostało, tylko w rowie leżał „postument” z młyna, taka pozostałość z fundamentów. Było to duże i widać nie mogli tego ruszyć, betonowe, stąd zapewne nie mogli i rozbić, a prochu było szkoda, dlatego zapewne zsunęli po prostu do rowu i leży tam podobno, po dziś dzień. Nie było też śladów, po naszym domu rodzinnym. Znaleźliśmy za to naszych dawnych sąsiadów Ukraińców o nazwisku Siemieniuk. Mieszkają wciąż w tym miejscu, co niegdyś jeszcze, gdy byli naszymi sąsiadami. Z Marią Siemieniuk chodziłam kiedyś razem do szkoły w Gnojnie. Co więcej, mieszkają w takiej samej chacie, jak to było 70 lat temu, krytej jeszcze słomą. Maria Siemieniuk w pierwszej chwili mnie nie poznała, ale gdy się przedstawiłam ona bardzo się wystraszyła. Dopiero po chwili, gdy nieco do siebie przyszła, rzekła: „O Hospodin, a skąd wy się tu wzieli?”. Wtedy opowiedziałam jej o moim celu, tej wizyty na Mikołajpolu, po tak długim czasie. Naturalnie z początku Maria powiedziała, że ona nic na ten temat właściwie nie wie, że to miało miejsce w nocy, że ona nic nie widziała i po temu nie może nic pomóc. Ale usiedliśmy do stołu, ona podała zakąskę, my wyciągnęliśmy wódki, a oni postawili na stół swoją samogonkę. Wszyscy popiliśmy sobie i trochę porozmawialiśmy, a kiedy już mieliśmy odjeżdżać, jej mąż który był z Rosji, powiedział mi na ucho: „Ja wam skażu, gdzie to jest, bo mi teść wszystko to opowiadał. Tylko uważajcie, aby Marysia nic nie wiedziała.”. I właśnie wtedy, tak mi opowiedział: „Przyszło takich dwóch, czy trzech młodych banderów z bronią do domu Siemieniuków i nakazali, aby stary Siemieniuk wraz z nimi, zakopał ciała rodziny Różyckich, których oni właśnie zamordowali. To było około 05 grudnia, gdy zaczynała się już zima. Ojciec nie chciał, bo Rożyckie były dobre ludzie i on nie może tego zrobić. Wtedy ci młodzi ostro zagrozili: ‘Jak zaraz z nami nie pójdziesz, to was czeka to samo!’, to dlatego musiał tam pójść. Za chlewem w sadzie wykopali duży dół i za nogi ściągali ciała do tej jamy i tak bez trumien, bez żadnego pożegnania, ciała te zakopali. Dodał także: ‘Kazia miała takie ładne warkocze, biedna próbowała ratować się ucieczką na pole, ale zastrzelili ją, tak jak psa w polu.’.”. Kiedy ów Rosjanin nam to opowiadał, mieliśmy jeszcze czas i poszliśmy na to miejsce. Była to zima, grudzień 1976 r. i było już b. zimno, mróz ścisnął ziemię. Nie mogliśmy tego miejsca odnaleźć, ale Wiktor brat mój lepiej pamiętał ułożenie budynków i mniej więcej znaleźliśmy. Zapaliliśmy tam znicze, staliśmy, modliliśmy się i płakaliśmy. Potem jakby z lżejszym sercem wróciliśmy do wsi Poromów. Tego roku zostałam już u brata Wiktora i razem spędziliśmy te Święta Bożego Narodzenia, dopiero po Świętach wróciłam do Polski. Drugi raz po wojnie pojechałam na Wołyń z synem Czarkiem, bo bardzo się interesował i od pewnego czasu chciał zobaczyć tamte tereny. Pojechaliśmy pociągiem przez Przemyśl i Lwów i jak poprzednio zatrzymaliśmy się u brata Wiktora w Poromowie. Spędziłam tam z synem dwa tygodnie i dzięki temu miał okazję lepiej poznać rodzinę brata Wiktora Różyckiego. On jeden pozostał mi z licznego rodzeństwa. Jeszcze w roku 1941 ożenił się z Ukrainką ze wsi Poromów (30 km od Mikołajpola). I to ona uchroniła swojego ukochanego męża, a mego brata od makabrycznej śmierci. Przez siedem tygodni Wiktor unikał kontaktu z otoczeniem. A ilekroć nocą pojawiali się żądni mordu i tortur banderowcy, tyle razy był ukrywany w skrytce pod podłogą. Żona zaś, uprzedzona przez zaufaną osobę, wyjaśniała swoim ziomkom, że mąż jej został już zabrany i nie wie o jego losie. Nie dowierzając grozili na odchodne, że powrócą tu w odpowiednim czasie. Ale czas, o którym marzyli nie nastąpił i Wiktor został uratowany. Żyli jeszcze razem szczęśliwie z żoną przez wiele dziesiątków lat, aż pierwsza zmarła żona Wiktora, a on zamieszkał z rodziną ich syna. Czas jednak płynie i brat Wiktor, też już odszedł b. spokojnie do Pana. Opowiadano mi, że tuż przed śmiercią Wiktor raz jeszcze wyszedł na pola i raz jeszcze z miłością popatrzył na całą okolicę, na ten piękny świat, który teraz miał już oto opuścić. A potem z wielką miłością uczynił znak krzyża na każdą stronę świata, jakby chciał raz jeszcze wszystkich przeprosić, których w życiu zranił, jakby raz jeszcze chciał wszystkim przebaczyć, którzy zadali mu w życiu ból, tyle bólu, jakby raz jeszcze chciał pobłogosławić wszystkich, których w życiu kochał, tak bardzo i gorąco. Potem spokojnie wrócił do domu, poprosił do siebie syna i zapowiedział, że jeszcze bodajże tego dnia, dane jest mu odejść i tak też się stało. Od zawsze starałam się uzyskać nowe informacje na temat mojej rodziny i jej losów, po temu 24 stycznia 2011 r. zamieściłam krótką notkę na stronie 27 Wołyńskiej DP AK w dziale poszukiwani, napisałam tam: „Róża. Poszukuję wszelkich informacji na temat rodziny Różyckich, zamieszkałych na kolonii Mikołajpol, gm. Werba, parafia Swojczów. Roman Różycki był młynarzem, on i jego żona Maria oraz czworo ich dzieci zginęli prawdopodobnie w grudniu 1943 r.. Poszukuję także informacji na temat rodziny Turowskich, którzy mieszkali i zginęli na Dominopolu. Turowski był leśniczym”.
Powyższe wspomnienia opowiedziałam osobiście panu Sławomirowi Tomaszowi Roch w moim domu w miejscowości Gościm na Ziemi Lubuskiej w dniach 18-21 lipca 2011 r.. Po opracowaniu zostały mi ponownie przesłane w całości i po dokładnym przeczytaniu, zawarte w nich treści potwierdzam własnoręcznym podpisem. |
--------------- |