WSPOMNIENIA JADWIGI KOZIOŁ Z D. MROZIUK "W Mogilnie był tylko jeden Sprawiedliwy".
|
Urodziłam się 13 października 1926 roku w Mogilnie. Wieś ta znana jest także pod nazwą Mohylno, dawna gmina Werba, powiat Włodzimierz Wołyński. W zasadzie była to wieś ukraińska, w której było tylko około 15 % gospodarstw polskich. Mieszkały tam rodziny Szewczuków (5 rodzin), Mroziuków (5 rodzin), Gaczyńscy (3 rodziny), Szczurowscy, Siateccy, Buczkowie, Juszczakowie, Bernaccy, Konstantynowicze (mieszkali tu krótko) i Roratowie (przed wojną wyprowadzili się do Włodzimierza). Pozostałe rodziny polskie były tu zasiedziałe od kilku pokoleń i tylko w ustnych rodzinnych przekazach zachowały się informacje, że nasi przodkowie przybyli tu z piaszczystych ziem w okolicach Bełżca. Kupili ziemię, bo wtedy była tu najtańsza. Ponieważ było to w czasie zaboru rosyjskiego, aby ominąć ograniczenia w zakupie ziemi stosowane dla Polaków, podobno nasi przodkowie zmienili nazwiska. I tak Sobolewscy stali się Szewczukami, a Wiśniewscy - Mroziukami. Tak więc przybyliśmy tu nie jako zdobywcy, najeźdźcy i okupanci, lecz zmieniliśmy miejsce zamieszkania w granicach państwa carów rosyjskich i swoją ziemię kupiliśmy. Stosunki z sąsiadami ukraińskimi układały się poprawnie. Szanowaliśmy prawosławne święta religijne przez powstrzymywanie się od pracy w polu. Mój Tatuś powiadał, że w te dni orać po prostu nie wypada. A cepowanie (młócenie cepem) lub rżnięcie sieczki w ten czas było po prostu nie do pomyślenia. Czy Ukraińcy w ten sam sposób traktowali nasze Święta - nie wiem. Wieś Mogilno była duża, w użyciu były nazwy miejscowe poszczególnych jej części. Pamiętam, że były to: Za Cerkiew, Symerynka, Wola, Kopanica, Krokówka, Brzegi, Zwierzyniec. W Krokówce mieszkali Roratowie, Szewczuki w Brzegach pod lasem, a moja rodzina Mroziuków w Kopanicy. W Mogilnie mieszkały trzy rodziny żydowskie. Pierwsza - Herszki, matka z trzema córkami, miała sklep, mówiliśmy na nią Herszczycha, zapamiętałam dwa imiona córek - Maria i Mimka. Ja osobiście miałam mało kontaktów pozaszkolnych z ukraińskimi dziećmi, ponieważ mieszkaliśmy w pewnym oddaleniu. Pamiętam, że w święta katolickie po domach polskich chodził Ukrainiec grający na skrzypcach, zwany Awderko lub Adwerko. Gdy słyszeliśmy jego granie, Tatuś otwierał drzwi i dawał mu pierogi. Zasadniczo nie było konfliktów miedzy Polakami i Ukraińcami przed 1939 rokiem. Zdarzały się incydenty polegające na przezywaniu się przez dzieci - przy czym na ukraińskie "wy Lachy" polskie dzieci odpowiadały "wy hady". Raz, gdy śpiewałam z koleżanką polską wojskową piosenkę marszową, dorosły Ukrainiec przedrzeźniał nas wulgarnymi słowami. Zmianę, jaka dokonała się przez wojnę i pierwszą okupację sowiecką, odczułam dotkliwie dopiero po wznowieniu nauki w szkole. Tam dopiero zrozumiałam, jak boli utrata niepodległości i zatęskniłam za Polską. Już nie mogłam uczyć się po polsku. Nowych zeszytów nigdzie nie można było kupić, stare zostały skradzione przez dzieci ukraińskie. Książki polskie stały się zbyteczne, wręcz zakazane, nowych rosyjskich nie było, pozostały do dyspozycji tylko przedwojenne ukraińskie. Nie umiałam mówić po ukraińsku, przekręcałam słowa, wywoływało to śmiech nauczyciela (polskie nauczycielki straciły pracę). Z opowieści Tatusia znam jeden incydent z okresu wkraczania sowietów w 1939 roku. Jeden z Ukraińców wskazując na Adama Mroziuka powiedział do sowieckiego lotnika: "To Polaczok, Lachów treba wyryzaty". Sowiecki żołnierz na to odpowiedział, że "w ZSRR wszystkie nacje - w tym polska i żydowska - mają prawo żyć i pracować". W lata sowieckiej okupacji żyliśmy w ogromnym strachu przed wywiezieniem na sybir. Jednak zdążono wywieźć tylko dwie rodziny ukraińskie - miejscowego popa i rodzinę o nazwisku Kula. Była to represja za ucieczkę syna Kuli i syna popa za Bug na teren okupacji niemieckiej. Strach przed sybirem sprawił, że nadejście okupacji niemieckiej przyjęliśmy z uczuciem wielkiej ulgi - zmora wywózki została oddalona. Do szkoły nadal nie chodziłam. Nowe porządki zaczęły się od rządów służącej Niemcom ukraińskiej policji. Nasi żydowscy współmieszkańcy zaczęli się przed nią ukrywać. Znajdowali czasowe schronienie w budynkach gospodarczych Polaków, często zmieniali miejsce pobytu. Między innymi Tatuś udzielał schronienia dla chłopca Motio Sonie i córek Herszczychy, Mimki i Marii. Czy również Ukraińcy udzielali schronienia Żydom, nie potrafię powiedzieć. Zaczęło się bowiem pewnego rodzaju izolowanie Ukraińców od Polaków. Na pewno miały na to wpływ poczynania ukraińskiej policji. Pewnego dnia, w zimie, Tatuś jadł posiłek, gdy wtem zauważył, że przez lotnisko biegnie żydowski chłopiec Motio Sonie. Po chwili padł strzał. Do leżącego chłopca podeszli ukraińscy policjanci, zdjęli mu buty a potem zepchnęli ciało do okopu zrobionego przez sowietów w czasie wojny w 1941 roku i zasypali. Tatuś odsunął jedzenie, gdyż nic nie mógł już przełknąć. W kwietniu załamały się siostry Herszki, zmęczone ukrywaniem się, wbrew namowom stryja Adama Mroziuka Mimka i jej dwie siostry poszły zameldować się na policję. Policjanci pognali je do lasu i tam zastrzelili. Od tej chwili już Żydów we wsi nie widziałam i nie wiem, co stało się z pozostałymi. W kwietniu 1943 roku zewsząd zaczęły napływać sygnały zwiastujące zagładę dla Polaków. Policja ukraińska w straszliwy sposób pobiła Adolfa Szewczuka, podobno za posiadanie broni. Adolf uratował się w ten sposób, że pozorując szukanie rzekomo ukrytej broni zwiódł swych oprawców i uciekł do Włodzimierza. Co raz dowiadywaliśmy się o morderstwach dokonywanych na pojedynczych Polakach lub rodzinach. W Chobołtowie zamordowano 7 osób. Groźnym sygnałem dla Polaków stało się usypanie przez Ukraińców kopca przy cerkwi. Ziemię wozili sami Ukraińcy, Polaków nie angażowano. Mówiono, że że tam zakopano polski mundur, na kopcu postawiono krzyż. Miał to być "pogrzeb" państwa polskiego. W kwietniu 1943 roku zebrali się tam Ukraińcy na poświęcenie, którego dokonał przybyły specjalnie archirej. Adolf Szewczuk miał swoje zabudowania tuż przy cerkwi. Maria, żona Adolfa, skrycie podeszła przy stodole jak najbliżej zgromadzonych i starała się posłuchać, o czym mówiono. Usłyszała, zapamiętała i nam powtórzyła jedno zdanie z przemowy prawosławnego archireja: " jednej nacji już nie ma (żydowskiej), jeszcze pozostała druga !" Gdy wracaliśmy z nabożeństwa wielkanocnego w 1943 roku z kościoła parafialnego w Swojczowie (osiem kilometrów od Mogilna), furmanki z Polakami zostały ostrzelane z zabudowań Polaka Sokala w pobliżu Swojczowa. Prawdopodobnie ta rodzina już wtedy została zamordowana. Raniono dwie osoby, jedna nosiła nazwisko Sienkiewicz. Od maja 1943 roku swobodne poruszanie Polaków stało się wręcz niemożliwe. Na drogach wylotowych z wsi i na skrzyżowaniach stały straże banderowców. Polacy, którzy odważyli się wyruszyć w podróż ginęli bez śladu. W nocy z 11 na 12 lipca banderowcy z UPA przyszli i zabrali z domu mojego Tatusia Franciszka Mroziuka, to samo spotkało Stanisława Juszczaka i gajowego o nazwisku Tronow. Wszyscy trzej zostali uprowadzeni do lasu i tam zamordowani. Dlaczego właśnie oni zostali zamordowani w pierwszej kolejności, pozostanie sekretem "wodzów" UPA. Prawdopodobnie zostały wytypowane jako osoby zdolne do zorganizowania samoobrony. Tej nocy padał deszcz, dlatego stryjowi, Adamowi Mroziukowi i Szewczukowi udało się odszukać miejsce zakopania ciał w lesie. Dziadzio Piotr Mroziuk poszedł do sztabu UPA w Mogilnie i prosił na zgodę na przeniesienie ciał na cmentarz katolicki w Swojczowie. Upowcy nie zgodzili się, zapowiedzieli natomiast, że "już niedługo damy wam znać". To była złowieszcza zapowiedź. Kiedy mordowano i palono Dominopol, nie wiedzieliśmy, co się tam działo. Widząc łuny pożarów pytaliśmy sąsiadów Ukraińców co to i dlaczego się pali, ale odpowiedzieli, że nie wiedzą. Aż do nocy 29 sierpnia od naszych sąsiadów nie dostaliśmy żadnego ostrzeżenia, nawet w postaci groźby, nie było też żadnego wezwania do opuszczenia tej ziemi. Dopiero w ostatniej chwili sąsiad Ukrainiec o nie zapamiętanym nazwisku przybiegł do zabudowań rodziny Bernackich, z okrzykiem: "uciekajcie natychmiast, już do was idą". Nazwiska tego jedynego we wsi sprawiedliwego nie pamiętam. Z rodziną Bernackich uratowała się również rodzina Feliksa Szewczuka, która tam nocowała. Natomiast Feliks został zamordowany już wcześniej i to w sposób niezwykle okrutny - odrąbano mu ręce i genitalia. W sierpniu zaczęto niszczyć polskie nagrobki na cmentarzu w Swojczowie. W atmosferze narastającego zagrożenia pani Bernacka chcąc przypomnieć wszystkim podstawowe normy religijne i moralne chciała doprowadzić do mszy w cerkwi w intencji powstrzymania mordowania Polaków. W tym celu w całej wsi zbierała jaja kurze dla popa. według mnie do odprawienia takiej mszy nie doszło, ale nie wiem czy z powodu odmowy popa. Wszyscy Polacy w Mogilnie w miarę możliwości starali się spędzać noce poza swoimi mieszkaniami. Lato było gorące. W dzień starano się wykonywać wszystkie prace w gospodarstwie. I tak trwaliśmy, drżąc z obawy o życie a jednocześnie łudząc się nadzieją, że coś tak strasznego zdarzyć się przecież nie może ! To co niewyobrażalnie straszne, wytworzone w chorych z nienawiści umysłach zapatrzonych w hitleryzm nacjonalistów ukraińskich, stało się krwawą rzeczywistością w nocy z 29 na 30 sierpnia 1943 roku. Polacy mieszkający w Fiodorpolu naiwnie sądzili, że niebezpieczeństwo może grozić tylko mężczyznom, dlatego, gdy zastukałam do okna domu stryja Władysława Mroziuka, stryjenka była w domu, tylko stryj spał poza domem, schowany pod kopicą. Edward Bernacki poszedł do Fiodora Krawczuka, Ukraińca żonatego z Polką. Stryj Władysław natychmiast zaczął powiadamiać polskich sąsiadów, że w Mogilnie mordują Polaków i trzeba uciekać. Kto uwierzył i uciekł - przeżył, kto zwlekał z ucieczką - zginął tej nocy, gdyż niebawem wtargnęli tam mordercy z UPA. Aby uratować życie, musieliśmy iść nocą. Powstał problem, co zrobić z psem , przecież w przypadku natknięcia się na morderców zdradzi naszą obecność szczekaniem. Proponowano, aby uwiązać go w krzakach. Sprzeciwiłam się mówiąc, że Bóg nas ukarze, gdyż pies zginie z głodu i pragnienia. Więc mimo grozy położenia Fiodor odprowadził psa do domu i tam uwiązał, a do nas wrócił ponownie uzbrojony w siekierę. Tak uzbrojeni ruszyliśmy w drogę. Było bardzo ciężko, szliśmy przez jakieś trzęsawiska, bagna, miejscami zapadając się w błotnistą maź po kolana, większość szła bez butów, odziana byle jak, głodni spragnieni i z rozpaczą w sercu. Bardzo ubłoceni weszliśmy do lasu, starając się nie iść drogami ani liniami leśnymi (przecinkami). Jednak zabłądziliśmy i zmuszeni byliśmy zaryzykować marsz linią leśną. Szliśmy wolno, było tylko czterech zdrowych mężczyzn, jeden kulawy inwalida, reszta kobiety i dzieci. Wysmarowani błotem z bagien marzliśmy bardzo a jednocześnie cierpieliśmy pragnienie, bo wody z bagien pić się nie dało. Po wyjściu z lasu przeszliśmy przez pola, przekroczyliśmy tory kolejowe i zatrzymaliśmy się na polu przed Włodzimierzem. Zaczekaliśmy do białego dnia w kopkach zboża, aby uniknąć ostrzelania przez wartowników niemieckich czuwających na swoich wieżyczkach strażniczych. Pobyt w mieście zajętym przez niemieckich żołnierzy oznaczał dla nas ocalenie - chwilowo. Antosia Mroziuk, Bolesław Mroziuk i Zofia Buczek mogli zejść z brogu nie zauważeni, ponieważ uwaga morderców była skupiona na ucieczce mojej i Edwarda Bernackiego. Ukryli się w gąszczu młodych wiśni. Trwali tam ogarnięci grozą. Słyszeli, jak wyprowadzono z domu Babcię i Dziadzia, który prosił ożycie powołując się na swój wiek i przypominając swą pomoc w żywności dla Ukraińców, którzy uciekli zza sowieckiej granicy w czasie Wielkiego Głodu. To nie zrobiło na mordercach żadnego wrażenia. Siekiery i noże spłynęły krwią niewinnych. Zginęła cała moja rodzina i Juszczakowie, starcy, kobiety, dzieci. Z ofiar zdarto obuwie i wartościową odzież, skrwawione szczątki od razu zakopano. Gdy mordercy odeszli i zrobiło się cicho, Zosia z Antosią i Bolesławem rozpłakali się z żalu, strachu i rozpaczy. Wyszli z ukrycia i podeszli do zabudowań stryja Adama - a rodzinnego domu Antosi i Bolcia. Na podwórzu stał kierat, w jego pobliżu nadchodzący dzień odsłonił przerażonym oczom wielkie kałuże krwi. Krwawe ślady wskazywały miejsce zakopania ciał ofiar za brogiem. Antosia i Bolesław pozostali tam, nikt więcej nie widział ich, nie wiadomo kiedy i jak zostali zamordowani. Prawdopodobnie zostali znalezieni przez rabujących dobytek ofiar banderowców i ponieśli męczeńską śmierć w wieku 19 lat - Antosia i 14 lat - Bolesław. Zosia Buczek poszła sama do swojego domu rodzinnego. Jej matka, Stanisława Buczek i jej siostra, stara panna Józefa, jeszcze były całe i zdrowe. Wydawało się, że starym kobietom już nic nie grozi, że darowano im życie. Zosia Buczek ponownie ocalała, ponieważ ukryła się po raz drugi - tym razem w szopie z sianem przy zabudowaniach Buczków. Cały dzień tam siedziała. Mogła obserwować rodzinny dom przez szparę. Widziała więc morderców, mężczyzn nie mieszkających w Mogilnie, przyprowadził ich mieszkaniec wsi Siergiej Chomiak. Wyprowadzili z domu staruszki i zamordowali bez litości. Chomiak wykopał jamę i wrzucił tam ciała, jeszcze po śmierci rąbał ciało staruszki Stanisławy mówiąc przy tym: "A majesz Polszczu". Potem siedząc aż do zmroku w swojej kryjówce Zofia Buczek musiała słuchać makabrycznych w swej treści rozmów Ukraińców. Opowiadali sobie - także dzieci - jak który "Lach" krzyczał z bólu przed śmiercią, jak jęczały torturowane ofiary. Opowiadano, jak dzieci ukraińskie bawiły się odciętą głową żony Łukasza Gaczyńskiego - ci Gaczyńscy mieszkali na Zwierzyńcu. Pani Gaczyńska miała piękne grube warkocze, to z tego powodu jej głowa posłużyła do makabrycznej zabawy. Wiele wypowiedzi świadczyło o trwającym rabunku mienia pomordowanych. Odnośnie mojej rodziny powiedziano: "Do Adamka i do Franka Mroziuków pojechały cztery fury po rzeczy." Z rodziny Szczurowskich uratowała się Jadwiga Szczurowska. Gdy mordowano jej rodziców - Antoniego i Martę Szczurowskich, siostry Genowefę i Kazimierę oraz synka sąsiadów, Stasia Konstantynowicza, ona również otrzymała cios w głowę i z rozciętą głową padła bez przytomności. Odzyskała ją, zanim mordercy dokończyli swą krwawą "pracę" z jej rodzicami i pełzając ukryła się w snopkach na polu, tzw dziesiątkach. Banderowcy szukali jej, przy pomocy wideł i szpadla, szukali uderzając w snopach. Odrąbali szpadlem dwa palce, lecz Jadwiga Szczurowska zniosła ból w milczeniu. Gdy dotarła do Włodzimierza Wołyńskiego, minęło pięć dni od krwawej nocy. Część tego czasu spędziła w zbożu na polu. Zdecydowała się wyjść, gdy przypomniała sobie opowiadanie swojego ojca o śmierci głodowej. W ranach na głowie i po odciętych palcach zalęgły się robaki. Ostatkiem sił doszła w pobliże Cegielni w Włodzimierzu. Tam upadła lecz członkowie polskiej samoobrony zauważyli ją i zanieśli do szpitala. Ocaleni od rzezi Polacy, którzy schronili się w Włodzimierzu w dalszym ciągu walczyli o życie. Oprócz czyhających na ich życie morderców z UPA zagrażał im głód, zimno i choroby spowodowane osłabieniem i niehigienicznymi warunkami życia. Pierwsze najście banderowców było jakiś czas wcześniej, nadeszli cicho i skrycie, znienacka obstawili domy. Starali się zachować ciszę. Weszli do naszego domu. Widząc ich wchodzących natychmiast starałam się wyjść na zewnątrz. "Wernyś", kazał bandyta, ale ja odpowiedziałam, że zaraz wrócę i wyszłam. Tam zobaczyłam następnego, który ponownie kazał mi wrócić do domu: "Wernyś w komnatu". Ponieważ mówił to cicho, zaczęłam krzyczeć rozpaczliwie "Panie Ilnicki, bandyty ! Bandyty obstawili dom !" Zadziwiające, ale banderowiec nie wiedział jak ze mną postąpić w tej sytuacji. Z jakichś powodów musiał zachować ciszę, może ich plan przewidywał skryte pozostanie w mieście do nocy i dopiero wtedy przystąpienie do rzezi. Nie uderzył mnie ani nie strzelił, wobec czego przeskoczyłam przez płot i uciekłam w kierunku Cegielni, powiadomić polską samoobronę. Udało mi się, nasi obrońcy ruszyli w kierunku ul. Lotniczej, na alarm wystrzelili trzy razy. Okazało się, że to wystarczyło, banderowcy wycofali się. Strach pomyśleć, ile byłoby ofiar, gdybym nie wykazała takiej determinacji. W każdej chwili mogli mnie uderzyć zastrzelić, zabić - jednak tego nie zrobili, bo jakiś rozkaz ich krwawych wodzów im to uniemożliwił, a moje zdecydowane postępowanie całkowicie ich zaskoczyło. Okazało się, że również dom Ilnickiego był obstawiony. Mówiono, że banderowcy Ci pochodzili ze wsi Turia. Znam opowieść kuzynki Julii Malinowskiej, która świadczy o tym, że Ukraińcy do mordowania Polaków byli zmuszani przez bandytów z UPA. Kuzynka Julia starając się uzyskać informację o losie rodziny Malinowskich dotarła do swojej koleżanki ze szkoły Czesławy Stadnickiej. Każdego roku w Zamojskiej Rotundzie w drugą niedzielę czerwca biorę udział w mszy za pomordowanych na kresach. Byłam też na pielgrzymce do miejsc zroszonych krwią niewinnych ofiar, także na poświęceniu krzyża oznaczającego symboliczny grób polskich mieszkańców Mogilna. Przybyło tam dwóch Ukraińców, w tym jeden inwalida bez nóg od urodzenia. W rozmowie z nim dowiedziałam się, że morderca Wasyl Chomiak powiesił się.
Jadwiga Kozioł, z domu Mroziuk
Tekst przysłał Wiesław Tokarczuk
|