WSPOMNIENIA LUDWIKI PODSKARBI Z D. SZEWCZUK Wspomnienia wysłuchał, spisał i opracował Sławomir Tomasz Roch, 2009 r. e-mail: rycerzniebieski(at)wp.pl
|
Na pamiątkę dla przyszłych pokoleń o okrutnej zbrodni jakiej dokonali Ukraińcy na Polakach na ziemi Wołyńskiej i nie tylko na Wołyniu w latach 1939-1947. Na ziemi gdzie panował niegdyś Bolesław Chrobry. Jednocześnie przedstawię tułacze życie moich kochanych rodziców oraz moją młodość, zdruzgotaną przez chrześcijan, zarazem naszych sąsiadów najbliższych. To świadectwo to jest wołanie o prawdę, o miłość która płynie z prawdy. Ten głos płynie nieustannie z koloni i miast zamieszkanych niegdyś przez Naród Polski, ziemi gęsto zroszonej polską krwią i potem pracujących rodzin od wieków. Kraina, o której będę pisać należała do Polski jeszcze za Bolesława Chrobrego, mam na myśli Grody Czerwieńskie – późniejszy Wołyń. Urodzajne to były ziemie, czarnoziem buraczany i pszeniczny. Pas tej ziemi ciągnie się od Hrubieszowa aż po Ural. Dane mi było przyjść na świat w 1929 r. we wsi Mohylno gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński. Tato mój Franciszek Szewczuk ur. w 1896 r. w Mohylnie, syn Mariana i Agnieszki z Mroziuków. Mama Maria Szewczuk ur. w 1904 r. w Mohylnie, córka Antoniego i Franciszki z d. Lewandowska. Rodzice moi mieli troje dzieci, w tym syn Antoni rocznik 1925, córka Ludwika (to ja sama) 1929. i córka Henryka 1935. Rodzina mojej mamy była b. liczna: pięciu braci i trzy siostry, podobnie rodzina mojego taty: trzech braci i dwie siostry. Będzie o tym mowa w dalszej części opowiadania. Moi rodzice posiadali średnie gospodarstwo tzw. 12 morgi., na Wołyniu morga liczyła 56 ary ziemi. Mieszkaliśmy za wsią 1 km, a do lasu było tylko 0,5 kilometra. To był las Owadeński, do stacji kolejowej Owadno było około 3 km drogi. Do Włodzimierza było 10 km, a do Swojczowa gdzie znajdował się nasz Kościół parafialny pw. Narodźenia Najświętszej Marii Panny 8 km. Wieś była duża i liczyła 160 numerów, w tym 25 należało do Polaków. Tylko 3 numery to byli Żydzi, a cała reszta to były rodziny ukraińskie wyznania prawosławnego. W tamtych czasach gdy ktoś zapytał : “Kto pan jest?” odpowiadało się że katolik tzn. że jest Polakiem. Obok naszego domu stał drugi dom, w którym mieszkała moja babcia Agnieszka Szewczuk. Na ten czas mieszkał tam najmłodszy brat taty Wincenty z żoną i czwórką dzieci.
Mieliśmy duży sad młody i stary, a w ogrodzie stały pnie – ule z pszczołami. Chata miała jedną izbę i kuchnię, tak było we wszystkich domach w tamtych czasach. Dach domu był ze strzechy, tak się mówiło i znaczyło to, że jest po prostu ze słomy. Nawet szlachcianki rodziły się pod strzechą. Muszę dodać, że w chacie była także: komora jako spichlerz i sień. Drzwi w sieni otwierały się do środka, z b. praktycznego powodu: gdy w zimie nawiało dużo śniegu na podwórze, to rano trudno było otworzyć drzwi. A tak szpadlem przekopywało się tunel czy to do studni czy do obory, bynajmniej nie jest to dobry żart. Pamiętam dobrze, że bywały takie zimy i dni, że śnieg równał się dachom domu i stodoły. Studnia była betonowa na korbkę, podobnie koryto. U stryja Wicha studnia była na żuraw i była cembrowana, znaczy to że ściany studni były wyłożone drzewem. Mówiło się potocznie: “dudni woda, dudni w cembrowanej studni”. Tato mój miał zawsze parę dobrych koni bowiem pole nasze podzielone było na cztery kawałki, a nawet trzy kilometry było niekiedy dojechać. Wóz był żelazny, tzn. koła wozu okute były żelazem. Szprychy kół były wykonane z mocnego i suchego, dębowego drzewa. Szosy tam na tamte czasy nie było nigdzie, tylko polne drogi. Wiosną gdy roztajał mróz, to czarnoziem zamieniał się w pospolite błoto. Mieliśmy zawsze dwie krowy dojne. Po ocieleniu jedna dawała wiaderko mleka. W domu była bańka z cienkiej blachy ze szkłem, wstawiało się to w szaflik z zimną wodą i tak na wierzchu mleka gromadziła się śmietana. Przez kranik na dole bańki spuszczało się mleko, a śmietanę, którą było widać przez szkło pozostawiało się w bańce. Cielęta chowało się, były owce, świnie, była locha na prosięta. To i też sprzedawali prosiaki, a jakże. Gęsi mama chowała, kaczki i kury, a kwoki na jajkach wysiadywały. Pilnowało się takiej kwoki jak złota, patrzyło się, a gdy tylko zeszła z jajek zaraz nakrywało się jaja, by się czasem nie zaziębiły. Świniaka biło się przed Bożym Narodzeniem i przed Wielkanocą, dwa razy do roku i co ważne: od 150 kg, mniejszego nie bili. Po zabiciu opalało się świniaka słomą. Mięso soliło się w beczce, a na zimę soliło się słoninę. W płóciennym worku wisiała na strychu mieszkania, zamarznięta była miękka jak masło. A wiosną to słoninę zaszywało się w sadło i także wieszało na strychu. Wisiała tam, aż siano chłopy kosiły, wtedy brało się, a była tak świeża, jakoby dopiero włożona. Skórka była tak cienka i miękka, że my dzieci to tylko o tą skórkę mamy prosiliśmy. Na tamten czas wędziło się także beczki, tak opalone mięso czy słonina jest o wiele smaczniejsza niż parzona, przy tym nie psuje się tak szybko. Weków dawniej nie było, podobnież prądu, tylko lampa naftowa służyła do domu, a do obory to była latarka też na naftę i na knot. Szklana lampa była obudowana drutem. Gdy tata wracał po nocy, czepiał lampę do wozu bowiem istniało takie zarządzenie ogólne dla wszystkich. Zegara w domu nie było ale do Kościoła w niedzielę nigdy się nie spóźniliśmy. Za zegar służyło słońce, w tamtych czasach po cieniu rozpoznawaliśmy, która jest właśnie godzina dnia. W zimie, gdy słońce rzadko bywało na niebie i dość późno wstawało, inaczej radzono sobie z punktualnością. Otóż, gdy rodzice mieli jechać do miasta Włodzimierza, tatuś raniutko wychodził na podwórek i patrzył na gwiazdy, a kiedy wracał do izby mówił do mamy: “Wóz jest na południu”. Potrafił także określić położenie wielu gwiazd. Niekiedy słuchaliśmy piania koguta, po północy kogut piał co godzinę. Nieraz zdarzało się, że kogut piał dwa razy, a potem trzeci, wtedy tata mawiał: “to trzecia godzina”. Zaraz wstawali i szykowali na wóz, co mieli do sprzedania. Na drogę brało się “obrok” tzn.. sieczkę, moczyło się i sypało owies i śrut. Każdy gospodarz miał uszytą z grubego płótna “opałkę” lub “maniak”, gdy konie stały w mieście to wieszano za uchwyty do dyszla, by konie mogły się posilić. Do miasta czy kościoła wóz był skracany. Gdy zwożono snopki z pola, używano zwykle długich drabin, kładło się je na boki, a pod wozem rozworę, by wóz przedłużyć. Siedzenia wozu były ze słomy ubitej, ciasno związanej. Zawsze były dwa siedzenia ładnie zaścielone.
Do kościoła jechali rodzice prawie co niedzielę i na tą okazję konie czyszczone były drucianym zgrzebłem. Suma odprawiała się o 12.00 w Swojczowie. Kościół stał na wzgórku, schody do bramy świątynnej były z trzech stron. Przy kościele plac porośnięty trawą i mała kapliczka, a wszystko otoczone wysokim, zadaszonym parkanem. Podczas odpustu msza sprawowana była na owym placu przy kapliczce, a pod zadaszeniem stały konfesjonały gdzie spowiadali się ludzie. Można tam było także odpocząć w czas upału, gdy temperatura sięgała 35 stopni. Główny Ołtarz odsłaniany był na początku mszy św., podczas gdy lud klęczał i śpiewał: “Witaj święta i poczęta Niepokalana…..” Kazanie ksiądz głosił z ambony, a chór po łacinie. W czasie nabożeństwa kobiety stały po prawej, a mężczyźni po lewej stronie świątyni, nigdy razem. Ławek było tylko parę, przeważnie dla starców, którzy przed mszą św. odprawiali Godzinki o Niepokalanym Poczęciu NMP. Odpust parafialny przypadał na 15 sierpnia Matki Bożej Wniebowziętej oraz 08 września Matki Bożej Siewnej. W tych dniach było w Swojczowie tyle narodu, że nasz kościół nie mogł pomieścić, ludzie przybywali nawet z Małopolski. Z jedną taką kobietą – pielgrzymem rozmawiała moja mama. Nasz proboszcz Franciszek Jaworski posiadał duże gospodarstwo, w tym: parę śniadych koni, dużo czerwonych krów, cały podwórek drobiu. Gęsi, kaczki, indyki. W upalne dni chodziłyśmy niekiedy z mamą na podwórek do studni to można było podpatrzeć. Bywało i tak, że z tatem jechałam do cioci, widziałam nie raz wtedy, jak sam orał końmi ziemię. Poza tym zatrudniał oczywiście ludzi: był parobek do obory, który karmił trzodę, ludzie którzy pracowali w polu. Przy tym wszystkim, przed 1939 r. kapłan miał jeszcze pensję państwową w wysokości 500 zł, podobnież zresztą nauczyciele. Przy czym średni koń kosztował 200 zł., a krowa od 80 do 100 zł, zależało to od rasy i lat. Kwintal żyta kosztował 12 zł., a kobieta która plewiła u nas len czy proso, mama płaciła 2 zł za dzień pracy. Tyle pamiętam z tamtych lat, co ile kosztowało.
Za moich młodych lat było dużo świąt kościelnych, które zniosła po wojnie komuna. A było świętem Trzech Króli 06.01, Wniebowstąpienie Pańskie, Zesłanie Ducha Świętego było świętem dwa dni, Piotra i Pawła też było świętem, nikt tego dnia nie pracował, poza tym 15. 08 Wniebowzięcie Matki Bożej oraz Niepokalane Poczęcie 08.12. W niedzielę wieczorem były odprawiane w kościele Nieszpory, podczas których śpiewano Psalmy, a dziś wszystko odchodzi w zapomnienie. W ostatni dzień roku tzw. Sylwestra na wieczornej Mszy św. śpiewano Suplikację. Cały kościół na klęczkach błaga Boga i zarazem przeprasza śpiewając: “Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny zmiłuj się nad nami.” Kiedy kapłan szedł z Panem Bogiem do chorego to na ulicy klękało się przed przenajświętszą Hostią. W Swojczowie na odpuście było dużo kramarzy przed kościołem, można było kupić organki, fujarki, zegarki, koguciki na druciki. A było też dużo dziadów żebrzących, udających: że jest bez nogi, a to bez ręki. Ludzie dawali po pary groszy i kazali zmówić zdrowaśki za jaką duszę. A gdy w upalny dzień nadeszła burza z piorunami, to uciekali dziady na dwóch nogach i już mieli obie ręce. W Wielką Sobotę nosiłam święcić do kościoła i mama dała jedną babkę więcej, abym położyła w chruście kościoła dla biednych. Tam stał stół i ludzie dawali ciasta dla biednych. Na Rezurekcję rodzice jechali raniutko do kościoła, jeszcze dzieci spały. Czekaliśmy rodziców, bo nie wolno było nic jeść, aż święcone się zje. Dzieląc się jajkiem, tak jak i dziś. Na wigilii tato przynosił siano i kładł pod obrusem na stole, a w kącie izby stawiał snopek żyta. Po kolacji tato kładł opłatek na chleb i niósł do obory, dawał koniom i krowom. Choinka była z lasu. Zabawki na choince były robione z papieru kolorowego, pajace z wydmuchiwanych jajek, z czerwonego papieru kapturki. W mieście można było kupić same główki aniołków, a sukienki dorabiało się z papieru. Cukierki, małe jabłka czerwone wieszało się. A łańcuch to był robiony z ciętej słomy z żyta i z papieru. Na grubą nitkę kawałeczek słomki złotej i cięty papier i tak na przemian, był piękny łańcuch. A mama piekła szynki, pierogi z jagodami lub baby drożdżowy. Mazurek na drożdżach, ciasto na noc owinięte w płócienną serwetę i zatapiane w wodzie letniej w wiadrze. Rano dawała cukier i miesiła. Mazurki były na smalcu mieszane z jajami. Dodam jeszcze, że na Wielkanoc my dzieci pisaliśmy woskiem na jajkach kwiatki, wiatraczki rozmaite, rozmaite wykrętasy, a potem w cybulniku gotowało się. Po wyjęciu z garnka pięknie wyglądały tzw. “kraszanki”. Risak był zrobiony z blaszki z pudełka do pasty do obuwia. Blaszka miała wygląd kaptura, dorabiało się do niej rączkę z drzewa. Następnie wosk od pszczół wkładało się do lejka, a potem nad świecą się podgrzewało, przynosiło jajko i rozlewał się wosk. Dużo tych kraszanek malowało się, a w święta stukali się tymi pisankami, czyja była mocniejsza. Taki był zwyczaj za moich młodych lat. Na drugi dzień świąt Wielkanocy znów lali się wodą. Kto raniej wstał to tych śpiących polewał. Znów na Zielone Święta przynosili z lasu młode brzózki i stawiali pod progiem domu dwie lub cztery. Musiał być pachnący tatarak, który rośnie przeważnie przy rzece i na mokradłach, przy tym bardzo pachnie, dlatego rzucany był w domach wprost na podłogę. Po tym wszystkim miało się wrażenie, że wszędzie jest zielono. W Darłowie gdzie obecnie mieszkamy, jeszcze w latach 50-tych Władek stawiał brzózki przed blokiem. Rodzice jeździli w goście tylko w święta lub zapraszali do siebie. I na chrzest lub wesele to już przymusowo być, gdy byli zaproszeni. A w Palmową Niedzielę wszyscy szli do kościoła z palmami. W Zapusty wyprawiali (bakusa) – składali się z jedzeniem mężczyźni, kupowali wódkę i razem rodzice i dzieci bawili się przy jakimś grajku, którego zaprosili by im dziarsko przygrywał. Przeważnie był to akordeon czy harmonia. Moja babcia Agnieszka opowiadała, że za jej młodości to wesele trwało tydzień czasu. U panny młodej, u pana młodego, a na koniec to starościna musiała zaprosić wszystkie goście. Dawniej nie kupowali mebli ani pralek jak dziś, do prania była tara ręczna. Balia do prania była z klepek z drewna, a z popiołu robiło się “ług” do prania. Gotowaną wodą zalewało się na noc popiół, który był w woreczku płóciennym i zawiązanym. Rano woda była tak śliska, bardziej niż po dzisiejszym proszku. A jak umyłaś włosy w takiej wodzie to błyszczały się tak, jakby ktoś woskiem wysmarował. Przeważnie prało się w tym ługu bieliznę płócienną z lnu lub konopi. A żelazko miało żelazną duszę, która rozgrzewało się do czerwoności w palenisku, a potem wkładało się do żelazka i już można było prasować. Mama miała maglownicę ręczną z drzewa. Na drewniane wały nawijała płócienną bieliznę nakrochmalnianą i na prostej ławie maglowało się. Prześcieradła czy obrusy płócienne w kostkę były złożone. Szafy nie było tylko kufer zamykany na klapę. Wszystko było ułożone w kufrze, a jednak odzienie nie było pogniecione, dobry był na tamten czas materiał. W łóżkach były sienniki ze słomy lub sianem wypychane i na tym się spało. Pierzyną nakrywało się i człowiek nawet chory, przeziębiony mocno, szybko wracał do zdrowia. Do lekarza nikt nie chodził. Gdy trzeba było to bańki stawiali od przeziębienia, kwiat lipowy piło się przez całą zimę zamiast herbaty. Miód leczył przeziębienie. Żadnych tabletek nikt nie używał, leczył jak dziś i ludzie dożywali sędziwego wieku i był szacunek dla ludzi starszych. W jednym domu żyli rodzice i dwie synowe i syny i jeszcze wnuki i godzili się. Starsi ludzie nie mieli emerytury, a przy dzieciach dożywali, mieli zapewniony chleb i opiekę. Nikt w szpitalu nie umierał, tylko w domu. Dawano w rękę czy stawiano przy umierającym zapalaną Gromnicę, która była poświęcona 2 lutego w święto Matki Bożej Gromnicznej. Gdy nadchodziła burza z piorunami to zapalało się Gromnicę i umieszczano w oknie, to i gromy ten dom omijały. Dawniej w XIX wieku, jeszcze za życia mojej babci, to we wszystko wierzono. Na Odpust 15 sierpnia nazywany także świętem Matki Bożej Zielnej święciło się kłosy zbóż i owoców. Bukiet wiązało się z kłosów, a gdy we wrześniu tato siał zboże, to święcone ziarno tato też zabierał i siał na polach. Palmami święconymi w Niedzielę Palmową, wyganiało się wiosną, pierwszy raz krowę z obory na pastwisko. Starzy ludzie przestrzegali praw Bożych i ludzkich. Święcona woda zawsze była w domu. Na Oktawę Bożego Ciała były poświęcane w kościele wianki z ziół leczniczych. Te wianki suszone służyły też w chorobie, jako napar ziołowy. Jeszcze pamiętam jak ludzie dawali na Msze św., to przeważnie w zimie, bo na ten czas nie było pracy w polu. Zapraszali z tego tytułu kuzynów czy znajomych, aby wspólnie modlić się za Duszę zmarłego. Były odprawiane “Egzekwie” przy pustej czarnej trumnie, która stała na środku kościoła. A po tym nabożeństwie wszystkich uczestników zapraszano do domu na obiad. Po tej gościnie, zanim rozeszli się do domów, zawsze wspólnie śpiewano Anioł Pański. Ten obrządek był odprawiany przeważnie w rocznicę śmierci zmarłego. Ja Ludwika mojego dziadka Marcina nie pamiętam, ale Egzekwie za Niego pamiętam. Było dużo ludzi w domu i śpiewali Anioł Pański.
Teraz opowiem co siali rodzice i czym żywiliśmy się. Żyto, pszenicę, jęczmień, owies, proso, groch, grykę, sadzili ziemniaki. W ogrodzie mama sadziła kapustę, buraki czerwone i pastewne, brukiew, dynie, cebule, fasole, pietruszkę, marchew, kukurydzę, jadalną sałatę, czosnek, mak. Słoneczniki też, to one na jesień upiększały ogrody swoimi żółtymi kwiatami. Cukrowych buraków nie sadzili, bo nie wolno było gospodarzom sadzić, ino hrabiowie w majątkach mogli sadzić, im rząd zezwalał. Ludzie siali konopie na włókno, rzepak na olej, soczewicę i len też uprawiano. Była kasza gryczana z prosa, jaglana z jęczmienia. Była nakiszana beczka kapusty, beczka ogórków na zimę. W mieście rodzice kupowali tylko mydło, ocet, nici, igły, pasty do butów, naczynia, wódkę, ryż, śledzie solone, odzież, cukier, sól, naftę do lampy. Może coś pominęłam. Brat prenumerował Rycerza Niepokalanej. Ja otrzymywałam Rycerza w szkole i przynosiłam do domu, a brat czytał nam na głos. Chleb mama piekła na drożdżach i dawała ugotowane ziemniaki, to i chleb tak szybko nie czerstwiał, jak to się dzieje dziś. Z pytlowanej mąki chleb był biały ale bywało, że i razowy chleb sie wypiekało. Co sobotę piekła mama pierogi z pszennej mąki, rozmaite było nadzienie, w zależności od sezonu: z jagodami, z wiśniami, z serem, z kaszą gryczaną, z kaszą jaglaną, z fasolą i makiem. Bywały nawet z zasuszonymi gruszkami. Mama suszyła bowiem dużo owoców w piecu chlebowym: na blaszki kładła prostą ciętą słomę żytnią i na nią owoce do suszenia, nawet jagody suszyła w ten sposób. Z nasienia też olej dusiło się, to był leczniczy olej, nawet na rany przykładali. Siemię lniane gotowali i dawali pić z mlekiem cielakom, włos był krótki, miało to pozytywny wpływ na wzrost cielaków. Mieszkanie malowało się trzy razy do roku: przed Wigilią, Wielkanocą i przed żniwami. Używano wapna, które kupowało się w mieście w grudach. W domu zalewało się wapno zimną wodą, a ono tak się gotowało, że mama odganiała dzieci, aby się nie poparzyły, pary było co nie miara. Nazywano to gaszeniem wapna, aż się zlasowało. Na zewnątrz mieszkania malowało się tylko raz w roku na wiosnę, nawet chlewy wiosną malowało się wapnem ponieważ to zabijało wszelkie robactwo. Mieszkanie malowała mama, tak bylo wszędzie. Mężczyzna pracował w polu i w obejściu, także w lesie, jego zadaniem było zaopatrywanie rodziny w opał na cały rok bowiem węgla nikt nie kupował. Mój tata mawiał że: “Kobieta dzierży we władzy trzy węgły domu, a mężczyzna czwarty.” I na tamten czas tak było, kobiety na plotkach nie przesiadywały, tyle miały zajęć w domach. Dorastające córki już pomagały.
Konopie po wyrwaniu trzeba było wiązać w małe snopki, które potem umieszczano na wodzie, leżały tam przez parę tygodni. Następnie zwoziło się do domu i suszyło na słońcu. Po pewnym czasie badyle stawały się zupełnie białe, wtedy tak długo się je obijało, aż zostało samo włókno. Potem były dalsze etapy obróbki: na szczotce drucianej i desce nabitej gwoździami, aż zostawała sama czysta kądziel. Błyszcząca, gotowa do przędzenia na kołowrotku. Ze szpuli kołowrotka zwijało się na drewniany matek i dalej na kłębek, a z kłębków na dużą snownice, która zajmowała dużą przestrzeń w mieszkaniu. Od sufitu po podłogę, a tych boków to miała może i nawet osiem. Tak robione płótna, prześcieradła były bardzo mocne, szyło się także worki na zboże i do młyna. Podobnież len po wyrwaniu ręcznie młóciło się, gdy był już suchy. Potem trzeba go było ścielić na łące cieniutko, przy tym łąka musiała być skoszona. W ten sposób przez rosę miękły łodygi ale i tu trzeba było pilnować, by jak przy konopiach nie zgniły. Ponownie się zbierało len i wiązało w snopki, by teraz sechł na słońcu. A lata u nas dochodziły do 35 stopni. Wyschnięty len czyściło się na terlicy z drewna. Kto nie zdążył w lecie wyczyścić to jesienią trzeba było suszyć. Len nie był tak wysoki jak konopie (160 cm), co najwyżej niecały metr mógł liczyć. I znów przędła mama całą zimę. Z lnu płótno było delikatniejsze, szyło się chłopom koszule do pracy w polu, to miała przewiew ta koszula, nigdy do ciała się nie przylepiała. Płótno z warsztatu było szare, więc trzeba było je wybielić, szerokie było 60 cm a długie nawet na kilkanaście metrów. Moczyło się w wodzie i na łące rozciągało jak długi. W słońcu za parę godzin już było suche, więc znów trzeba je było moczyć i tak przez dzień kilka razy, aż wybielało. Piękne z tego były obrusy na stół, widziałam też w 1939 r. ubranie z płótna na pilocie polskim. Nie cały kilometr od naszego domu było lotnisko, lotnicy przybywali do naszego lasu Owadnieńskiego po gałęzie, by zamaskować samoloty. Przez przypadek odwiedzili nasz dom i jednemu z nich mogłam się lepiej przyjrzeć, prosił mamę by mógł miodu skosztować. Jeszcze wspomnę, że mama przędła wełnę i z wełny tkacz robił samodział, następnie krawiec szył mamie kurtkę, a bratu cały garnitur, zaś siostrze Heni płaszczyk.
W tamtych czasach na Wołyniu dziewczyna wychodząc za mąż musiała wszystko umieć robić w gospodarstwie, musiała też umieć gotować, prać ręcznie, a nawet uszyć chłopu koszulę. A posag bezwzględnie musiała mieć: ziemię, krowę, bieliznę, pościel, a która panna nie miała posagu, to i nie miała konkurentów. Moja mama w posagu dostała 2 morgi dobrej ziemi i krowę. Swat jechał z chłopakiem do dziewczyny i tam zachwalał chłopca, rozmawiali z rodzicami dziewczyny. Dziewczyna pierwszy raz na oczy widziała tego chłopaka, gdy się jej podobał to omawiali z rodzicami posag. I gdy zgodziła się dziewczyna wyjść za niego za mąż, to nie raz tego samego dnia jechali do księdza dać na zapowiedzi. A jeśli odmówiła chłopcu znaczy dała kosza, wtedy musiała za wódkę zwrócić, którą chłopak przywiózł na zaręczyny i którą wspólnie wypili. Był również zwyczaj, że po oczepinach na weselu, młoda zdejmowała białą suknię, a przywdziewała czarną. A o rozwodzie nie było mowy, na wsi żyło się z roli i gospodarstwa, fabryk nie było. Gdzie by wtedy poszła taka kobieta, były dzieci i trzeba było żyć razem. Tylko dawniej starzy rodzice byli mądrymi ludźmi, może szkoły nie mieli, bo to Polska była stale pod jakimś zaborem ale mieli mądrość życiową. Dzieci nie rozwodzili ino z troską pełną miłości godzili, rzec można mieli pieczę nad dziećmi do końca życia. Ale i dzieci szanowali swoich rodziców. W naszej wiosce Mohylno była szkoła, tylko czteroklasowa. Trzeba było chodzić dwa lata do trzeciej i dwa lata do czwartej klasy. W innych miejscowościach, gdzie było więcej polskich dzieci to było i siedem klas. Szkoła mieściła się w prywatnym budynku u Szewczuka Adolfa, stryjecznego brata mego tata i u brata Adolfa druga szkoła. Do szkoły miałam nawet 2 km dlatego w zimie, gdy nasypało dużo śniegu, tata nie raz podwoził mnie saniami. Do pierwszej klasy chodziłam tylko dwa miesiące, w domu tato nauczył mnie całe abecadło oraz liczyć do sto, mówił przy tym: “Będziesz chodzić po 2 km za literką?” Więc gdy miałam 8 lat mama zapisała mnie do szkoły, rozmówiła się z nauczycielką by wzięła mnie od razu do drugiej klasy ponieważ radzę sobie nawet z czytaniem. Lecz ta pani sama chciała się przekonać, czy ja rzeczywiście sobie radzę, gdy spostrzegła że faktycznie nudzę się na lekcjach, dała mi karteczkę i kazała iść do drugiej szkoły. Tak trafiłam do klasy drugiej i bardzo się z tego ucieszyłam. Do szkoły przyjeżdżało nieme kino, bilet kosztował jedno jajko. Pierwsze moje przedstawienie było o okropnościach wojny, okna były pozasłaniane, leciały bomby, a postacie migały jak szalone. Drugi film odbył się w Wielkim Poście i była pokazywana Męka Pańska, zapamiętałam to jak Pan Jezus dźwigał na swych ramionach Krzyż.
Z dziecinnych lat wszystko pamiętam: moja mama miała dużo pracy w gospodarstwie, do plewienia prosa czy lnu to wynajmowała ukraińskie dziewczęta. Dobrze żyliśmy z sąsiadami, moi rodzice byli u nich nawet na weselu. Gdy jesienią młóciła maszyną zboże “trybówka”, to trzeba było cztery konie do kierata, często się z sąsiadami wtedy mieniali na konie. Młocarnia była wynajęta, a pracowało przy niej nawet 10 ludzi i trzeba było dać im wszystkim trzy razy posiłek w ciągu dnia. Mama piekła gęsi, młode koguciki gotowała, pierogi piekła, na zakończenie wódki stawiali rodzice. Po wymłóceniu wszystkie zboże trzeba było przepuścić przez młynek, by oddzielić plewy od ziarna. Ten młynek ręcznie trzeba było kręcić, to była bardzo ciężka praca, nie raz kilka dni tak ten młynek trzeba było kręcić. A sieczkarnia na sieczki była na cztery zygzaki, to i ciężko było rękoma obracać. W zimie brukiew czy buraki pastewne, nawet dynie po wyjęciu ziaren trzeba było siekać siekaczem w rękach. Też było ciężko bowiem ręce marzły w stodole, gdy trzeba było nasiekać dla krów. Brat całe lato rąbał drzewo na opał i układał w szopce pod dachem, żeby przeschło. A gdy miał brat Antoś 14 lat, już tato mu kupił kosę 7-demkę, by mu pomagał kosić łąkę czy zboże. Dzieci nikt nie żałował, musiały pomagać, tak było. Mama tylko w niedziele szła odwiedzić swoją mamę tj. moją babcię, było tam ze 2 km. Zdarzyło się niekiedy, że babcia Frania szła odwiedzić nas, wtedy z siostrą wybiegałyśmy jej naprzeciw, tak się cieszyłyśmy babcią. Przy tym babcia nic nam nie niosła, sklepu przed 1939 r. w wiosce nie było. Dziś kupuje się prezenty, a wnuki tak się nie cieszą, jak to kiedyś bywało. Dawniej, gdy szło się na wesele to niosło się pół litra wódki i tort, taki był zwyczaj, żadnego prezentu. U mojego taty, a dziadka Mariana było cztery konie, para do pracy w polu, druga para do wyjazdów do miasta. Jeszcze tato był chłopcem to nie była ziemia podzielona, ja bawiłam się na starej bryczce. Była z drewna, na przodzie było siedzenie dla furmana, a z tyłu wygodnie mogło usiąść 3 osoby. Gdy brat tata Jan ożenił się i odszedł do swojej rodziny, to najęli parobka bowiem tata sam nie dawał sobie rady, trzeci brat Wincenty był w tym czasie w wojsku. Ja dziadka nie pamiętam, ani Mariana, ani Antoniego, mamy ojca. Na Wołyniu nikt obory czy chlewu na kłódkę nie zamykał, nie było złodziei, był tylko pies i on pilnował obejścia. W dzień był uwiązany na łańcuchu przy budzie, a nocą chodził sobie luzem.
Na Wołyniu było dużo lasów, więc było łatwo o drzewo na dom. Mój tato miał w stodole całe zapole drzewa na nowy dom. Rodzice chcieli budować się bliżej miasta Włodzimierza, tam mieliśmy ziemię. Wojna wszystkie te plany zmieniła. Pamiętam 1939 r. stryja Wicha wzięli do rezerwy, a tu trzeba siać jest wrzesień. Mój tata musiał obsiać swoje i stryja Wicha pole. Ja mając tylko 10 lat po zasiewie bronowałam, parą koni i trzy żelazne brony, trzeba było umieć zawracać, by się brony nie poodwracały i koniom nóg nie pokaleczyły. Jest wrzesień rok 1939 Niemcy wkraczają do Polski bez wypowiedzenia wojny, 17 września od wschodu wkraczają Sowieci, idą jak chmara. Rozbierają polskie ziemie dzieląc się po Bug. Już do szkoły dzieci nie poszły, nie ma szkoły. Po miesiącu stryj Wincenty wrócił do domu. Przyszli Sowieci, Ukraińcy cieszą się, my polskie dzieci płakaliśmy. Żydzi również cieszą się, mówią że teraz będzie nasze prawo. A przed 1939 r. Żydzi mówili do Polaków że: “Wasze ulice, a nasze kamienice.” Tyle było w miastach Żydów. Wszystkie usługi mieli Żydzi, każdy sklep był żydowski. Tylko kowal był Polakiem. U Żyda w sklepie przed 1939 r. towar, czyli materiał nie miał ceny. Ile Żyd chciał tyle brał za metr materiału. Kto umiał się targować, to i taniej kupił. Krótko przed 1939 r. już były sklepy państwowe z materiałami i tam były ceny. Namawiano Polaków by w żydowskich sklepach po prostu nie kupować. Przyszli Sowieci, Ukraińcy rozbrajali żołnierzy polskich, Żydzi również. Nabrali broni, a zdarzało się, że i strzelali już do Polaków, a raz jeden z lasu strzelali w kierunku naszego domu, kula upadła na podwórku. Od pierwszych dni sowieckiej okupacji Ukraińcy szli do milicji i służyli Sowietom, tak jak i Żydzi, którzy także służyli Sowietom. Polacy wrogowi nie szli służyć. Sowieci już majątki hrabiów podzielili wśród biednych Ukraińców lub pozakładali kołchozy w dawnych majątkach. Rodziny hrabiowskie pouciekały, a kto nie zdołał to w pierwszej kolejności został wywieziony na Sybir. Za rok idziemy do szkoły, to jest rok 1940. Dzieci ukraińskie mają w tygodniu po dwie godziny języka ukraińskiego, dzieci polskie ten przedmiot nauczania nie obowiązuje. Natomiast obowiązkowo musiałyśmy uczyć się języka rosyjskiego. Mój nauczyciel nazywał się Sipko i przyjechał z Rosji. Mówił nam, że słońce dał Stalin, że żadnego Boga nie ma. W wiosce pobudowali sklep (kooperatywa). Tymczasem w mieście trudno było już cokolwiek kupić. Do kooperatywy przywożą raz w miesiącu materiał i sprzedają jedynie po trzy metry. Mama w nocy idzie stać w kolejce, pół dnia stała. Masa ludzi wycisnęła ją zanim dostała ten materiał, a do tego dodają portret Stalina i trzeba zapłacić za ten portret. Ludzie po cichu ze sobą rozmawiali, przeważnie Polacy, za język polski nawet na Syberię wywozili. Brat mamy Franciszek Mroziuk mówił by suszyła chleb bowiem możemy pojechać na Sybir. Mama cały worek chleba nasuszyła. Byliśmy na liście, wszyscy Polacy na wywózkę na Syberię. Po żniwach mieliśmy być wywiezieni w 1941 r., udało nam się bowiem w czerwcu 1941 r. Niemcy Hitlerowskie napadły na Związek Sowiecki. Gdy Niemcy przyszli na Wołyń w czerwcu 1941 r., to już Niemców nie było, którzy mieszkali na Wołyniu. A były całe kolonie niemieckie. Na sąsiedniej wiosce mieszkali Niemcy. W jednej ławce siedziała ze mną dziewczynka Niemka Erna Bus. W zimie z 1940 na 1941 r. Niemiec zabrał z Wołynia wszystkich Niemców z rodzinami. Nadmienię też, że na Wołyniu mieszkali Węgrzy i Czesi, nie raz na całej koloni mieszkali sami Czesi. Niemcy którzy wyjeżdżali zabierali ze sobą tylko inwentarz. Narzędzia rolnicze sprzedawali za żywy inwentarz. Mój tata kupił od wyjeżdżających Niemców kierat za piękną jałowice czerwono-białą jak pisanka. Mieliśmy już lżej bowiem koń chodził w kieracie i sieczka rżnęła się mechanicznie. Niemcy mówili do Polaków: “Wy od nas kupujecie, ale od was nikt nie będzie kupował.” My jeszcze nie rozumieliśmy tego co to będzie. Domy czy zabudowania, wszystko zostawiali za darmo, nawet ziemię, którą dawniej kupowali za ciężkie pieniądze.
Sowieci byli całkowicie zaskoczeni. Nawet sam Stalin nie wierzył, że Niemcy idą na Rosję. We Włodzimierzu dużo wojska Sowieckiego wzięto do niewoli, byli tak zaskoczeni, że nie zdołali uciec. Głodowa śmiercią umierali. Niemcy zaczęli Żydów zamykać do getta i ogrodzili tą dzielnicę miasta Włodzimierza. Już nie można było kupić w mieście żadnego materiału. Nie wolno było nawet zbliżać się do getta. Straż chodziła ukraińska z karabinami i pilnowała, aby nikt nie podawał Żydom żywności. I za Niemców w 1941 r. nikt nie poszedł do szkoły, nie było żadnego nauczania. Wtedy tata zawiózł mnie zimą do cioci Adeli, by ta nauczyła mnie robić na drutach. Byłam tylko trzy dni, nauczyłam się robić w lewo, w prawo oczka nabierać, spuszczać, na pięć drutach robić skarpety i piętę podwójną, nawet rękawiczki na pięć palców pokazała jak robić. Do cioci było 13 km za Swojczowem na wschód, tam mieszkała. Potem przyjechała do naszego domu. Córka cioci Wikty Józia była krawcowa. Całej rodzinie porobiłam swetry przez zimę. Wełna była we dwie nitki, dosyć gruba, to i szybko robiło się. Miałam wtedy ukończone 13 lat. Nawet sobie spódniczki, też z wełny zrobiłam. Czapki na głowę rozmaite robiłam, pilotki, furażerki. Wujkowi Adolowi robiłam swetr. Wujek był wysoki to długo ten swetr robiłam. Za sweterki, które zrobiłam obcej kobiecie mama kupiła mi ładną torebkę z czerwonej skóry. Miałam gdzie schować książeczkę do nabożeństwa idąc do Kościoła. Dawniej w kościele modliło się z książeczki ponieważ chór śpiewał po łacinie. Cała msza jest w książeczce do nabożeństwa po polsku, gdyż dawniej było po łacinie. Przez dwa lata pod zaborem niemieckim od 1941 do 1943 r. rodzice musieli oddać dwie krowy, a musiały mieć odpowiednią wagę. Niemiec brał na mięso dla wojska. Świnie były spisane i nie wolno było sobie zabić świniaka, bo zaraz byli gospodarze karani. Wszystko trzeba było oddać Niemcu. Ukraińska policja przestrzega prawa służąc Niemcom. Jest wiosna 1943 r. policja ukraińska idzie z wiosek i z miast, z wszystkich posterunków do lasu. Tworzą partyzantkę, będą zabijać Polaków, chcą w ten sposób budować Samostijną Ukrainę. Na południu Wołynia już w 1942 r. zabijali Polaków całymi wioskami. My nic nie wiedzieliśmy, nie było ani radia, ani gazet. Nikt daleko od swojej wioski nie jeździł, nie było autobusów. Były pociągi ale rodzina była w jednej parafii, to i przy kościele się jedynie spotykali. Początkowo zabijali młodych mężczyzn. Z naszej wsi Mohylno zabili mamy brata Franciszka 35 lat oraz Jana Juszczak 33 lata. Zaczęli z Mohylna ludzie wyjeżdżać do Włodzimierza, szczególnie mężczyźni zmuszeni byli uciekać, wyjeżdżali całymi rodzinami. Z rodzinami wyjechali Gaczyńscy, Adolf Szewczuk, stryjeczny brat tata. Dwaj bracia także uciekli z rodzinami, podobnie Buczko. I moi rodzice zdecydowali się uciekać ponieważ mój tato od milicji i od bandy miał dwa razy rewolwer przy głowie, był tak pobity, że już nie mógł nawet mówić. Taki mieli rozkaz i samowolę, mogli robić co chcieli z Polakami, Niemiec im zezwalał. Polskie rodziny były zupełnie opuszczone i bez żadnej ochrony. Na tamten czas Ukraińcy byli nad Polakami samowładni. Żydów wymordowali wraz z Niemcami. W 1942 r. pod nadzorem Niemców Ukraińcy w służbie niemieckiej rozstrzeliwali Żydów. Z Getta z Włodzimierza wywozili samochodami pod plandeką za miasto do Piatydnia i tam w masowych już wykopanych grobach rozstrzeliwali rozebranych Żydów. Wszystkie zaś rzeczy po żydowskie rabowali Ukraińcy. Mówili wtedy Żydzi do Polaków: “Nami rozczynili, a Wami zamieszą!” Wiosną 1942 r. tato był na polu za wioską i widział jak trzech Ukraińców prowadzili trzy Żydóweczki z naszej wsi, łąką do lasu. Tato był na górce, daleko ale widział jak leżeli z tymi Żydówkami na łące, a potem usłyszał strzały. A mieli ci Ukraińcy ze sobą karabiny. Tato przyjechał z pola i w domu wszystko mamie opowiedział. Tato rozmyślał co zrobić, rzucić wszystko, dorobek całego życia i iść, tułać się. Tato miał 47 lat, mama 39 lat. Pewnego ranka przy śniadaniu brat Antoś pyta się tata: “ Czy uciekacie do Włodzimierza?” Tata nic nie odpowiada. Brat Antoś mówi, że pójdzie sam do miasta. Ja zaczęłam bardzo płakać, bo mnie mama nie puści, ja miałam 14 lat. Mama moja nalegała by uciekać, gdyż rodzonego Jej brata zabili bez żadnej jego winy. Przyjechali końmi Andrysa, aż z Dominopola, jeszcze byli na wozie inni mężczyźni. W nocy przyprowadzili sąsiada Juszczaka i kazali wujkowi ubierać się, że pojedzie do sztabu. Wujek ubrał się odświętnie, wziął sobie jeszcze tytoniu na drogę. Wujek mieszkał na skraju wsi i do nas było kilometr drogi. Jechali koło naszego domu do lasu Owadeńskiego. Tato mój spał na Obrożku, który stał na podwórku. To był stóg koniczyny suszonej pod dachem. Słyszał jak jechał wóz koło domu, a potem liczył strzały. Osiem strzałów naliczył. Konie były przywiązane do skraju lasu do drzewa, a ich rozstrzelali na wozie. Potem zawieźli w głąb lasu w gęstej tarninie i tam zakopali. Raniutko, tylko rozwidniało się, przyszedł teść wujka, miał 80 lat i płacze, że nie ma Franka. Tato mój z kolei opowiada co słyszał. Dziadek prosił, żeby tato szedł do lasu i sprawdził, co tam się tej nocy wydarzyło i nasz tato poszedł. Z brzegu lasy była ziemia stratowana przez konie, bały się wystrzałów z broni, poszedł dalej za śladami, bo to było po deszczu i natrafił na tę właśnie mogiłę. Piasek był na tarninie bo była mokra. Przyniósł kostkę od ucha, bo była z dziurką, świeża jeszcze i z krwią, na ziemi znalazł. Moja mama bardzo płakała za bratem, że on nie był nikomu nic winien. Wujek ożenił się u swego stryja, bo stryjek nie miał swoich dzieci tylko wychowanicę. Więc nie musiał się dorabiać tak jak inni, tylko zaraz dom nowy wystawił. Poza tem wszystko było, narzędzia, zostawił żonę i dwie córki Jadwigę 17 lat i Dionizę lat 12. Jadwiga uciekła, była u nas. Tato z bratem złożyli na łące siano, stało w kopcach już wysuszone. Może i dobrze, że składali to siano do stoku bowiem Ukraińcy pomyśleli: “Siano składają mają zatem zamiar siedzieć jeszcze w domu.”
Pewnej nocy w lipcu, chyba 17, to była sobota, wóz był już kilka dni przyszykowany. Rozłożony jak do wożenia snopów, drabiniasty i wszystko pakowali w worki: odzienie, pościel, mąkę, ziemniaki, zboże jakie było, pełny wóz. Tato wziął także siekierę i kosę i włożył na wóz. Ja, siostra i mama spaliśmy w życie blisko domu, brat spał na miedzy, ledwie tata go odnalazł. Tato siedział w ogrodzie w malinach i płakał. Nie mógł zdecydować się na opuszczenie swego ciężką pracą zdobytego majątku. Zostawiliśmy czarno-białą krowę, bydlaki, dwie jałóweczki wiosenne, źrebak roczny, ładny to był konik deresz, pięć owiec, kury, gęsi, świnie, warchlaki. Duża stara locha była prośna i jak nigdy nie zdarzało się poroniła prosięta. Tato ją zabił i mama wszystko popiekła, nawet kiełbasy narobiła. Włożyła to wszystko w kamienny garnek i zalała smalcem, wstawiła to wszystko na wóz, upiekła także cały piec chleba i z tym pojechaliśmy. Wszystkie pola zostały ze zbożem ozimym jak i jarym, ziemniaki, ogród, truskawki już kwitły, bo to tylko jesienią jak przyniosłam flancy od Szewczuka Stasi. W ogrodzie tytoń arabski rósł, miał szerokie liście, ciemno zielone. A był też tytoń, co miał liście szpiczaste i jasno zielone, a kwitł na różowo. Całe zapole rzniętego drzewa zostało, przygotowane na nasz dom pod Włodzimierzem. Sieczkarnia, kierat, brona żelazna, kultywator, pług, młynek do zboża. W domu: łóżka, kanapy, stół, krzesła, balia do prania, kufer z rzeczami. Tato sam zrobił kosze z wikliny, służyły w gospodarstwie do zbierania ziemniaków podczas wykopków. Poza tym zostały także: garnki, naczynia, pościel i tyle innych drobiazgów, w tym obraz Ostatniej Wieczerzy, duży obraz św. Agaty, która w ręku trzymała kielich, a w nim była sól. Został także obraz z błogosławieństwa od Ślubu rodziców Pan Jezus i Matka Boża z otwartymi sercami. Inwentarz stryj Wicek, który mieszkał obok karmił. Ukraińcy na razie nic nie rabowali, chcieli widocznie byśmy powrócili z powrotem do domów. Im zależało, by wymordować wszystkich, żeby nawet świadek nie pozostał ich haniebnej pracy na tym Bożym świecie. Noc ciemna, wyjeżdżamy z podwórka. Mama pobiegła do obory i bierze krowę z łańcuchem i wiąże do wozu od tyłu. Brat odwiązuje krowę i puszcza luzem, ta zaś idzie do sadu i tam spokojnie się pasie. Mama łapie znowu czerwoną krasulę i wiąże ponownie do wozu. Ruszamy we dwa konie ale bardzo cicho, nawet nie rozmawiamy ze sobą, obawiamy się że nas z oddali obserwują. Mineliśmy las Owadneński, nie możemy jechać przez wioski ukraińskie, nie puścili by nas, prędzej by wszystkich zabili, a majątek ograbili. Tato przez pola kieruje się do torów kolejowych z Kowla do Włodzimierza, obok torów była bita droga do samego miasta. Widzę, że na polach są jeszcze zboża, ziemniaki, wszystko rośnie, a co chwila miedza. Koła żelazne toną, tato po bacie, a nasze mocne konie niemal kładą się na dyszlu ale tato nie popuszcza i okłada je batami. Ja szłam za wozem, rosa, sukienka moja do pasa mokra. Przy torach zrobiło się nieco widno. Trafiliśmy na niemiecki transport wojskowy i było nam nieco raźniej. Szczęśliwie dojechaliśmy do miasta. Pamiętam jak ludzie spali na chodnikach, dopiero słońce wolno wschodziło. Obstąpili nas i pytają skąd my idziemy, a to znowu czy reszta Polaków tam jeszcze żyje. Tato jechał do szwagra we Włodzimierzu do Chrzanowskiego. Ciocia już nie żyła, wujek miał drugą żonę, mieli gospodarstwo na ulicy Racławickiej. Tymczasem, u wujka na podwórku było już tyle wozów, że nie było gdzie stanąć. Wujek zaprowadził nas do swoich znajomych i tam w stodole tydzień czasu mieszkaliśmy.
Do Włodzimierza przyjechaliśmy w sobotę rano. W niedzielę mama w mieście spotkała kobietę z Mohylna, dalszą kuzynkę, która przyjechała końmi do męża brata, który już uciekł do miasta, a teraz wraca do domu. Mama nakazuje mi wracać do domu po męskie świąteczne trzewiki, które zostały pod stołem oraz po mięso, które mama zasoliła w małej beczułce w komorze. Mam także samogonę w butelkach przywieźć, schowana jest w ogrodzie w tytoniu. Pojechałam, dzień był słoneczny, jechaliśmy przeważnie przez pola. Gdy dojeżdżaliśmy do Mohylna, zsiadłam z wozu bowiem Ukraińcy wszystkich którzy wrócili z miasta, z miejsca zabijali. Wiedzieli, że tacy Polacy przynosili informacje z miasta i namawiali ludzi do ucieczki. Poszłam więc przez żyto prosto do Szczurowskich, to był pierwszy dom od pola. W domu był tylko wujek Antoni Szczurowski, chwilę u niego pobyłam, a potem idę dalej. Przechodzę przez drogę i boję się strasznie, by mnie Ukraińcy nie zobaczyli. Biegnę dalej przez żyto poza wioską i wychodzę prosto na dom wujka Adamka. Spotkałam tam młodzież: Antonina Adamek lat 19, Jadwiga obecnie po mężu Kozioł, Franciszka Mroziuk lat 17 oraz jej koleżanka Halinka Buczko. A z chłopaków to był Edek Bernacki i Antoś Konstantynowicz, kowala syn. Wujek Adamek był na podwórzu, przychodzi do mieszkania i mówi do mnie “Ludwisiu schowaj się. A gdzie? Pytam się i chowam się za piec w pokoju. Wujek wyszedł z powrotem na podwórek do Ukraińca, który szedł do wujka. Ukrainiec mówi do wujka: “Szcze priszła Frankowa dziewczyna z Brechiw!” Wujek Adamek odpowiada twardo: “Nie widziałem żadnej dziewczyny, zgłupiałeś czy co może?” A był to niedaleki sąsiad Sergiej lat około 45, jego syn mordował Polaków. Wieczorem poszłam do swego domu, bardzo się bałam tam iść, spotkałam stryjenkę Wicha żonę, płakała i ubolewała nad naszym losem tułaczym. Wzięłam co trzeba i tak sobie myślę, że nie wiem czy dam radę wrocić do miasta. A tu jeszcze samogonę każą przynieść. Bardzo świnie krzyczały w chlewie, poszłam na ogród, narwałam czerwonej koniczyny i zaniosłam świniom, wodę także zaniosłam. Potem poszłam nocować do wioski, u stryja bałam się nocować. Śpimy w stodole, ze mną Antosia, ciocia 23 lata i Jadwiga. W nocy jechała furmanka drogą, tuż koło stodoły, a w tym czasie to już tylko bandyci jeździli. Kiedy dziewczyny posłyszały wóz, poklękały i modlą się. Jedna mówi litanię do Matki Bożej, a druga “Kto się w opiekę odda Panu swemu….” I ja się obudziłam i też zaczynam się modlić. Odmawiałam pacierz i modlitwę do I Komunii Świętej, dalej nie umiałam się modlić. Zaczęłam rozmawiać z Bogiem: “Boże daj mi szczęśliwie zajść do miasta, a przyrzekam że nauczę się na pamięć Litanię do Niepokalanej NMP oraz “Kto się w opiekę odda Panu swemu!” Raniutko idę do pani Sabiny Buczek, wdowy, wiem że ma jechać do Włodzimierza. Namawia mnie bym się ukryła w życie i tam przy drodze na nią poczekała, przez wieś bowiem niepodobna jechać. Tak też uczyniłam i czekam, kto jedzie drogą, boję się choćby głowy wychylić. Z dala poznałam, że jedzie pani Sabina, poznałam gniadego konia. Jedziemy razem, naraz przed nami, może nie cały kilometr jedzie cały wóz chłopa, ja już truchleję na tym wozie. Jeśli są z Mohylna to na pewno mnie poznają, zabiją mnie nie ma mowy. Ale chwała Bogu, jak jechali ze wschodu na zachód, tak pojechali. Chociaż wioski omijaliśmy, to niestety i na drogach bandytów można było spotkać. Było jeszcze trzy km do miasta, patrzę mama wyszła po mnie. Kiedy mnie zobaczyła powiedziała: “Ludwisiu, ja myślałam że Cię już nigdy nie zobaczę”, a tak przy tym płakała, że mówić prawie nie mogła. Opowiadała potem, że ludzie bardzo na nią nakrzyczeli: “Po coś ty wysłała dziecko do Mohylna, żeby tam zabili?” A powszechnie mówiono, że kto poszedł na swoją wioskę z miasta, to już często nie wracał nigdy. Jadwiga Buczko wróciła z miasta do domu i rano krowę doiła, przyszli zabrali i zabili, w mieście zostawiła męża i osierociła dwoje małych dzieci. Nasza dalsza kuzynka wróciła z miasta po krowę do domu w Kohylnie. Zabili, najmłodsze dziecko miało 3 latka tylko. Z Zagadki Polak Cybulski uciekł całą rodziną, mieli troje dzieci: córkę i dwóch synów. Wysłał ojciec do domu syna, w moim wieku był, tylko 14 lat. Miał przynieść uprząż, była zakopana, już nie wrócił, zabili go Ukraińcy. Zagadka leżała trzy km na północ od Mohylna. Niestety, w mieście los nas wszystkich wcale nie oszczędzał, dlatego ludzie nawet z narażeniem życia wracali do swoich zagród po resztki dobytku, po ukrytą żywność czy inne dobra. Najgorzej było z końmi i krową nie było co dać im jeść. Mieszczanie mają tylko niewiele ziemi dla utrzymania swojej trzody. Jedziemy więc na drugi koniec miasta do innych gospodarzy, tam niestety to samo. Moja mama nalega by jechać do Werby do mamy wujka Lewandowskiego, tłumaczy że tam są Niemcy i Polacy stamtąd nie uciekają. Pojechaliśmy do Werby, było gdzie paść konie i krowę. Brat zwiózł zboże wujkowi, bo oni mieli tylko jednego konia, a u nas para silnych koni. Byliśmy w Werbie dwa tygodnie. Po 15 sierpnia znów wróciliśmy do Włodzimierza. Pewnej nocy banda ukraińska biła się z Niemcami w Werbie, my uciekliśmy ze stodoły i leżeliśmy na łące, baliśmy się, że mrowie kul zapalających dopadnie i naszej stodoły. Od rakiet było w nocy widno jak w dzień. Niemcy wzywali pomocy z Włodzimierza. Rano rodzice zdecydowali, że trzeba wracać do miasta. Z Werby do naszego domu było 7 km, raz z mamą wybrałyśmy się do domu i zaczęłyśmy żąć żyto. Wszyscy Polacy, którzy zostali we wsi zbierają zboże, a nasze stoi na pniu. Nikt nie wiedział co robić. Mama już chciała wracać do domu. Od południa do wieczoru żęłyśmy żyto. W tym czasie jechał z lasu na koniu Ukrainiec i bardzo bacznie nam się przyglądał. My tymczasem nocowałyśmy u wujka Franka zabitego wcześniej. Raniutko mama kazała mi iść do wojenki Sabiny, mieszkała w środku wsi, to był dom rodzinny mamy. Miałam zapytać Sabiny co mamy robić? Pobiegłam, tak że nikt mnie nie zauważył, pytam się co mamy robić? Wujenka tak mi powiedziała: “Nie wracajcie, by my jeśli uciekniemy, to tak jak stoimy!” Wróciłam i mamie to przekazałam. Wtedy mama podebrała miodu z uli i złapała parę kogucików do kosza i około południa idziemy do Werby. Uszliśmy 3 km do Owadna przez las, mama w Owadnie zaszła do obcych ludzi, pytać co oni zamierzają robić. Czy pozostaną w domu na gospodarstwie, czy moze zdecydują się uciekać. Ta pani Polka powiedziała, że póki Niemcy są w Owadnie, to oni siedzą ale kiedy tylko Niemcy wyjadą, oni też stąd wyjadą. Wszystko mieli już spakowane. Owadno to była stacja kolejowa. Teraz mama juz zrozumiała, że nie ma po co wracać, jeśli inni ludzie także uciekają. Wróciłyśmy do Werby. Okazało się, że w trakcie naszego zatrzymania u tej Polki, szukał nas ów Ukrainiec na koniu, ktoś nas widział i powiedział mu, że udałyśmy się na Werbę. Ujechał kawałek drogi, był uzbrojony ale nas nie znalazł i zawrócił. Nazywał się Waziłko. O tym dowiedzieliśmy się, gdy już byliśmy z powrotem we Włodzimierzu. Przy drodze do Owadna mieszkała pani Kozłowska, zbierała zboże na polu, to właśnie ją ów Ukrainiec pytał: “Czy dawno temu szła Szewczukowa z dziewczyną?” Opowiadała, że był bardzo zdenerwowany, koń aż pod nim tańczył. Pani Kozłowska męża miała w niewoli niemieckiej z 1939 r. i miała sześcioro dzieci i wszyscy razem zbierali zboże. Dziś myślę o tym tak: “ Tak coś, czy ktoś kieruje człowiekiem, żeśmy uniknęły tej tragicznej śmierci, to był sierpień 1943 r.!” Kiedy z Werby z powrotem pojechaliśmy do miasta Włodzimierz, dowiedzieliśmy że tata brat Jan, co mieszkał na Marcelówce także uciekł wozem z żoną i córką do miasta. Z miasta już, udał się do Mohylna, ponieważ dowiedział się, że zmarła Matka, a moja babcia Agnieszka. W tym ostatnim czasie przebywała u Szczurowskich. Przyszli tam także Ukraińcy i zabrali stryja, tak że nawet nie pochował swojej matki. Jak go potem zamęczyli i gdzie pochowali, tego nikt nie wie, miał około 53 lata. We Włodzimierzu zamieszkaliśmy na ul. Lotniczej, w domu gospodarskim na przedmieściu. Dom był pusty, po Ukraińcach, którzy byli w niemieckiej policji, a nawiali z bronią do lasu do bandy. Bali się niemieckiego odwetu dlatego zabrali ze sobą całe rodziny. Ten Ukrainiec nazywał się Kalińczuk. Tam zamieszkaliśmy z drugą rodziną Mirowskich z Marcelówki, było ich 7 osób. Mirowscy mieli duży pokój, a my mały. Mieszkaliśmy tam do lutego 1944 r. Wielu Polaków zostało zabitych przez Ukraińcow, nawet w samym mieście Włodzimierz Wołyński.
Jest 29 sierpnia 1943 r. Ukraińcy na wioskach i koloniach mordują w okrutny sposób wszystkich Polaków, którzy jeszcze zostali. Żniwa są zebrane. W tamtych czasach ciężko było zbierać zboże, maszyn nie było. Kosą kosiło się zboże i każdy snopek trzeba było związać ręcznie. A gdzie zboże leżało od burzy i deszczu to i sierpem trzeba było żąć. Więc Ukraińcy czekali, aż zboże będzie w kopkach, to oni sobie zwiozą. Już wokół wioski były wymordowane całymi rodzinami. A wciąż nie wierzono, bo nie ujrzeli na własne oczy. Mówili: “Za co będą nas zabijać, przecież my nic nie zawinili Ukraińcom!” A mój tata mówił, że jeszcze podczas I wojny światowej Ukraińcy pytali się zaborców, żołnierzy austriackich: “Co mamy zrobić z Polaczkami?” Austriacy odpowiadali wtedy: “Ani trań!” Co znaczy: “Nie zaczepiaj, ani trącaj!” Zapamiętałam 29 sierpnia, bo był kalendarz w książeczce do nabożeństwa i tam pod datą 29 sierpnia znajdujemy ścięcie Jana Chrzciciela, to mi utkwiło na zawsze. Z soboty na niedzielę mordowali bezbronną ludność polską. Od kołyski do starców. Zabijali siekierą, łopatą, młotem bez żadnego strzału po cichu, tak żeby nikt nie usłyszał, co się dzieje u sąsiada. I tak w Mohylnie zamordowali 69 Polaków, a uciekło 68 jak liczyłam. Ostatniej nocy uciekło 21 osób, inni Polacy wyjechali wcześniej, w tym wielu naszych krewnych wyratowało się ucieczką z tej rzezi z 29 sierpnia. W tym nasza młodzież.
Tej strasznej nocy spali na Obrożku siana pod dachem, stał w sadzie Jadwigi Mroziuk. W nocy usłyszeli krzyki oraz jęki Antoniego Siateckiego, który miał własny wiatrak. Odrąbali mu obie nogi i tak w boleściach leżał na podwórku i krzyczał z bólu niemiłosiernego. A było do niego około 700 m przez pola, tak daleko i słychać było ten krzyk rozpaczy. Od razu zorientowali się, że to Siatecki krzyczy. Był szwagrem Zofii Buczek, a dla Antosi wujkiem. W tej dramatycznej chwili Edek wydaje rozkaz by spuścić drabinę i schodzić na ziemię, tam czekać, aż wszyscy zdążą zejść z brożka. Gdy wszyscy byli na dole, rzucili się do ucieczki w pola, w ciemną noc. A już bandyci byli przy ich domu, słyszeli nawet jak jeden do drugiego mówił: “Strzelaj!” Na szczęście nie strzelali za nami. Dodam, że w tym samym czasie już zabijali na podwórku Adama Mroziuka. Słyszeli jak go mordowali, przy tym nie strzelali wcale. Jadwiga Mroziuk uciekała za Edkiem, gdy go dogoniła prosiła by na nią poczekał bowiem nie ma tyle sił co on. Poszli juz razem przez lotnisko na wschód od Mohylna, blisko Turii. Natrafili na dom Władysława Mroziuka, Jadwigi stryja z rodziną i pobudzili ich ze snu, podobnie z Krawczuka rodziną. Muszę dodać, że Edka siostra cioteczna Stefania Szewczuk była synową Krawczuka i rodziny Gdyrów. Wszyscy uciekli zaraz w zarośla nad rzeką Turia. Przesiedzieli tam cały upalny dzień, dopiero na następną noc udali się do Włodzimierza, kierując się poza lasem Owadeńskim. Szli przez błota, na rano dotarli do miasta. Wszyscy jak stali tak uciekali, matki z małymi dziećmi, Jadzia bosa i w sukienczynie, w której spała na brożku. Tymczasem Antosia i Bolek brat Antosi oraz Zosia Buczek siedzieli w ukryciu, aż zrobiło się widno. Rano przyszli na swoje podwórko, mieszkali bardzo blisko tego obrożka. Było na podwórzu dużo krwi i nic już w domu z odzienia nie było. Zrozpaczeni Antosia i Bolek stali i płakali na swoim podwórku, a było już widno. Tak znaleźli ich Ukraińcy, zaraz ich tam pomordowali. A rodzice i inni, co razem spali w stodole już wszyscy byli zakopani za domem. To wszystko opowiedziała nam potem osobiście Zosia, która zanim to się stało, zostawiła ich dwoje tak płaczących, a sama poszła do swego domu, który stał ze 300 m dalej. Dodam, że oni mieszkali poza wsią, choć do samej wsi było blisko.
W domu u Zosi była matka lat około 73 oraz siostra lat około 45, była jeszcze panna, poza tym była chora. Zosia poinformowała mamę, ze Sabina i jej dzieci zostali pomordowani. Sama ubiera na siebie kilka sukienek i chowa się przezornie w chlewie nad świńmi, były tam złożone gruchowiny. Włazi tam do końca, pod samą strzechę i siedzi cichutko. Tymczasem za niedługo przyszli na podwórko Ukraińcy, przyszli zabijać stareńką matkę i chorą siostrę. Stukają do drzwi, matka otworzyła, patrzy a oni stoją z siekierami. Matka prosi po imieniu: “Pawel nie zabijaj nas!” Potem było już słychać tylko trzask, za sekundę drugie uderzenie i cisza. Słychać było tylko jak zakopywali ciała pomordowanych kobiet, dokładnie za chliwkiem, w którym ukryła się Zosia. Słyszy wyraźnie, jak zbrodniarze jeszcze po zadaniu im śmierci, przeklinają swoje bezbronne ofiary, słyszy: “Masz tobie ty Polszczu!!” Po zakopaniu ciał rozpoczęło się grabienie pozostawionego majątku. Kłócili się ze sobą Ukraińcy, było o co, bo to i było co brać: para koni, kilka sztuk bydła, dużo odzienia. Zosia przesiedziała do nocy, a nocą sama szła polami do Włodzimierza.
Buczko Michał również mieszkał za wioską z żona i córką, od pewnego czasu chowali się w stodole, gdzie zrobili sobie sprytną kryjówkę. W stodole, w zapalu było złożone zboże, aż po belki i tam właśnie się ukrywali. Zrobili sobie tę kryjówkę zanim zboże zwieźli. To było w sobotę, żona napiekła pierogów, wyjęła z pieca i udali się na spoczynek. Kiedy przyszli Ukraińcy szukali ich wściekle ponieważ widzieli świeże i ciepłe pierogi. Rozmawiali na podwórku, a Buczko z rodziną wszystko słyszeli. Czepiali się przy tym chłopca Ukraińca, który miał za zadanie ich pilnować, by czasem nie uciekli. Chłopak uparcie twierdził, że nie mogli pójść z posesji, ponieważ pilnował dobrze. Kiedy jednak nie znaleźli Buczków rzucili się do grabienia majątku, kłócili się przy tym, kto ma co wziąć z żywego inwentarza niedoszłych ofiar. Po pewnym czasie, gdy już wszystko ucichło Buczko opuścił kryjówkę i wszedł do domu ale z odzienia nie było już nic dosłownie, zabrali wszystko co się nadawało do użycia. Rodzina Buczków jeszcze nocą szczęśliwie dotarła do Włodzimierza.
Jeszcze przed 29 sierpnia w Mohylnie, uzbrojeni Ukraińcy przyszli i zabrali z domu Feliksa Szewczuka, brata Adolfa. Zabrali go pod pretekstem, że ma im coś tam przewieść, już więcej nie wrócił, zabili go gdzieś tam skrytobójczo jak wielu innych mężczyzn. Jego żona oraz pięcioro dzieci spały od tego czasu u siostry Bernackiej, bała się nocować sama w domu, bez męża. Sąsiadka Bernackich była Ukrainką, była wdową i miała dwóch synów, jeden miał 22 lata i chodził zabijać Polaków. Taki miał rozkaz, gdyby tego nie uczynił, to by go na miejscu zabili. W tej sytuacji tragicznej owa Ukrainka wysyła drugiego syna, młodszego ma 14 lat ponieważ chodził ze mną do szkoły. Ma powiedzieć Bernackim, by natychmiast uciekali ponieważ za 20 minut zabiją wszystkich Polaków we wsi Mohylno. Ów chłopiec nie zawiódł matki i szukał Bernackich i znalazł w stodole. Powiedział co wiedział, radził natychmiast uciekać ze wsi do miasta. Posłuchali i nawet do domu już nie wchodzili. U Bernackich też w tym czasie było pięcioro dzieci, żona oraz matka żony, staruszka już. Dziadka jakiś czas wcześniej zabrali ze sobą, niby to na jakąś wartę i już oczywiście wszelki słuch po nim zaginął. Tak że razem 14 osób uciekło, w tym jeden tylko mężczyzna Bernacki. Przez rów przenosi ofiarnie babcię i małe dzieci, wszyscy razem uciekali do lasu Owadeńskiego, a mieszkali w samym środku wsi Mohylno.
Józef Gaczyński podczas nocy, w której mordowali mieszkańców naszej wsi Mohylno spał w ogrodzie w chaszczach. Gdy przyszli mordować jego rodzinę żona otworzyła drzwi, bandyci pytają o męża, a on wszystko słyszy. Na ten moment małe dziecko zaczęło płakać, żona mówi do nich, że weźmie dziecko na ręce i pójdzie męża poszukać. Lecz Ukrainiec zaraz na progu zarąbał ją bezlitośnie siekierą, a potem wszedł do domu i pomordował jeszcze troje dzieci. Mąż a zarazem ojciec rodziny wszystko słyszał dokładnie, w noc ciemną słychać dobrze, kiedy nawet ptaszki śpią. Jak otumaniony przedostał się do miasta Włodzimierza i tu nam wszystkim w domu opowiadał co przeżył.
Jadwiga Szczurowska córka Antoniego i Marty, właśnie Marta była rodzoną siostrą mojego taty Franciszka Szewczuka. Jest to przekaz wiarygodny bowiem jeszcze żyje Jadzia, obecnie mieszka w Darłowie i ma już 76 lat. Mieszkali w Mohylnie, Józef Szczurowski, syn uciekł do Włodzimierza z żoną i dwoma małymi córkami jeszcze w lipcu 1943 r. oraz siostra Rozalia Szczurowska, która była zakonnicą. Gdy przyszli nocą zabijać rodziców i dwie córki to wszyscy spali w stodole na sianie. Zaczęli wołać, ktoś się odezwał, więc nakazują schodzić na dół do stajni. Gdy wyprowadzali konie ze stajni Jadzia rzuciła się do rozpaczliwej ucieczki, niestety zaczepiła o coś i przewróciła się, tak ją dogonili i szpadlem okładają po udach i po głowie. Było ich dwóch jeden trzymał ją za usta, a drugiemu kazał bić szpadlem za uchem. Jadzia po kolejnych cięciach straciła przytomność, myśleli że ją zabili i pobiegli z powrotem mordować rodziców i siostrę Genowefę lat 19, by też nie próbowali uciekać. Przy tym morderców było więcej. Jadzia jeszcze nocą ocknęła się cała zakrwawiona ale nie była w stanie się podnieść. Na kolanach i na rękach zaczołgała się do snopków żyta, które stały za sadem, na ich własnym polu. W tych dziesiątkach siedziała kilka dni. W nocy marchew na polu wyrywała i jadła by przeżyć, niedaleko rosła trzcina, to rosę spijała z wielkiego pragnienia. Była przy tym bosa i tylko w jednej sukience, a było już chłodno, z kolei w dzień upał, muchy ją gryzły, aż robaki się w ranach zalęgły. Po temu też głowa ją bardzo swędziała! Dodam, że gdy Ukraińcy rano przyszli by zakopać jej ciało to szukali jej po tych snopkach, nawet widłami dźgali czy czasem nie siedzi w jednym z nich. Jadzia widziała nawet jak zbliżali się do miejsca jej ukrycia i bardzo na ten czas gorąco się modliła do Matki Bożej, by tylko jej nie zobaczyli i nie zamordowali. A słyszała przy tym, jak mówili Ukraińcy do siebie: “Ona daleko i tak nie zajdzie, tylko padochne!” Po kilku dniach zaczęła nocą iść do miasta Włodzimierza, po miedzach na polu spała, gdzieś zaszła do sadu to jabłko jakie zjadła. Nad ranem, może to była 08.00 gdy nasze chłopaki na Cegielni wypatrzyli ją lornetką. Widząc, że ktoś żywy w polu siedzi, wysyłają patrol, gdy inni obserwują pole dwóch chłopców wypytuje ją kto ona jest, a ona ze Jadwiga Szczurowska z Mohylna. Zaraz zorganizowano kożuch, bardzo trzęsła się z zimna oraz wóz i obstawę, która zawiozła Jadzię do szpitala w mieście. Włosy brzytwą zgolili i leczyli rany na głowie. Dziwne ale nie wdało się zakażenie ponieważ robaki oczyściły zagrożone miejsca i rany głowy.
W Mohylnie blisko Jadzi Mroziuk obecnie Kozioł mieszkał Andrzej Mikuliszyn, był greko katolikiem. Miał już drugą żonę, pierwsza zmarła. Druga żona nazywała się z domu Tchórz. A że chodził do starej panny Ukrainki Pistymki, Ukraińcy nakazali mu zabić swoją drugą żonę, a wziąć Pistymkę, to go nie zabiją. Więc zabił swoją żonę i tak został przy życiu. A że nogi miał odrąbane Siatecki to był przy nim Krawczuk i widział. Siatecki prosił go żeby go dobił, Krawczuk przyszedł potem do Włodzimierza i wszystko nam opowiedział. Krawczuk był ożeniony z Polką, a sam pochodził z rodziny ukraińskiej. Sądził zatem, że go Ukraińcy nie zabiją i wybrał się ponownie z miasta do swojego domu ale już nie wrócił, niemal na pewno zabili go. Żona, dwie córki, syn i synowa pozostali już w mieście. Krawczuk mieszkał w Turii, a droga z Włodzimierza do jego domu wiodła przez lotnisko, tuż przy wiatraku, gdzie mieszkał nieszczęsny Siatecki.
Opiszę teraz los Karola Mroziuka i jego żony. To stryjeczny brat mojej mamy. Mieszkali blisko wsi Turia, bo i rzeka Turia jest na Wołyniu. Miejscowość nazywała się Rewuszki. Przy lesie, urodzajna ziemia. Oboje pobrali się już w starszym wieku, przeważnie mężczyźni dawniej w starszym wieku żenili się. Mieli troje dzieci, same córeczki: 15 lat, 9 lat i 3 latka. Stasia, Felicja i Kazimiera. Od lipca 1943 r, już nie nocowali w domu, tylko po lasach albo w zbożu, razem z sąsiadami. Sąsiadka Ukrainka mówi do Mroziuka żony, aby dzieci przyszły spać do jej domu. Gdyby przyszli Ukraińcy to ona powie, że to są jej dzieci. Posłuchała matka i dała swoje dzieci do Ukrainki na noc, a nie wiedziała że mąż Ukrainki jeździ po nocach i zabija Polaków. Pewnego ranka wpadła matka do tej chaty ukraińskiej, a widząc że dzieci spokojnie śpią lepiej poprzykrywała. A tu naraz przed domem staje furmanka i bandyci idą do tego mieszkania. Ukrainka krzyczy do Mroziukowej by uciekała na strych. Ta rzuca się i w sieni po drabinie ucieka na strych, matka trojga dzieci. I co widzi przez okienko na strychu, jej dzieci zostały przez uzbrojonych w karabiny Ukraińców poprowadzone przodem, a mordercy za nimi. Po chwili usłyszała trzy strzały, dzieci zostały rozstrzelane. Matka biegnie do męża do lasu i tam bije go z rozpaczy. Chciała uciekać wiele razy wcześniej do miasta ale mąż nie godził się na to, nie godził się opuścić gospodarstwa rolnego i tego wszystkiego, co stało w oborze. Teraz włosy rwie na głowie. Żona jego mówi, że teraz już nie pójdzie do miasta bowiem nie ma już dla kogo żyć. Sąsiedzi poprowadzili ją do miasta. Kłócili się oboje przez lata, że dali dzieci do sąsiadki Ukrainki na śmierć. I tak skłóceni szli z węzełkiem chleba w ręku. Tysięcy było takich ludzi, ja dałam przykład jednej tylko rodziny, bo to byli nasi kuzyni.
Podam tylko spis najbliższej rodziny, którzy zostali zamordowani w Mohylnie. W Mohylnie zostało zamordowanych razem 69 Polaków, ja wypisałam tylko najbliższą rodzinę. Mordowani byli przeważnie nocą, gdy zbudzeni często ze snu, wystraszeni, nie wiedzieli co się dzieje!
W mieście we Włodzimierzu było bardzo dużo uciekinierów z wiosek i kolonii, z różnych stron ludzie uciekali do miasta. Sytuacja była katastrofalna, brakowało żywności, ludzie prosili burmistrza o interwencje w tej sprawie. Zorganizowano kuchnię polową, można tam było raz dziennie dostać ciepła zupę. Wciąż napływały nowe rodziny rozbitków, do naszego domu zawitały siostry mamy z rodzinami. Przyszła ciocia Wikta Flik z mężem, trzy córki, zięć Zymon Józef i wnuczka Władzia, poza tym ciocia Adela Traczyńska z mężem i dwójka dzieci, tak że razem było nas 16 osób. Spaliśmy w stodole i na stercie słomy, co to stała na podwórku. Jesień 1943 r. była na szczęście bardzo ciepła, mieszkaliśmy tak razem do 01 listopada. Robiło się zimno dlatego nasi goście zmuszeni byli szukać sobie mieszkania u miejscowych gospodarzy, zbliżała się mroźna zima. Liczni Polacy, którzy przybywali do miasta, przeważnie chłopcy bez rodziców i własnych rodzin zgłaszali się do Niemców po broń. Następnym krokiem było zorganizowanie posterunków wartowniczych z czterech stron miasta, by skutecznie ochraniać polską ludność przed ukraińskimi bandami. Komendant i zastępca tej grupy byli Niemcami. Tymczasem w mieście coraz bardziej daje się we znaki dotkliwy głód, brakuje żywności i nam mąka się kończy, co będzie dalej? Uciekliśmy z domu na przednówku. Polska policja udaje się poza Włodzimierz, a z nimi masa ludzi z wozami oraz pieszo, każdy bierze to co ma pod ręką. Ludzie zbierają z pól co się da, przeważnie ziemniaki i zboża. Ukraińcy odpowiadają zbrojnie, strzelają w naszym kierunku, wreszcie atakują. Policja i wszyscy ludzie z łupem powoli i czujnie cofają się do miasta. Tak mniej więcej wyglądały polskie wypady poza miasto po żywność, I ja raz pojechałam z tatem na taki właśnie wypad, nie było lekko. Ukraińskie kule padały przy nas, pac pac, a my po prostu kopaliśmy ziemniaki. Coś trzeba było jeść! Swoje zostawiliśmy obsiane: pola ozime i jare i okopowe dla sąsiadów dla chrześcijan prawosławnych. Do dziś nie rozumiem w jakiego Boga Ci prawosławni wierzą. Czy ich Bóg nakazywał im tak mordować sąsiadów. Przecież w każdym kraju na świecie żyją razem wszystkie nacje narodów i jest dobrze. Zatem zastanawiam się w co oni wierzą, jaką jest ich ta wiara, tak sobie niekiedy myślę: czy ich własne potomstwo im to kiedyś wybaczy? Mam takie wrażenie, jakby ten naród wyzbyty był kultury, taki szczep kozacki, co to tylko zabija i rabuje. To nie da się wyrazić w słowach cośmy przeżyli! Tułaliśmy się przez dwa lata, bez dachu nad głową i za co tak cierpieliśmy, za to że byliśmy katolikami - Polakami?!
Dalej opiszę nasze życie tułacze. We Włodzimierzu na ul. Lotniczej w grudniu 1943 r. obok domu pana Kalińczuka mieszkał pan Lecki z żoną i dwójką dzieci, była tam także służąca. Przyszli nocą Esdowcy Ukraińcy, którzy byli w służbie Niemców, nosili granatowe mundury. Zabili brutalnie panią Lecką i służącą bowiem złapali je w łóżku, tylko dzieci się wyratowały ucieczką przez okno w kuchni, Kazimierz lat 11 i Marysia lat 8. Chłopiec podczas ucieczki został raniony bagnetem w ramie kiedy był już w oknie, przybiegli do naszego domu i opowiadali przerażeni co się stało. Gdy usłyszeli jak mama bardzo krzyczy rzucili się do ucieczki. Natychmiast pobiegliśmy do pana Ilnieckiego, który mieszkał z drugiej strony naszego domu. To był gospodarz – rolnik. Zaraz nałożył słomy na wóz, zaprzągł konie i podjechał pod dom pani Leckiej z pomocą. Mężczyźni weszli do domu i wynieśli jej ciało na prześcieradle, złożyli na wóz i z kopyta powieźli do szpitala. Kilku mężczyzn ją eskortowało ale nie było już kogo ratować, miała biedaczka dużo bagnetów. Mąż pani Leckiej był tej nocy na służbie, pracował jako strażnik magazynów z bronią dla Niemców. Minął jakiś czas, miesiąc, może dwa, spadł śnieg i zaczął się rok 1944. Nocą Ukraińcy Esdowcy okrążyli nasz dom, nadmienię że stał 30 m od drogi. Boża Opatrzność sprawiła, ze wyszłam właśnie z wiaderkiem po wodę. Było ciemno, gdy spojrzałam na drogę dojrzałam jednego mężczyznę. A oni szli gęsiego i było ich 11 chłopa Esdowcy Ukraińcy. Ubrani byli w długie płaszcze koloru granatowego i zdaje się mieli u pasa granaty, bardzo grubo bowiem wyglądali. Otoczyli nasz dom, kilku z nich weszło do mieszkania i niby szukali pana Kalmusa - Polaka z Turii. Szukali wszędzie: pod łóżkami i w szafie. Widząc to Jadzia sierota, co była u nas, mojej mamy brata rodzonego córka, rzuciła się do ucieczki. W sieni złapał ją Ukrainiec i nie puszcza ale w końcu wyrywa się szczęśliwie i biegnie do pana Ilnickiego. A u niego było wielu Polaków, uciekinierów z Turii. Tymczasem, u furtki łapie ją następny Ukrainiec, wtedy Jadzia poczyna bardzo mocno krzyczeć: “Panie Ilnicki, panie Ilnicki!!!” Ja tymczasem wracam z wodą do tej samej furtki, ona mnie widzi i krzyczy: “Ludwisiu żuć wiadro i uciekaj.” Na te słowa Ukrainiec puścił ją i razem pobiegłyśmy do pana Ilnickiego. Tam mężczyźni nakazali nam biec, do naszej samoobrony na Cegielni. Pobiegłyśmy dobre dwa kilometry, w samych sukienkach i opowiedziałyśmy, co się stało. Nasi chłopcy szybko, konie i sanie i już pędziliśmy do miasta. Już nie było Ukraińców, bali się odsieczy. Dodam, że przy studni był też jeden Ukrainiec i rozmawiał po rosyjsku z panem Stępniem z Turii, czekałam aż on pierwszy wody nabierze. Sądzę, że dzięki Jadzi zostały wyratowane obie rodziny tej nocy, a tak by nas tam niechybnie pomordowali i mnie też, bo wróciłabym do domu, prosto w ich szpony. Jest luty 1944 r. nasi chłopcy z posterunków poszli na Bielin do polskiej partyzantki. Tymczasem Ukraińcy napływają do Włodzimierza, Niemiec ponownie wydał im broń, mają nakazane meldować się z bronią raz w tygodniu. Niemiec zabiega o zboże od Ukraińców ale ci boją się Polaków z miasta. Pewnego dnia Niemiec chodził po domach i nakazywał okopy ze śniegu oczyszczać. Brat poszedł oraz chłopcy od Mirowskich. Moi rodzice poszli do miasta, Jadzia siedzi w pokoju coś czyta, pani Mirowska leży w łóżku chora. Pan Mirowski i brat jego żony udali się do pana Ilnickiego. Ja coś bardzo chciałam mamy, zastanawiałam się dlaczego wciąż nie wraca z miasta, może byłam też głodna. Wyszłam więc, aż na ulicę i patrzę w stronę miasta, wyglądam tak rodziców. Ale coś zauważyłam, co mnie zainteresowało, od strony miasta chodzi Niemiec w mundurze, a z nim dwóch cywilów. I tak chodzą od mieszkania do mieszkania, czasami przechodzą na drugą stronę ulicy. Gdy byli już blisko naszego domu, uciekłam do ganku i patrzę, co się będzie działo. A oni idą dróżką do naszego domu, w tym momencie poznaję Ukraińca z Mohylna. Wpadam do mieszkania i krzyczę: “Jadziu idzie do nas Anenku Sergiej. Był Jadzi sąsiadem, miał może 23 lata. Jadzia szybko drzwi żelazną sztabą zasunęła, podobnie wejście do pokoju, w którym przebywała pani Mirowska ale tak się włamywali, że w końcu i sztaba nie pomogła. W domu poczęli się dobijać do pokoju gdzie przebywała pani Mirowska. Skaczemy na ten czas do ogrodu przez okno i biegniemy co sił do pana Ilnickiego, a tam całe zapole stoi chłopa, każdy ma w ręku widły i szpadel. Nabrali chłopców polskich i poprowadzili na Cegielnię i tam ich wszystkich w bestialski sposób pomordowali, nawet kobiet wtedy nabrali. A Niemiec chodził po domach, że jeśli kto miał dokument, że pracuje u Niemców lub że jest mieszczaninem, tego zabraniał brać na Cegielnię. A jeśli kto był, tak jak my, uciekinierzy z wiosek, tego Niemiec zgadzał się brać, jak się później okazało na zagładę. To była godzina około 13.00, gdy rodzice i Mirowscy wrócili z miasta, opowiedzieliśmy co zaszło. Zaraz zaczęliśmy wszystko pakować na wóz i wyruszamy na Bielin, do naszych chłopców. Zima, śniegu dużo, a my nie mamy sani tylko wóz. Muszę wyjaśnić, że brat żony Mirowskiego to Józef Gaczyński z Mohylna.
Gdy przyjechaliśmy na Bielin, zamieszkaliśmy u Kondrackich blisko Kościoła. Dużo było już u nich ludzi, tak że spaliśmy w stodole w butach, w odzieniu i w chustkach na głowie. Pamiętam dobrze jak raz z Jadzią, tak przykryte słomą, obudziłyśmy się z samego ranka, patrzymy a śnieg nas przyprószył przez dziurawą deskę w stodole, czy przez szparę w deskach. Wszyscy spaliśmy w takich warunkach, tato i brat też. Tylko mama spała w kuchni na stole, razem z moją siostrą Hanią, która miała tylko 8 latek. Nad ranem ludzie nam donieśli, że jest pusty dom przy lesie, niedaleko Siedlisk, nazywali to Karolówka, około 2 km od Bielina. Akowcy, czy partyzanci, ich cały sztab mieścił się w Siedliskach, to jest tylko 1 km od Karolówki. Moi rodzice i nas czwórka dzieci z sierotą Jadzią Mroziuk pierwsi tam zamieszkali, w ciemną noc tam przyjechaliśmy. Mama napaliła w kuchni, a był to duży dom gospodarski, duża kuchnia i dwa pokoje, zajęliśmy mały pokój. Rano dużo furmanek przyjechało z rodzinami, od tej chwili co dnia przyjeżdżali nowi. Uciekali biedaki z miasta Włodzimierza bowiem na przedmieściach Ukraińcy pomordowali już wielu ludzi. Na koniec było nas 12 rodzin w jednym domu, z tym że dwie rodziny spały i mieszkały w stodole. Piecyk żelazny tam sobie wstawili i na nim gotowali, grzali się. Gdy nadeszła Wielkanoc w kwietniu 1944 r. to podczas rezurekcji w kościele na Bielinie, Niemcy już bombardowali Bielin. Jedna z bomb spadła blisko Kościoła, pozostawiając wielki lej na drodze. A gospodarstwo Kondrackich, w którym nocowaliśmy zostało spalone. Krowy leżały z wydętymi brzuchami jak kopice siana, a odór szedł z tej spalenizny straszny. Nikt nie sprzątał tego bowiem wszyscy pouciekali do lasu z partyzantami. I my uciekaliśmy z Karolówki bowiem Niemcy mocno strzelali w kierunku Karolówki, jedna z kul zabiła psa na podwórku. Co nasi partyzanci uszli nieco drogi po lesie, to my w nocy za nimi. Droga była straszna i szalenie niebezpieczna, samoloty niemieckie nadlatywały nad lasy, zniżały się i gęsto siały z karabinów pokładowych. Dwa dni tak jechaliśmy, nocowaliśmy w lasach, mijane wioski były opuszczone, domy puste, a nikogo nie było, ani żywej duszy. Tak dojechaliśmy do Musurskich lasów, mieliśmy nadzieję, że Akowcy nadal będą nas ochraniać, tymczasem partyzantka poszła w las. A my, z wozami, z małymi dziećmi nie było jak sobie poradzić po lesie. Zgromadzili się ojcowie i naradzali się, co dalej czynić, czy iść dalej w las za polską partyzantką, a kobiety i dzieci zostawić tu na pastwę losu?! Tragiczne chwile! A tu patrzymy Niemcy już na koniach jadą, otaczają nas wszystkich i nakazują zawracać do Włodzimierza. Długi to był tabor, a że myśmy jechali na końcu, wszyscy Mohylency, to już tak zostało i trzymaliśmy się do końca wojny już razem. Zatrzymaliśmy się w Stasinie, byli tam Niemcy, dwa km dalej mieścił się ich sztab oraz kuchnia. Mieszkaliśmy u pani, bodajże Sadaj się nazywała. Jej mąż był dowódcą w partyzantce, był Legionistą. Pięć rodzin nas tak mieszkało przez cały maj i aż do połowy czerwca 1944 r. Kiedy pewnego przedpołudnia nasi ojcowie stali na podwórku, w ciepły czerwcowy poranek, nagle wpada na ten podwórek młodzieniec i przez środek ucieka za budynki w żyto. A tuż za nim trzech esdowców – Ukraińców na koniach wpada i pytają gdzie ten chłopak się schował. Oni odpowiadają, że nie widzieli nikogo takiego. Zatem nakazują im wszystkim iść przed sobą, a sami poganiają ich pałami z koni. Byli wśród mężczyzn: mój tato Franciszek Szewczuk, Adolf Szewczuk, stryjeczny brat tata i zarazem szwagier z mamy strony oraz Flika Juliana zięć Zymon Józef z Pińskiego Mostu. Ktoś z kobiet powiedział: dziewczęta biegnijcie do Szwydy Ludwika, on pracował w kuchni u Niemców. Dwa km na przełaj przez pola biegłyśmy, pięć nas dziewcząt i powiedziałyśmy co zaszło. A Szwyda zwrócił się do oficerów niemieckich. Niemcy zaraz wsiedli na konie, też ich trzech było i cwałowali w kierunku lasu, w tamtą stronę ich pognali. Na szczęście blisko samego lasu ich dogonili, odjechali na bok i długo z Ukraińcami rozmawiali, aż puścili naszych ojców wolno do domu. Muszę wyjaśnić, że Ludwik Szweda był zięciem Flika Piotra, brata Juliana i umiał dobrze rozmawiać po niemiecku, miał ukończone gimnazjum przed 1939 r. Jeszcze chcę opisać jak Niemcy walczyli z naszymi partyzantami. Zorganizowali b. gęsto obstawioną obławę na skraju lasu, co kilkanaście metrów stał jeden żołnierz niemiecki. Jeśli się tylko pojawił Akowiec, zaraz prażyli do niego ile sił. Adolf Szewczuk miał wśród partyzantów syna Jana, udał się zatem pod las, sądząc że może i on się tam pojawi. Stała tam sterta słomy, począł więc układać słomę na wozie i uważnie obserwował co się dzieje. A tu pojawia sie młody chłopak, Akowiec z samych Zasmyk pod Kowlem, nazywał się Czesław Wasilewski. Stryj Adolf położył go na wozie i solidnie nakrył słomą, tak ukrytego bezpiecznie przewiózł. Okazało się, że to żołnierz Krwawej Łuny. Dniami i nocami ukrywaliśmy go w chlewie, pośród bydła domowego, nie było dla niego po prostu dokumentów. Około 15 czerwca przyszli do naszego domu i zapowiedzieli by dom opuścić bowiem front się zbliża i dom będzie zajęty przez młodych chłopców niemieckich, zatrudnionych przy kopaniu okopów.
Ciężkie to były dni, rodziły się pytania: gdzie mamy teraz jechać, gdzie się poniewierać? Jest takie przysłowie: “Wieś się pali, to dziad bierze torbę i idzie dalej.” I tak my zostaliśmy takimi właśnie dziadami. Do Włodzimierza baliśmy się jechać, gdzie z końmi i krowami na bruk, a przy tym na peryferiach czy przedmieściach też można było głowę pod siekierę podłożyć. Ukraińcy zabijali wszędzie. Ojcowie uradzili, że jadą za Bug. Jechaliśmy za Bug polnymi drogami, aby nie napotkać Ukraińców, na pewno wszyscy byśmy zginęli. Jechaliśmy, a wiele matek bardzo płakało. Ja też zapłakałam, że już nigdy nie zobaczę swojego kościoła w Swojczowie, wiedziałam że już jest zaminowany. Płakałam za tymi wołyńskimi czerwonymi makami, co tak pięknie kwitły pośród łanów zbóż i za tymi kaczeńcami, co je rwałam wczesną wiosną na błotnej łące. W uszach brzęczał mi rechot żab w maju, gdy szliśmy do kapliczki św. Jana na majowe nabożeństwo, chodziłam tam z mamą. Chyba sam Chrystus na krzyżu, co stoi na rozstajnych drogach, wskazał nam tę jedyną drogę, którą jechaliśmy w nieznane. A gdzie są groby naszych najbliższych, pomordowanych tak okrutnie. Przykazanie chrześcijańskie każe umarłych grzebać, a przecież nie mieliśmy jak Ich biednych pogrzebać. Do dziś często Ich koście w studniach, w gnojownikach, w lasach. Tak jechaliśmy, przeżywaliśmy i gorzko płakaliśmy wszyscy, nasi mężczyźni w swoich sercach. Zymon poszedł pieszo do Horodła, żeby przez most na Bugu jakoś się przedostać. Stały tam warty z żołnierzy niemieckich. W Horodle Zymon miał kuzyna, stryjecznego brata. Kuzyn załatwił wartę na moście. My w tym czasie staliśmy pod lasem, kilometr drogi od mostu. Otrzymaliśmy informację, że można jechać po zmianie warty. Było nas 7 wozów, a szły przy nas dwie rodziny z węzełkiem chleba, nic dosłownie nie mieli, jeno w wózeczku małe dziecko. W Horodle u gospodarzy w stodole mieszkaliśmy, nikt nas na pokoje nie przyjmował i z cegieł na podwórku była kuchnia. Tylko chleba pozwolili upiec w domu. 29 czerwca 1944 r. byliśmy w kościele, było to święto Piotra i Pawła, dobrze to zapamiętałam. Tyle Wołyniaków najechało do Horodła, że już nie było gdzie postawić wozu, a na ulicy Niemcy nie pozwalali przestawać bowiem wojsko zmieniało pozycje. Uradzili nasi ojcowie, że trzeba jechać dalej w kraj. Miejscowi ludzie Horodelcy radzą nam, żeby wziąć ze sobą żołnierza niemieckiego, by ten nas wszystkich pilotował. Mówią nam, że milicja ukraińska nas nie przepuści, służą dla Niemca i z nami mogą zrobić, co będą chcieli. Myślimy sobie: “To koszmar! Jesteśmy na polskiej ziemi i nie możemy się po niej swobodnie poruszać”. Mamy już dwóch okupantów Niemców i Ukraińców. Znaleźli Niemca żołnierza, który zgodził się nas przeprowadzić, aż do Wojesławiec. Od wozu oddawaliśmy jako zapłatę po kilogramie tłuszczu i wódki żytniówki. Kto nie miał to pożyczał, bo każdy chciał jechać. Pewnego dnia wyruszyliśmy z Horodła o wschodzie słońca. Tabor niesamowity: z 30 furmanek, a wiele szło ludzi tylko z węzełkiem chleba. Na pierwszym wozie jechał Niemiec. To był upalny lipiec 1944 r. W drodze mieliśmy popas przy jakimś potoku, napoiliśmy krowę i konia, a potem ruszyliśmy w dalszą drogę. Dojeżdżamy do Uchań, a tu milicja ukraińska nas nie przepuszcza, tylko chce by dać im 6 krów. Stoimy jak na granicy, a dzieci ukraińskie chodzą wkoło nas i mówią: “To zza Buha, bo nie kalczykowane karowy”. Józef Zymon miał na sobie mundur z guzikami na których były polskie orzełki, przed 1939 r. należał do polskiej organizacji “Krakusy”. Milicjant ukraiński te guziki na nim poobrywał! Zymon nie miał prawa bronić się, tak nas tu traktowano, jakbyśmy z Chin może przyjechali. Żołnierz niemiecki tyle rozmawiał z Ukraińcami, że na koniec nie dał ani jednej krowy i pojechaliśmy z Uchań do Wojesławiec. Niemiec czekał, aż wszyscy przejadą, a potem na końcu jechał za nami. Wojesławice to już większość Polaków zamieszkiwała. Rozjechaliśmy się po podwórkach i prosiliśmy, aby przenocować i dać jeść koniom, krowę kazali popaść. Rano na drugi dzień, radzą nam jechać do Bańczy do hrabiego Patockiego. Pojechaliśmy do Bończy, sami Mohyleńcy i nie tylko. Inni pojechali aż do Kraśnika pod Lublin, gdzie kto mógł. W Bończy chodziliśmy do buraków do plewienia. Ja byłam najmłodsza ale chodziłam wszędzie do pracy. Pan Potocki płacił spirytusem, miał gorzelnię, robił spirytus z ziemniaków. A za spirytus można było kupić zboża na chleb. Szliśmy także do żniw, by zarobić na ziarno dla konia, musi jeść ziarno kiedy ciężko pracuje. Do Bończy zbliża się front, a my mieszkamy w szkole przy samej szosie. Trzeba uciekać bowiem pierwsi frontowi to idą skazańcy z więzień. Stalin powypuszczał takich na pierwszą linię, wiadomo co można się po nich spodziewać. Cała wieś uciekła do lasu, wszyscy którzy mieszkali blisko szosy. W lesie staliśmy przez kilka dni, a ponieważ nie znaliśmy tej okolicy chcieliśmy jechać do Skierbieszowa ale miejscowi nam odradzali bowiem tamta szosa prowadzi na Zamość i pełno tam teraz wojska. Zatem pozostajemy dalej w tym lesie ale nie ma tu wody. Palimy ognisko i suszymy się, w nocy padał deszcz. Watra z ogniska na całej twarzy, nie ma gdzie się umyć. Śpimy pod wozami, tak kilka dni koczujemy. Wreszcie ktoś donosi, że w Bończy są już Rosjanie, jedziemy tam dość niepewnie. Na skraju lasu widzimy rosyjskiego żołdaka na koniu i pijanego, jak galopuje w naszym kierunku. Stryjek Adolf pyta się go czy w derewnie są już Rosjanie, potwierdza a nam po cichu zdaje się że to koniec naszej tułaczki. Tak to w 1941 r. wyzwalali nas Niemcy, a teraz oto trzy lata później Rosjanie, a naszej Polski jak nie ma tak nie ma. Ci co walczyli za nasz kraj, prawdziwi patrioci już poginęli w więzieniach, a pozostali sami zdrajcy, co do tej pory może nie jeden raz chowali się po wszelkiego rodzaju dziurach. Tylko do dziś cicho się o tym mówi! Tymczasem w Bończy nie mamy czego szukać, przecież w szkole nie będziemy mieszkać, tu nie ma warunków do życia. Pewnego ranka zatem jedziemy do Zamościa. Ktoś powiedział, że w Sitańcu było dużo folksdojczów, wszyscy teraz pouciekali, a ich domy pozostały puste, zatem w kolejny upalny dzień jedziemy tam, właściwie to źle powiedziane: nikt nigdy nie jechał, nawet nasz tata szedł przy wozie. Nawet konie nie były dokarmiane tak jak się należy, jak zatem miałyby powieść jeszcze nas. Dojechaliśmy do Dębowca, konie, krowy trzeba nieco popaść, a tu upał niesamowity, że już krowa nie chce iść za wozem i szarpie się biedaczka, tak umęczona jest. I tak z Dębowca z domów powychodzili mężczyźni Polacy na szosę i rozmawiają z nami, doradzają by nie jechać do Sitańca, mówią: “Przecież żaden gospodarz nie przyjmie was, aby nakarmić parę koni i krowę ze swego areału.” W tej sytuacji zawracamy do Skierbieszowa z powrotem, a już 10 km jesteśmy w drodze. Tylko rodzina Gaczyńskich z Mohylna pojechała mimo wszystko do Sitańca. W Skierbieszowie zamieszkaliśmy w pałacu gdzie urodził się prezydent Polski Ignacy Mościcki, po dwie rodziny w każdym pokoju. Wszystkich nas było sześć rodzin z wozami i dwie rodziny z tobołkami. Moi rodzice razem mieszkali w jednym pokoju z Adolem Szewczukiem, ich było 6-cioro i nas też 6-cioro razem z Jadzią Kozioł z domu Mroziuk. Zmurowaliśmy z cegieł kuchnię, a pod nią piec do pieczenia chleba. Trzeba było klęczeć, żeby napalić w piecu, nawet by piec, trzeba było włożyć do pieca także. Zarządcą tego majątku był pan Dąbrowski. Pozwolił nakosić trawy, wszyscyśmy przy tym pracowali, tak że na całą zimę wystarczyło, by karmić inwentarz. To było siano wspólne. Duża obora – jak to w majątku – to i tam stało nasze bydło i konie. A w polu brat orał to płacili rzepakiem, tak że mieliśmy całą zimę olej. Siedem miesięcy tak razem w jednym pokoju mieszkaliśmy, nikt się nie kłócił, mieliśmy już dach nad głową. Ja z Jadzią chodziłyśmy do sióstr zakonnych za Skierbieszowem do wykopków marchwi i ziemniaków, to i też na zimę zarobiłyśmy. Siostry miały duży majątek. W zimie na drutach robiłyśmy dla ludzi swetry i tak to zimę przeżyliśmy. Jesienią 1944 r. z Zamościa przyjechali inżynierowie i majątek podzielili fornalom. Więc my już tu nie mieliśmy więcej miejsca, skoro stało się to prywatne. Wtedy wójt Skierbieszowa przyszedł do nas wiosną 1945 r. i nakazał nam jechać na zachód, na Ziemie Odzyskane, tyle że nikt tam nie chciał jechać. Mówili wszyscy: “My wrócimy na Wołyń na swoje!” A stamtąd to będzie już za daleko wracać. A tej samej wiosny 1945 r. poczęli wywozić Ukraińców z Cieszyna i tam właśnie wójt nas teraz skierował.
Dostaliśmy gospodarstwo bez wiedzy ile ziemi do tego gospodarstwa należy, ile jest obsianej ozieminy. W domu gołe ściany, nawet stołeczka, nawet taboreta nigdzie nie ma. Nawet z kuchni była zabrana płyta, co to się garnki na niej stawia, miejscowi zabrali. Pół dnia brat orał w polu temu, co to przyniósł z powrotem te płytę. Poza tym: ani pługa, ani brony, ani sieczkarni, ledwie jedna krowa i to już jałowa od dwóch lat. Ani prosiaka, ani kury, ani zboża i czym tu siać na wiosnę w polu. W Cieszynie sołtysem był Józef Szafran, pokazał nam pasek zasianego żyta i tyle samo pszenicy, tak to wydzielał wszystkim Wołyniakom jak my. Sam zaś zbierał zboże z całego cieszyńskiego pola, tak to postawił sobie trzy sterty zboża – na swoim podwórku oczywiście – w jego stodole już się po prostu nie mieściło. Tak biedowaliśmy, że na Wielkanoc 1945 r. moja mama żałowała, że uciekła z Mohylna. Mówiła: “Wolałabym leżeć w Ziemi Wołyńskiej, razem ze swymi braćmi!” Tak to właśnie urządzili nam los Ukraińcy, a sami płakali przez lata, że Akcja Wisła ich skrzywdziła. Przy czym zabierali z domów wszystko ale to wszystko co mieli, trzeba jeszcze dodać, że na zachodzie dostawali w zamian piękne murowane domy. Tymczasem mój brat ze stodoły dosłownie odbijał deski i robił dla nas prycze pod spanie, na to kładło się słomy i tak spaliśmy. Drewniane klocki służyły nam za prymitywne siedzenia, a stołem była deska położona na dwóch klockach. Słoniny nie widzieliśmy przez trzy lata. Moja siostra miała po wojnie 10 lat i poszła do szkoły. W szkole były robione badania dla dzieci, przypisano jej tran, ponieważ jak określono: była niedożywiona. A ja miałam na ciele czyraki – widać było że mi się krew psuła. Tak to nam Ukraińcy życie zmarnowali, a mój tata to nawet chciał z tej biedy odebrać sobie życie. Popodcinał sobie z biedy żyły – jeszcze w Skierbieszowie, w samej bieliźnie leżał w dołach po białej kredzie, którą kopali w majątku. A że był mróz to krew krzepła, jednak był nieprzytomny kiedy go takim znaleźli mężczyźni. Zaraz wylali na niego pół litra spirytusu i tak go nacierali ile mieli tylko sił ale w końcu go odratowali. W Cieszynie gdy zebraliśmy pierwsze buraki to kupiliśmy sieczkarnię, by już więcej nie chodzić i nie nosić wszystkiego na plecach: a to słomy do cięcia, a to sieczki już zrobionej. Ludzie zaczęli pisać też do Zamościa do urzędu, że wciąż nie wiedzą gdzie jest ziemia do tego gospodarstwa. Zaraz z Zamościa przyjechali inżynierowie i pomierzyli ziemię, a następnie dzielili na wszystkich ludzi. Ale za niedługo zaczęli zakładać w Cieszynie spółdzielnię. W tej sytuacji brat wyjechał na Dolny Śląsk, a my do Darłowa. Dopiero na Śląsku brat dorobił się wszystkiego i do dziś jego syn tam gospodarzy. Tam nawet na polu jest dobra droga, a w Cieszynie takie błoto, że do Miączyna nie można było wywieźć buraków.
Ja tęskniłam za Wołyniem gdzieś do 35 roku życia, dlatego że często śnili mi się wujki i stryjek Wicek, ale nigdy go nie widziałam we śnie, tylko obcych ludzi, którzy są w Jego domu. I zawsze bardzo się bałam w tych snach, że mnie zabiją, a gdy byłam blisko swego domu - tam na Wołyniu - to zaraz uciekałam. Powoli to się oddalało i po latach już mi się nie śnią tamte rodzinne strony. Chciałam jeszcze po wojnie pojechać i zobaczyć tamte ścieżki, którymi chodziłam do szkoły. Już myślałam, że moje marzenia nigdy się nie ziszczą, ale zarazem bałam się tam wybrać. W roku 1994 dostałam zawiadomienie z Zamościa od pani Teresy Radziszewskiej, że można jechać, że organizują takie wyjazdy na Wołyń. Więc szybko udałam się wyrobić paszport i pojechałam do Zamościa. Byłam wtedy na mszy świętej na Rotundzie, a już w poniedziałek rano pojechaliśmy. Trzy autokary z całej Polski, tak to zjechali się Wołyniacy. Trasa wiodła przez Lwów, Łuck, Włodzimierz Wołyński. Po powrocie z wycieczki poszłam po kasetę ze mszy świętej na Rotundzie do pani Radziszewskiej. Wtedy to pani Radziszewska zaczęła mnie namawiać, bym napisała o wrażeniach z wycieczki. Mówiłam, że ja nie mam takiej szkoły, bym pisała, ale tak nalegała, że już mi było wstyd jej odmówić. Powiedziałam, że opiszę i dotrzymałam swojego słowa! To co napisałam wysłałam pani Radziszewskiej i to zostało opublikowane, nawet kupiłam tę książkę. Oto treść moich wspomnień z tej książki:
Na ludzkiej krzywdzie nie zbudowali własnego szczęścia. Minęło 50 lat od tamtych tragicznych dni, kiedy to tylko nieliczni Polacy uszli z życiem. A uciekali przed bandami ukraińskimi, które mordowały w bestialski sposób na Wołyniu dzieci, starców, wszystkich, u jakich płynęła w żyłach polska krew. Odważyłam się pojechać z wycieczką na Wołyń 06 czerwca 1994 r. Trasa wiodła przez Lwów, Łuck, Włodzimierz Wołyński. I co widziałam: we Lwowie same kamienie mówią, że to było miasto polskie. Byliśmy tam na cmentarzu gdzie leżą Orlęta – dzieci które walczyły o wolną Polskę, 500 grobów. Dalej jest stary cmentarz – muzeum kresowej Polski. Mieszczą się na nim grobowce sławnych Polaków, takich jak Maria Konopnicka, Zygmunt Gorgolewski, Gabriela Zapolska, Ksawery Goszczyński – uczestnik Powstania Listopadowego, Artur Grottger i wielu innych Polaków. Grobowce mówią, że to jest ziemia Polaków, bo niegdyś Oni walczyli o Nią i tu spoczywają Ich kości. Pomnik Adama Mickiewicza stoi na placu we Lwowie. To On napisał te słowa: “Nie zapomnij o nie żyjących, aby czasem Bóg nie zapomniał o Tobie.” Jadąc do Łucka, widziałam że ziemia tam jest niczyja, nigdzie nie było miedzy. Więc do kogo należy? Ukraińcy zniszczyli nie tylko Polaków w tych okolicach – skąd uszli z życiem, by tułać się po świecie ale zniszczyli samych siebie. Są strasznie biedni, co można poznać po ubraniu. Jak sami mówią nic nie mają, zwłaszcza Ci starsi Ukraińcy, jacy mieszkają w małej chatynce. Otrzymują miesięcznie 160 tyś karbowańców. To jest mniej więcej 3 dolary, podczas gdy ja mam emeryturę przeszło 100 dolarów. Wokół domu nie mają ani własnego podwórka, ani stodoły. Tak to zaorał ich własną ziemię kołchoz. Krowy które idą z kołchozu, to tak jakby z niewoli szły, są tak małe i chude, widać że mleka nie dają. Konie mają małe, stepowe, tylko gdzieniegdzie pasą się kozy. Zarobki w zakładach wynoszą 400 tyś. Karbowańców, gdy kilogram pomarańczy kosztuje 70 tyś karbowańców. Chciałam kupić, ale zrezygnowałam. W sklepach półki są puste: stało parę słoików z kapustą, parę konserw, parę słoików z jakimś sokiem. To wszystko, co można zobaczyć w sklepie. Widziałam duże kolejki za chlebem. Więc o co walczyli? Zabijali niewinne dzieci o słup za nogę. Długo nie obmyją się z krwii polskiej. Najbardziej mnie przeszyła ich mowa w Łucku. Szliśmy do kościoła przez park gdzie bawiły się dzieci w skakankę. Jeden chłopczyk mówi do drugiego: ”Ja skoczył czotyry raza!” Jadąc z Łucka do Włodzimierza, do mego powiatu z dziecinnych lat, widziałam że nawet wioski zginęły z horyzontu. Tylko lasy, lasy, pola i niebo. A słońce tak grzało, jak za moich dziecinnych lat. We Włodzimierzu pierwsze kroki skierowaliśmy do kościoła rzymskokatolickiego. Rozmawialiśmy z księżmi, którzy przyjechali z Krakowa na tę parafię. Było ich dwóch. Mieszkali u polskiej rodziny bez żadnych wygód, bez łazienki i w jednym pokoju. A obok kościoła stoi dawna plebania polska. Ukraińcy nie chcą oddać plebani naszym księżom. Dwa lata już jest sprawa w sądzie o zwrot plebani. Czy u nas prawosławni popi tak mieszkają, w takich warunkach?! Polska popom sprzyja. Dlaczego władze polskie nie pomagają w odzyskaniu plebani polskim księżom we Włodzimierzu Wołyńskim?! Weszliśmy do dawnego, drugiego kościoła katolickiego Najświętszego Serca Jezusowego, obecnie zamienionego na cerkiew. I co widzieliśmy!? Przed prezbiterium, prawie do samego sklepienia, były zawieszone białe prześcieradła wyszywane. Od dołu do góry. Nie było Ołtarza, tylko stał mały stolik. Zabrali kościół bez żadnych starań rządowych. Ukraiński naród tylko grabił i zabijał – taki to jest szczep kozacki. A w taki sposób nigdy się nie dzwignie ze swojej nędzy. We Włodzimierzu wzięłam taryfę i pojechałam do Mohylna. Kierowca powiedział mi, że takiej wioski nie ma. Obecnie ta miejscowość nazywa się Żółtnowo. Nie poznałam dawnej wioski. Domów polskich nie ma. Wszystko zostało rozebrane lub spalone. Ukrainki nie chciały ze mną rozmawiać. Mówiły, że są nie tutejsze, chyba się bały. W miejscu gdzie stał mój dom rośnie las, myśmy mieszkali poza wsią 1 km drogi, a wokół były łąki i już rosły olchy, brzozy przy drodze. Ziemia gdy rozmiękła wiosną, to tam traktor nie wjechał i las Owadneński był od naszgo domu 500 m. Tak na naszej posesji wyrósł już duży las. Będąc w tej wiosce bardzo się bałam. Wracałam do Włodzimierza z bijącym sercem, lękając się aby mi ktoś z Ukraińców nie zastąpił drogi. We Włodzimierzu na kolacji w restauracji przygrywała orkiestra. Zespół śpiewał po ukraińsku, wzięłam 5 dolarów i poszłam do orkiestry, mówiłam tak: “Dobrze zapłacę, zaśpiewajcie piosenkę: “Czerwone maki na Monte Casino”. Odpowiedzieli: “Nie znajem”! To zaśpiewajcie: “Rozszumiały się wierzby płaczące”, a oni na to: “Toże nie znajem!” To ja powiedziałam wtedy: “To się nauczcie, wasza strata!” A kiedy we Włodzimierzu szliśmy przez plac z bagażami do hotelu polskie dzieci mówiły nam: “Dzień dobry!” Jak miło było to słyszeć. Żałowałam, że nie dałam im po dolarze za ten “Dzień dobry!”, by pozostały Polakami do końca. Podziwiałam tych ludzi, którzy wracając z wycieczki w upalny dzień, zmęczeni, spoceni, z nogami opuchniętymi, o włosach srebrzyście malowanych, mieli jeszcze tyle siły, że tego samego wieczora pojechali z Zamościa do Lublina, Gdańska, Gdyni, Malborka i innych miast nadmorskich. Włosy posiwiały ale duch wytrwały i polską duszę miały. Moim życzeniem jest: niech historia Wołynia nigdy się nie powtórzy, chociaż lubi się powtarzać.
Wołynianka z Darłowa – Ludwika Podskarbi z d. Szewczuk
Drugi raz pojechałam na Wołyń, też z Zamościa we wrześniu 1995 r. na poświęcenie Krzyża, który został postawiony w Swojczowie, gdzie dawniej stał nasz kościół rzymskokatolicki, parafialny. Oboje wtedy jeździliśmy z mężem. Mój mąż dał na ten Krzyż 20 dolarów. Za dolary Ukraińcy stawiali na Wołyniu Krzyże. Dwa autokary jechało ludzi. W tym samym dniu wróciliśmy do Zamościa. A księdza wzięliśmy z Włodzimierza. Przy Krzyżu odprawiona została msza św. i został Krzyż poświęcony. Przyszło wtedy kilkanaście Ukrainek z dziećmi i mężczyźni. Te Ukrainki pytały nas o nazwiska i wypytywały się skąd my jesteśmy, skąd pochodzimy z jakiej wsi na Wołyniu. Na koniec mszy przynieśli do autokaru pieczone pierogi, a do drugiego dwa kosze jabłek i tak nas częstowali. Prosili nas: “Bieryt, bieryt!” Z Włodziemierza do Swojczowa jest około 20 km. Mam zdjęcia z tej uroczystości. Na trzeci dzień pojechałam z Zamościa na poświęcenie Krzyża w Werbie, w Mohylnie też mam zdjęcia. Busem pojechało nas 11 osób, w tym dwóch księży - jeden Wołyniak z Tumania, drugi ksiądz z Włodzimierza. Ja należę do stowarzyszenia Wołyniakow w Zamościu, co roku wysyłam składki i za te składki są stawiane Krzyże na Wołyniu. Na Krzyż z Mohylna dałam 200 zł., drugie 100 zł podróż mnie kosztowała. To był 02 sierpień 2002 r.. Na tym Krzyżu została powieszona tablica z napisem Polakom pomordowanym w Mohylnie w 1943 r. 69 osób. Ale przez kogo nie napisali Ukraińcy, bo to oni pisali. W Werbie też został poświęcony Krzyż, ale bez tablicy. I w Gnojnie, gdzie była zbiorowa mogiła pomordowanych Polaków. Tam w leśniczówce mieścił się sztab, Ukraińcy przywozili Polaków, niby na przesłuchanie z okolic i w straszny sposób mordowali. Potem we wspólnej mogile zakopywali. Tam postawił Krzyż za własne pieniądze pan Henryk Konstantynowicz z Zamościa. A że to było w lesie, bus nasz nie mógł dojechać. Tylko był z nami z Owadna sołtys swoim wozem osobowym. To on łąką pojechał, a z nim pani Radziszewska, pan Konstantynowicz i oba księża. Powieźli wieniec jak wszędzie i znicze. A myśmy, reszta nas czekała przy busie. To na prawo las Gnojenski, na lewo las Świnarzyński, a środkiem jak okiem sięgnąć to step, trawa wysoka, nie koszona od paru lat. A drzewka same sieją się już po metrze wysokości. Kołchoz już nie orał i step na nieuprawianej ziemi powstał.
Jeszcze dziś czuję w sobie ogromny ból, te wspomnienia jeszcze dziś są bardzo żywe, mocne, palące, po 60 latach wciąż wołają o pomstę do nieba. To wszystko wciąż we mnie żyje, wszystko co na Wołyniu przeżyliśmy i to jaką śmiercią tam ginęliśmy. To nie jest pomsta, to co piszę! Sam nasz kochany papież Jan Paweł II powiedział, że trzeba darować ale nigdy nie wolno nam zapomnieć. Ten naród co traci pamięć, zarazem traci tożsamość. Tyle lat trzeba było czekać, ponad pół wieku, żeby prawda wyszła na jaw. I do dziś nasz naród nie przeprosili Ukraińcy. To niemiecki przywódca uklęknął przed grobem Nieznanego Żołnierza i przeprosił Polaków. Ciemnota ukraińska tego nie zrobi, to zacofany naród od wieków. Jeszcze raz w tym miejscu zacytuję słowa naszego wieszcza narodowego Adama Mickiewicza, nasz poeta pisał, “Jeśli zapomnisz o zmarłych, to i Bóg zapomni o Tobie.” Zatem jawnie opisujemy wydarzenia minionych lat. To jakby pomnik stawiamy za niewinną krew ofiar, przelaną tam na wschodzie. A nam Bóg pozwolił jeszcze świadczyć o minionych, tragicznych latach naszych katolików, Wołyniaków. Tysięcy dzieci niewinnych i tak bezbronnych przecież. To Ich krew woła o pomstę do nieba. To szczep Kaina mordował Polaków, którzy umierali w męczarniach, nie mając znikąd żadnego ratunku. W kontekście powyższego, jak dziś pamiętam, gdy mieszkaliśmy we Włodzimierzu w lipcu 1943 r. szliśmy z mamą do kościoła. Na ulicy we Włodzimierzu idzie kobieta i bardzo płacze. Mama moja pyta ją dlaczego tak płacze. Pani ta odpowiada, że w Kisielinie w niedzielę poszły do kościoła, trzy córki, dorosłe panny i żadna nie wróciła z kościoła. Ukraińcy w drzwiach kościoła postawili karabin maszynowy i tak siali kulami po ludziach. Potem nanieśli słomy, oblali benzyną i podpalili kościół, a potem zamknęli. Ci którzy byli w środku podusili się od dymu. Garstka ludzi przeżyła na wieży kościoła, tam się schronili. Był tam na wieży kościoła m. in. pan Jerzy Dębski. Już nie żyje. Teraz Ukraińcy z akcji Wisła domagają się czy nawet żądają odszkodowania. Za co? Pytam. Wyjeżdżali z dziećmi, z całym dobytkiem, z narzędziami rolniczymi i spokojnie ładowali na wagony wszystko co posiadało jakąkolwiek wartość. Czy to aby można porównać do Polaków na Wołyniu, gdzie boso uciekali, jeśli można było w ogóle uciekać. A jak wielu ludzi do dziś żadnej rekonpensaty nie otrzymało, za porzucone mienie na Wołyniu. Jadzia Mroziuk, po mężu Kozioł dostała tylko 6 ha ziemi w Cieszynie, a mieli na Wołyniu dużo więcej jej rodzice. A z budynków nic nie dostała. A gdzie inwentarz, narzędzia rolnicze, w jednej sukience przyszła do Włodzimierza i boso. Zamordowali jej dziadków oboje, ojca, mamę, siostrę – kto da jej za to odszkodowanie. Słowem w Polsce lepiej być prawosławnym czyli Ukraińcem niż Polakiem. Taki jest wniosek z tego, co się dzieje do dziś. W Szczecinie Wołyniacy chcieli postawić pomnik pomordowanym na Wołyniu, to nie zezwolono. A ja patrzyłam w telewizji, drugi program i widziałam jak w Szczecinie mają budować cerkiew, dostali zezwolenie na budowę. Zatem, komu bardziej sprzyja Polska i kto tak naprawdę rządzi naszym krajem? Czy Polacy ślepi są może? Tylko wolność mieczami się zdobywa i bez wojny często niestety nie ma wolności. I tak kończą się moje wspomnienia z Wołynia. Pokolenie młode, które wie tylko z opowieści, to co się działo na Wołyniu, nie bardzo się tym interesuje. To trzeba było przeżyć. A czytać książkę to nie daje tego samego ducha, co samo przeżycie. Pozostaje tylko historia minionych lat. Dla mnie osobiście to pozostanie do samej śmierci w pamięci. Przez pół wieku nie można było mówić głośno o mordach na Wołyniu we własnym kraju. A przecież ci co w Warszawie zasiadali w rządzie, posługiwali się polską mową. Tylko może oni byli innej wiary, a nawet nacji. Nie byli katolikami. My naród wierzący w Pana Boga, musimy nieść krzyż, tak jak On poniósł sam Jezus Chrystus nasz Pan. Człowiek powinien tak żyć, aby mieć czyste sumienie i aby nie robić nikomu drugiemu tego, co mnie samemu nie miłe. Żeby Cię w życiu nie przeklinał nikt. Przekleństwo może dotknąć nawet twego pokolenia. I nie przysięgać fałszywie. Łzy pokrzywdzonego przez Ciebie nie padną na ziemię lecz na tego, przez którego są wylewane. Więc starajmy się żyć tak, aby obok siebie zawsze widzieć przyjaciela. A dobry Bóg będzie Ci błogosławił – tak uczy nas nasza religia katolicka. Ja przeżyłam różne przykrości w życiu. Braki materialne, ciężko pracowałam, jak w kieracie za młodych lat. Obelgi od najbliższych. A wciąż trwam. Bo modlitwa daje mi siłę i wiarę, że będzie lepiej. I w życiu trzeba umieć cierpieć. Przez życie jest trudno przejść nie niosąc krzyża. I nie wolno go skracać sobie. Jak prawosławni przed wiekami, w pewnej krainie przed wiekami uciekli przed zbójami niosąc krzyż bardzo długi, a że było im bardzo ciężko, chcieli sobie ulżyć. Więc ucięli kawał drzewa. A gdy przyszli do głębokiego wąwozu wypełnionego wodą, chcieli położyć ten krzyż by po nim przejść. Okazało się jednak, że oto jest za krótki i tak to zginęli tam biedaki wszyscy. Morał z tego taki: “Krzyż trzeba nieść jaki mamy, jaki Bóg wyznaczył bez szemrania. Wola Twoja Panie niech się stanie!”
Ja jestem wdzięczna swoim rodzicom, że dali mi wiarę w Boga, nauczyli mnie pracy. Przysłowie mówi: “Módl się i pracuj, a Bóg da Ci Niebo!” Ja dożyłam tego wieku, że nie odpowiada mi ten zepsuty świat. Chyba za długo żyje, mam 75 lat i widzę że nie ma szacunku dla starszych ludzi, dla nikogo. Dawniej za mojej młodości, matkę, ojca dzieci w rękę całowali. Przy pożegnaniu, jak gdzieś wyjeżdżali lub przy przywitaniu. Czy przy dzieleniu jajkiem na Wielkanoc lub podczas Wigilii, przy dzieleniu opłatkiem. Pacierz mówiło się na klęczkach rano i wieczorem. Nikt w domu nie przeklinał, to był grzech i wstyd. Dziś nie ma grzechu, ani wstydu, więc można robić wszystko. Tak uważają młodzi ludzie. Panuje zazdrość, nienawiść, nikt nikogo nie lubi i chociaż mają pieniądze, lecz nie mają żadnej radości, bo nie potrafią podzielić się z biednym. Tymczasem dawać jest przyjemniej, niż brać od innych. W kościele nie ma młodzieży, są na ulicy. Ulica źle wychowa młodzież polską bowiem tam szukają tego, co jest złe. Grzech powstrzymuje od złej drogi, jeśli zaś nie ma grzechu, to źle się kończy taka swoboda, wolność. Dawniej za moich lat dziecinnych był Bóg, Honor i Ojczyzna, każdy młody Polak miał to wypisane w swoim sercu. Kiedy król Polski Jan Sobieski III jechał z wojskiem na odsiecz Wiednia, to zatrzymał się w Częstochowie i leżał tam krzyżem, przed Obrazem Matki Bożej Częstochowskiej, prosząc pokornie o zwycięstwo na Turkami. A gdy powrócił do Polski, pytano króla Jana Sobieskiego III o przebieg zwycięstwa, pytano o wszystko ale On pokornie tylko odpowiedział te słynne słowa: “Przybyłem, zobaczyłem, Bóg zwyciężył!” Czyżby młodzież polska szukała innego Boga, który na wszystko pozwala?! Zadaję sobie dziś pytanie: kto zawinił? Rodzice, Kościół, media w telewizorze, szkoła, zachód i nie umiem odpowiedzieć!
Szanowny panie Sławomirze ja tych skoroszytów napisałam 3 sztuki. Prosiła mnie o to synowa – Poznanianka. Mówiła mi, że gdy będą ją pytać wnuki skąd dziadkowie, czy pradziadkowie pochodzili: “Nie będę umiała im odpowiedzieć dlaczego tu właśnie znaleźli się, aż z Wołynia nad samym Bałtykiem.” Drugi pamiętnik napisałam z myślą o kuzynach Szczurowskich i ich wnukach. Chętnie czytają i zamierzają przepisać wspomnienia w komputerze. Dlatego i czwarty zaczęłam pisać ale już inaczej, z myślą dla pana do książki. Jeśli jakieś opowiadanie do książki nie pasuje, proszę je wykreślić, pisałam te wspomnienia jako życiorys własny. Gdy ukazała się książka autorstwa pana Władysława i Ewy Siemaszko, kupiłam 3 paczki po 120 zł za paczkę. Dla siebie jedną, dla syna i synowej z Poznania, tak by mieli cały obraz tragedii Wołynia. A trzecią paczkę zaniosłam na plebanię, dla księży ofiarowałam, by dali do kościelnej biblioteki. Mam też książkę pana Dębskiego o Kisielinie, pana Leona Karłowicza, pana Leona Popka “Okrutna Przestroga”, zbiór wierszy p.t.: “Tam za Bugiem”, pracę o 27 WDP AK p.t: “Od Zasmyk do Skrobowa”. Pomimo to kupię też pana książkę, gdy będzie wydana, z uwagi na zamieszczone w niej wspomnienia o naszej rodzinie w Mohylnie i mnie samej. Dziękuję za listy od pana i te wspomnienia świadków, które zostały mi przesłane, gdy czytam te historie Wołyniaków, to widzę że znam te nazwiska. Dobrze pamiętam wielu z tych ludzi, choć młoda byłam, gdy uciekaliśmy z Mohylna i samego Wołynia. Na tym kończę i serdecznie pana pozdrawiam i niech dobry Bóg pana prowadzi.
Ludwika Podskarbi z d. Szewczuk
Tekst przysłał Wiesław Tokarczuk
|