WSPOMNIENIA ZDZISŁAWA I REGINY SCHAB Wspomnienia wysłuchał, spisał i opracował Sławomir Tomasz Roch, 2009 r. e-mail: rycerzniebieski(at)wp.pl
|
Część I. Wspomina Zdzisław Schab.
Jak to dobrze, że nasze wytwórnie filmowe nakręciły setki filmów z czasów wojny, w których pokazano całemu narodowi jak hitlerowcy mścili się nad narodem polskim. Wydano też bardzo dużo książek o tych sprawach. Filmy i książki pokazują nie tylko sprawy bardzo dramatyczne ale i wydarzenia mniej straszne, takie jak różnego rodzaju łapanki, konfiskaty mienia itp. Za to wszystko naszej wytwórni oraz pisarzom książek jestem ogromnie wdzięczny. Niestety filmy te obrazują zdarzenia, które działy się w innych państwach oraz na terenie Polski ale tylko na zachód od Bugu. Natomiast o faktach najokrutniejszych, które miały miejsce na Wołyniu, w ogóle się nie mówi, ani nie czyta. Wprawdzie w latach 60 – tych ukazało się parę książek Sobiesiaka i Cybulskiego ale i one nie obrazują dokładnie, co się działo na wschód od Bugu. Nigdy nie zapomnę tych bestialskich mordów na Polakach w latach 1942 – 1943 i nie mogę także pogodzić się z tym, że wciąż milczy się o tym. A wydarzenia te znane są z pewnością większości naszego narodu, gdyż ludzie z Wołynia rozproszeni są po całej Polsce i opowiadają innym o okrucieństwach banderowców, drastycznych mordach, przebijaniu widłami, wycinaniu kobietom piersi, wydłubywaniu oczu. W kierunku na zachód od naszej kolonii Władysławówka, w odległości 500 m był duży las tzw. Kochyliński. W lesie tym stacjonowała radziecka jednostka wojskowa. Gdy w 1941 r. hitlerowcy napadli na ZSRR, z powodu błyskawicznego zaskoczenia, jednostka ta nie zdążyła wystąpić do walki z Niemcami w całości. W konsekwencji bardzo dużo żołnierzy radzieckich ukrywało się w tym lesie oraz w gospodarstwach ludności cywilnej. Dla ukraińskich nacjonalistów przyjście wojsk niemieckich na nasze tereny było bardzo korzystne. Po zajęciu przez wojska niemieckie Lwowa, grupa Bandery wzmozyła swą działalność i utworzyła we Lwowie (choć nie na długo) Tymczasowy Rząd Ukraiński. Po utworzeniu tego rządu nacjonaliści ukraińscy poczuli twardy grunt pod nogami i zaczęli masowe mordowanie ukrywających się żołnierzy radzieckich, jak również nasyłali na nich Niemców. O mordach żołnierzy ZSRR na naszych terenach stwierdzić mogą Polacy, którzy tu mieszkali, jak również niektórzy dobrzy Ukraińcy. Jedno z takich wydarzeń mogę dokładnie opisać bowiem miało miejsce na naszej kolonii, tuż po wkroczeniu wojsk niemieckich. Moja cioteczna siostra Sztafij Regina w gronie koleżanek i kolegów widziała grupę Ukraińców okrutnie rozprawiającą się z młodym radzieckim oficerem, który zawołał konając: „Daragaja Matier po szto Ty mienia na swiet radiła!”, po tych słowach będąc już prawie w kawałkach zmarł.
Wiosną 1943 r. wojna uderzyła krwawo w moją rodzinę, jak również i w wiele innych polskich rodzin zamieszkałych na terenie Wołynia. Banderowcy pogłębili waśnie narodowościowe i rozniecili walki bratobójcze. Wczesną wiosną 1943 r. ukraińscy nacjonaliści zaczęli mordować ludność polską i podpalać polskie zagrody na terenie całego Wołynia. Kolonia Władysławówka na której mieszkałem liczyła około 30 rodzin polskich i 10 ukraińskich. Prostopadle do naszej koloni w odległości około 800 metrów znajdowała się niewielka wieś Dojewa, którą zamieszkiwało 50 % Polaków i 50% Ukraińców. Spośród tych Ukraińców ludzie w wieku od 17 do 35 lat w przeważającej części należeli do bandy UPA. Banderowcy zaczęli najpierw mordować Polaków tzw. podpadających, zamożniejszych gospodarzy, inteligencję. Tydzień przed Wielkanocą we wsi Hobułtowa, odległej od naszej koloni około 10 km, banderowcy w bestialski sposób wymordowali rodzinę Rudnickich, składającą się z ośmiu osób. Był to chyba pierwszy mord zbiorowy, jakiego dopuścili się Ukraińcy na polskiej rodzinie w naszych okolicach. Śmierć tej rodziny podstępnie nadeszła w nocy i prawdopodobnie miała twarz bliskich ukraińskich sąsiadów. Można tak sądzić dzięki ustalonym faktom. Większość domowników została zamordowana w ubraniach, część w bieliźnie. Nie było żadnych śladów walki. Widocznie drzwi otworzono na stukanie kogoś znajomego. Mordu dokonywano w spiżarni, następnie ofiary wrzucono do piwnicy. Jedna z dziewcząt została przedtem zgwałcona. Gospodarstwo doszczętnie obrabowano. Mord ten odbił się szerokim echem wśród Polaków okolicznych wsi. Zwłoki rodziny Rudnickich pochowano we Włodzimierzu Wołyńskim. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że jest to dopiero początek krwawego żniwa do jakiego szykowali się ukraińscy nacjonaliści. Po kilku tygodniach wymordowano całą rodzinę Romanowskich zamieszkałą w sąsiedniej kolonii Augustów. W maju zamordowano naszego sąsiada Władysława Nowaczyńskiego. Po jego śmierci ludność naszej koloni zaczęła się ukrywać, zwłaszcza nocą, w zaroślach, ogrodach, w lesie. Na dzień przychodzili do swych zagród, by nadal pracować przy gospodarstwach, a noc znów wychodzili poza budynki. Ponieważ zagrożenie śmiertelne Polaków stało się widoczne, niektóre rodziny zaczęły nocami uciekać do Włodzimierza Wołyńskiego. Jednak i z tych uciekających część zawsze ginęła po drodze. Dlatego też ucieczka do miasta była bardzo ryzykowna. W miesiącu lipcu jeden z naszej koloni pan Dobrowolski zorganizował w biały dzień ucieczkę furmankami kilku rodzin polskich, zabierając ze sobą rzeczy i żywność. Gdy wyjechali na szosę Włodzimierz – Łuck koło Mikulicz, Bulbowcy wzięli ich w krzyżowy ogień i wybili niemal wszystkich. Pozostałym przy życiu kazali wracać do Władysławówki, obiecując że jeśli nie będą uciekać, to nikt nie będzie ich ruszał. Jednocześnie zjawili się w naszej kolonii i ostrzegli wszystkich Polaków, że jeżeli ktokolwiek spróbuje uciekać, będzie z nim to samo, co z tamtymi na szosie. Nasza kolonia w tym czasie była już obstawiona przez banderowców od strony Włodzimierza Wołyńskiego, południa i wschodu, zaś od strony północnej był wielki las zwany Świnarzyńskim. W tym czasie w lesie tym, stacjonowały już wielkie siły ukraińskich bandytów. Słowem, o jakiejkolwiek ucieczce nie było już mowy. Przy lesie Świnarzyńskim, w odległości około 10 km od naszej kolonii położona była bardzo duża wieś Dominopol, w której w maju 1943 r. banderowcy zorganizowali polską partyzantkę. Rzekomo oddział ten miał walczyć ramie w ramię z Ukraińcami przeciwko Niemcom. Dowódcą tej partyzantki był nauczyciel tejże wsi (nazwiska nie pamiętam). Ponieważ akty mordów były jeszcze wówczas rzadkie, część polskich chłopaków z okolicznych wsi przyłączyła się do tego wojska. Z naszej kolonii poszło tam kilku chłopców, którzy wraz z innymi partyzantami przyjeżdżali do nas by werbować pozostałych. Reszta mieszkańców wyczuła, że z tą partyzantką jest coś nie w porządku, skoro przyjeżdżają do nas bez broni i tylko z orzełkami na czapkach. Starsi ludzie od razu zorientowali się, że to jakaś pułapka. Jak się później okazało, w rzeczywistości chodziło o to, aby wyprowadzić polską młodzież z domów i znaleźć potrzebną broń. Zwerbowano około 100 osób, więcej nikt już nie poszedł. Banderowcy widząc, że nikogo i niczego stąd nie ściągną, gdzieś około połowy lipca okrążyli całą wieś Dominopol i wymordowali ludność wsi oraz całą partyzantkę, budynki podpalili. Z pod noży uciekło tylko siedem osób, był wśród nich mężczyzna o nazwisku Nowaczyński i miał brata o imieniu Józef zamieszkałego na naszej kolonii. Gdy uciekinier przybiegł do niego, Józef przyszedł do mojego ojca z prośbą o ukrycie brata. Ojciec przyjął nieszczęśnika i ukrył w dobrze zamaskowanym schronie przy budynkach. Przez kilka dni brat uciekiniera przynosił do schronu żywność (a zatem miał dobrą wiedzę o położeniu naszego schronu). Po kilku dniach uciekinier z Dominopola opuścił nasz schron udając się w nieznanym kierunku.
Po wymordowaniu Polaków z Dominopola mieszkańcy naszej kolonii zaczęli jeszcze bardziej się niepokoić, gdyż było już jasne, że i na nas przyjdzie ta sama klęska. Ludzie zaczęli więc uciekać nocami do miasta. Było to jeszcze bardziej niebezpieczne niż dotąd, Ukraińcy bowiem łapali uciekinierów, po czym zabijali ich na miejscu. Z dnia na dzień ludzie wypatrywali radzieckich partyzantów, przy których pomocy byłoby można wyjść z tej banderowskiej matni. Lecz nie zjawili się, gdyż Ukraińców było tak dużo, że małe jednostki partyzanckie nic by nie zdziałały i nie pomogły. W końcu Polacy zdali się na pastwę losu. Banderowcy zaczęli łapać mężczyzn i furmankami wywozili do swj siedziby, znajdującej się w lesie Świnarzyńskim, a stamtąd już nikt nie powracał. Pewnego dnia wzięli mojego kolegę Bolesława Liperta. Wieźli drogą przy naszym domu, mijając nas ze łzami w oczach pokiwał ręką na pożegnanie. Wieczorem tegoż dnia przyszedł do mnie mój cioteczny brat Tadeusz Sztafij z propozycją, abym z nim uciekał do miasta. Nie wyraziłem zgody, gdyż nie chciałem oddalać się od rodziny. Na drugi dzień Tadeusz wraz ze swym ojcem i sąsiadem Buczkiem udali się do Włodzimierza, niestety w drodze do miasta zostali złapani i zamordowani przez banderowców. Ojciec mój miał dobrego znajomego Ukraińca, zamieszkałego we wsi Ewin, odległej od nas o 1 tylko km. Bardzo często odwiedzał go, aby dowiedzieć się cośkolwiek o dalszych losach Polaków. Znajomy ten obiecywał, że ostrzeże przed nadejściem niebezpieczeństwa. W dniu 28 sierpnia 1943 r. jak zwykle na noc Polacy opuścili swe zagrody udając się poza budynki. Ja i mój dziadek udaliśmy się do pobliskiego lasu i zaszyliśmy się pod konarami świerków. Matka i dwie siostry, z których jedna miała 19, a druga 14 lat udały się do ogrodów w pobliżu naszych zabudowań. Ojciec udał się do znajomego Ukraińca, lecz nie zastał go w domu. Jego żona zaproponowała ojcu, by zaczekał na męża, który lada chwila powinien wrócić. Ukrainiec przybył do domu bardzo późno i natychmiast wywołał ojca z domu, po czym zapytał: „Gdzie dziś podziewa się pańska rodzina?!” Ojciec odpowiedział, że rodzina ukryta jest poza budynkami, znajomy powiedział: „A to dobrze, bo dziś w nocy wasza kolonia będzie zlikwidowana białą bronią”. Na to ojciec: „To może pobiegnę o odszukam żonę z dziećmi i będziemy uciekać do miasta”. Ukrainiec zaprotestował wyjaśniając: „Na to już za późno, ponieważ w tej chwili waszą kolonię już się obstawia ale ja schowam pana u siebie w stodole”. Ojciec musiał wyrazić zgodę, ponieważ wyjścia innego nie było. Noc ta minęła spokojnie, a o świcie Polacy jak zwykle zaczęli wracać do swych domów. Gdy wróciłem z dziadkiem z lasu, w domu zastaliśmy już matkę i siostrę, które krzątały się przy obrządku inwentarza. W momencie gdy weszliśmy na podwórze od strony lasu usłyszeliśmy jakieś dzikie krzyki. Zobaczyliśmy nadchodzących od strony lasu bulbowców, rozstawionych w odstępach około 5 metrów jeden od drugiego. Uzbrojeni byli w siekiery, widły, kosy i broń palną. Jako chłopak zaproponowałem ucieczkę w odwrotną stronę na pola. Zboże było już zebrane i horyzont był bardzo widoczny. Gdy wybiegliśmy za budynki, zobaczyliśmy że i tam na polu rozstawieni są banderowcy z karabinami, w jeszcze większych odstępach od 50 do 100 metrów. Zrezygnowaliśmy z tej ucieczki, a matka krzyknęła: „Dzieci chodźcie do schronu!”. Tak też uczyniliśmy, a po około 20 minutach banderowcy wpadli na nasze podwórko i dokładnie obszukali wszystkie zakamarki budynków ale gdy nas nie znaleźli, po kilku minutach pobiegli dalej. Gdy nadeszła chwila ciszy matka wyszła ukradkiem ze schronu by wziąć z mieszkania trochę chleba, bo nie wiadomo jak długo mieliśmy tam przebywać. A gdy powróciła powiedziała, że w mieszkaniu wszystkie meble zostały poprzewracane, a szyby z okien powybijane. Banderowcy przychodzili jeszcze kilka razy i nadal szukali nas lecz bez skutku. Wreszcie nastała jakaś dłuższa chwila ciszy. Wydawało nam się że już do nas więcej nie przyjdą, a my przesiedzimy do nocy, a potem będziemy uciekać do miasta. Nasz sąsiad Józef Nowaczyński zdołał umknąć między rozstawionymi banderowcami. Uciekł do stodoły Ukraińca Miljana, który mieszkał na Ewinie. W stodole tej zastał 16 –letniego chłopca Jana Głowińskiego, który przebywał chwilowo u swego wujka Kaliniaka, mieszkającego na naszej koloni. Gdy syn Miljana, Paweł zobaczył że w ich stodole ukrywa się dwóch Polaków, sprowadził banderowców, którzy ich pojmali i wyprowadzili ze stodoły. Tak ujętych poprowadzili w stronę naszej kolonii, a po drodze postawili im warunek, że jak pokażą gdzie schowała się rodzina Schabów, darują im życie. Sąsiad Nowaczyński powiedział im, że wie gdzie Schabowie mają schron i na pewno są tam teraz schowani. Nie uszli daleko, gdy Janek Głowiński zaczął uciekać w kierunku lasu. Banderowcy zaczęli strzelać i gonić go, lecz nadaremnie. Chłopiec dopadł lasu i błąkał się tam około dwóch tygodni, podczas których kilkakrotnie wpadał w zabrudzone krwią ręce, lecz zawsze szczęśliwie uciekał. Wreszcie po wielu przejściach, niemal nagi dotarł do miasta Włodzimierz Wołyński. Natomiast Józef Nowaczyński, w nadziei że darują mu życie, przyprowadził banderowców na nasze podwórko i wskazał im schron, o którym dobrze wiedział, gdyż przed kilkoma tygodniami przynosił tutaj pożywienie swojemu bratu. Po okrążeniu schronu usłyszeliśmy głos znajomego Ukraińca, który powiedział po polsku: „Wychodzić ze schronu, to nie będziemy was bić, a jak nie wyjdziecie to wszystkich wybijemy!!” Na to matka: „Dzieci wychodzimy, to Piotr Dziuba!” Myślała, że jak znajomy, to jakiś sposób się ocalimy. Zaczęliśmy wychodzić w następującej kolejności: pierwsza matka, za nią siostry, a za siostrami ja lecz z małym opóźnieniem. Gdy mama wychodziła usłyszałem głos Nowaczyńskiego: „Panie Dziuba, można zapalić?!” Dziuba odpowiedział: „Można!” W tym momencie wychyliłem głowę przez otwór schronu. Przez gałęzie i drzewo zasłaniające otwór, zobaczyłem przez Dziubę karabin skierowany w stronę naszych oraz kilku jeszcze banderowców również z karabinami i siekierami. Wśród nich był Józef Łupinka. Zapewne było tam więcej znajomych, lecz ze strachu nie zwróciłem uwagi i cofnąłem się z powrotem do schronu. Gdy tylko się cofnąłem, natychmiast matka zawołała: „Panie Dziuba, za co pan nas zabija, przecież my tak dobrze żyli?!” A on na to krzyknął coś po ukraińsku, lecz treści nie zrozumiałem. Gdy tylko krzyknął, matka zawołała: „Dziewczęta nie uciekajcie!” Po tych słowach padły strzały. Po zaprzestaniu strzelaniny przez dłuższy czas słyszałem jęk sąsiada Nowaczyńskiego, a po kilku minutach usłyszałem głuche, silne uderzenie i jęk sąsiada zamilkł. Po zakończeniu mordu banderowcy zaczęli wesoło wykrzykiwać i śpiewać; usłyszałem takie słowa jak: „...smert Lachom!” I z tymi śpiewami odeszli z podwórza.
Nastała zupełna cisza. Po dłuższej chwili wysunąłem głowę z wyjścia i ostrożnie przez szczeliny gałęzi zobaczyłem, że nikogo nie ma. Cofnąłem się do schronu i rzekłem do dziadzia: „Dziadku uciekajmy stąd bo mogą tu jeszcze wrócić, by zabrać znajdujące się tu rzeczy.” Dziadek nie bardzo chciał wychodzić lecz ja nalegałem. Wreszcie dziadek zgodził się i znów ostrożnie przybliżyliśmy się do wyjścia, a gdy upewniliśmy że nikogo nie ma, w oka mgnieniu wyskoczyliśmy ze schronu i pobiegliśmy przez sad za stodołę. W trakcie biegu spojrzałem na lewo, na podwórko, gdzie zobaczyłem leżącą na wznak matkę i leżącego na brzuchu w dużej kałuży krwi Nowaczyńskiego. Gdy dobiegliśmy za stodołę, wcisnąłem się pod podłogę dobudówki, która przeznaczona była na sieczkę i plewy. Wcisnąłem się dość głęboko, dziadek wcisnął tylko głowę, dalej nie mógł wejść. Widząc, że dziadek nie wejdzie zacząłem prosić, aby udał się w dziesiątek żyta, który stał w pobliżu. Dziadek nie chciał tam iść, obawiał się że go zobaczą ale w końcu usłuchał i niezauważony dopadł zboża, gdzie się schował. Po pewnym czasie, do przybudówki gdzie byłem schowany podszedł mężczyzna i uklęknął stawiając kolbę na ziemi. Gdy to zobaczyłem zamknąłem oczy i czekałem na strzał w głowę. Strzał jednak nie padł. Banderowiec nie widział mnie ponieważ panowała ciemność pod podłogą. Około godziny trzynastej podszedł i zajrzał do mnie drugi człowiek. Rozpoznałem jego twarz, mieszkał w naszej kolonii, a jego żona była Polką. Wiedząc, że człowiek ten jest dobry dla Polaków, zapytałem: „Panie Borys jak wygląda sytuacja?” Na to on: „Nie, Nie! Siedź tu do wieczora, a w nocy uciekaj do miasta, ja chodzę z tyłu i zakopuję zabitych.” Podgarnął pod podłogę jeszcze trochę ziemi, by zmniejszyć szczelinę i odszedł. Po odejściu słyszałem kroki osób krzątających się przy zaciąganiu zwłok rodziny do dołu. Nie mogłem zorientować się, w którym miejscu chowali, gdyż byłem z drugiej strony stodoły. Po odejściu osób, które chowały zwłoki, zobaczyłem kobietę, która wypędzała nasze bydło, pędząc je zapewne do swojej zagrody, wynosiła również odzież i inne przedmioty z naszego mieszkania. Kobiety tej nie poznałem, gdyż spod podłogi widziałem tylko nogi. Niemniej musiała to być nasza sąsiadka Ukrainka. Przesiedzieliśmy w tych ukryciach do wieczora, po czym wysunąłem się z pod podłogi i na brzuchu przesunąłem się do zboża, w którym siedział dziadek. Zaproponowałem mu ucieczkę do lasu. Dziadek nie chciał uciekać, gdyż było jeszcze za widno ale cofnąć się z powrotem też nie mogłem, gdyż znów usłyszałem jakieś głosy zbliżające się od zabudowań. Szarpnąłem dziadka za rękę i na brzuchach zaczęliśmy odsuwać się do najbliższej miedzy, a dalej bruzdą przy miedzy odsunęliśmy się od budynków o około 500 metrów w pole. Zaczęliśmy biec chyłkiem do lasu znajdującego się od strony miasta. W czasie ucieczki przez pole, cały czas słyszeliśmy krzyki i strzelaninę na opuszczonej przez nas kolonii. Gdy podbiegliśmy do traktu dzielącego kolonię i las, zobaczyliśmy chodzące patrole banderowców w odstępach 20 i 30 metrów. Zatrzymaliśmy się na chwilę by poczekać na większą przestrzeń patroli. Chcieliśmy przebiec między nimi i dopiero około godziny 24.00 zdecydowaliśmy się na ucieczkę, ponieważ dalsze wyczekiwanie nic by nie dało. Gdy tylko jeden z patroli minął nas na odległość około 10 metrów, szarpnąłem dziadka i w mgnieniu oka przeskoczyliśmy na drugą stronę. Bulbowcy zauważyli nas, zaczęli nas gonić i strzelać. Na szczęście było ciemno i ukazał się nam natychmiast las. A gdy dopadliśmy krzaków wpadliśmy w gęstą tarninę. Bulbowcy po chwilowym przeszukaniu krzaków, oddalili się na swoje miejsca, a my ostrożnie oddaliliśmy się w głąb lasu. W lesie tu i ówdzie słychać było strzały, by w ten sposób odstraszać i nie dopuszczać do ucieczki niedobitków. Pomimo tego ruszyliśmy przez las do miasta. Las ciągnął się przez około 15 km Pokonując drogę przez różnego rodzaju krzaki i bagna, nad ranem znów znaleźliśmy się pod swoją kolonią. Postanowiliśmy wówczas odczekać w krzakach cały następny dzień, a nocą znów udaliśmy się w drogę. Tym razem udaliśmy się do małej rzeczki i zanurzeni po uszy w wodzie powoli przesuwaliśmy się w stronę miasta. Gdy się rozwidniło, byliśmy już w pobliżu niemieckiej placówki stacjonującej we Włodzimierówce, odległej od Włodzimierza około 3 km. Ujrzawszy Niemców wyszliśmy z rzeczki i prawie nadzy i brudni udaliśmy się w ich kierunku. Po dłuższych badaniach przyjęli nas, śmiejąc się z naszego dziwnego wyglądu. We Włodzimierówce umyliśmy się ubraliśmy w daną nam przez tutejszą ludność odzież, a następnie udaliśmy się do Włodzimierza gdzie mieszkał mój stryjek. Po kilku dniach do Włodzimierza przybył mój ojciec, którego w czasie rzezi przechowywał, poprzednio wspomniany już Ukrainiec.
Obecna moja żona Regina, z d. Kaliniak, zamieszkiwała wówczas z rodziną również we Władysławówce. W czasie rzezi, wraz z siostrą przechowały się w stodole sąsiada Kłosowskiego, razem z nimi była także ich matka. Dwudziesto kilkuletni syn Kłosowskiego brał bardzo czynny udział w rzezi Polaków. Około południa wpadł wraz z kolegami do domu swego ojca, żądając by rodzice wydali jemu i towarzyszom rodzinę Kaliniaków, których ojciec zapewne przechowuje. Ojciec jednak ich nie wydał, tłumaczył spokojnie, że cała rodzina Kaliniaków uciekła w kierunku na Ewin. Bandyci nie wierząc ojcu wpadli do stodoły i przewrócili niemal wszystko do góry nogami ale nie znaleźli nikogo, pomimo tego, że szukani Polacy byli w tej stodole i to w dość niebezpiecznym miejscu. Ale na szczęście dla nas, Ukraińcom nasunęła się jakaś czarna plama na oczy, tak że nic nie zdołali znaleźć. Natomiast szczęśliwa rodzina widziała ich niemal jak na dłoni, jej członkowie widzieli ich zakasane po łokcie i całe we krwi ręce. Po wyjściu ze stodoły bandyci ponownie udali się do zabudowań mojej żony, a że po powtórnym przeszukaniu nic nie znaleźli, zaczęli przewracać wszystkie kopki zboża, stojące w pobliżu budynków. Gdy zbliżył się wieczór, żona wraz z siostrą i mamą udały się przez pola do sąsiedniej wsi Barkarów, gdzie zamieszkiwała ich kuzynka. Jej mąż był Ukraińcem, nazywał Nachwatiuk. Kuzynka w obawie przed banderowcami nie przyjęła ich i skierowała do innego Ukraińca, który mieszkał pod lasem. Był to Dymitruk Ostap, który przyjął ich bez wahania, chowając w swojej stodole. Miał tam już bardzo dużo Polaków, których dzielił na grupy i przeprowadzał pod Włodzimierz. Kilkakrotnie dobijali się do jego stodoły banderowcy lecz on, jego żona i urodziwa córka Marysia z trudnością zawsze ich nie dopuszczali do stodoły, stawiając im wódkę, zagadując itp. Na drugi dzień Dymitruk odprowadził grupę, w której znalazła się moja żona wraz z siostrą i mamą. Siostra żony, Helena miała wówczas 11 lat i była bardzo chora, a ponieważ nie mogła chodzić, Dymitruk niósł ja na swoich rękach przez cały las, aż do samego Włodzimierza. Ojciec żony Piotr Kaliniak uciekł do miasta w innych okolicznościach i mimo, że warto byłoby tę ucieczkę opisać, tym razem nie, gdyż zajęłoby to wiele czasu. W każdym razie miał on bardzo dużo różnego rodzaju przykrych przygód i po kilkudniowej tułaczce przybył wreszcie o miasta.
Od chwili opuszczenia przeze mnie Władysławówki aż do roku 1974, w rodzinnej wsi nie byłem. Przez długie lata gnębiło mnie to, że zbrodniarze, którzy zamordowali moją całą rodzinę mogą spokojnie gdzieś żyć. A przy tym bardzo często śniły mi się słowa mamy: "Zdzichu, zbrodniarze chodzą a ty nic nie robisz!" Wkrótce po wojnie rozeszły się pogłoski, że Rosjanie rozprawili się odpowiednio z banderowcami. Dlatego byłem przekonany, że banderowców już nie ma. Niemniej, przez cały czas dręczyła mnie myśl, aby pojechać do ZSRR i w miarę możliwości odnaleźć miejsca gdzie pochowana jest rodzina. W sprawie tej pisałem do konsula Radnickiego w Gdańsku, a później do Ministerstwa Sprawiedliwości w Warszawie, gdzie prośbę moją załatwiono odmownie ze względu na nie dostarczenie przeze mnie dowodów, które by potwierdziły że rzeczywiście posiadam tam grób rodziny. Przed pięcioma latami zjawił się w Wałczu obywatel radziecki, który przyjechał na grób swego ojca na wałecki cmentarz wojenny. Obywatel ów obiecał mi, że po powrocie do Moskwy postara się załatwić abym mógł również pojechać do ZSRR na grób swej rodziny. Po kilku miesiącach przysłał mi odcinek gazety "Krasnaja Zwiezda" z wyjaśnieniem, że gdy przedłożę dokument stwierdzający że mam tam grób rodziny, to wówczas mogę starać się o taki wyjazd. W roku 1973 będąc na urlopie w Hrubieszowie spotkałem znajomą Ukrainkę, która z powodu tego, że maż jej był Polakiem również uciekła przed banderowcami. Kobieta ta bardzo często jeździła do swej rodziny do ZSRR. Spotkaniem tym ucieszyłem się bardzo. W trakcie rozmowy dowiedziałem się że kolonia na której mieszkaliśmy już nie istnieje. Zapytałem ją o nazwiska tamtejszych Ukraińców, między innymi o nazwisko Dziuba, który zamordował moją rodzinę. Okazało się że zbrodniarz żyje. Było to dla mnie dużym zaskoczeniem i nie mogłem uwierzyć w to, że udało mu się przeżyć bezkarnie tyle lat. Ale jak dowiedziałem się później część tych banderowców została aresztowana przez władze radzieckie, ale z powodu braku dowodów wszystkich wypuszczono. Podobno we władzach powiatu Włodzimierz były osoby, które pomogły banderowcom, a które to wstąpiły do tych władz tuż po zakończeniu wojny. Nie mogę tego udowodnić i przedłożyć faktów, ale słyszałem o tym od Ukraińca, który nie brał udziału w mordowaniu Polaków. W październiku br. cudem udało mi się wyjechać do Łucka na zaproszenie obywatela radzieckiego. A że w czasie tym, jechał również znajomy z Wałcza pan Górnisiewicz, pojechałem razem z nim. Po dwóch dniach pobytu w Łucku poprosiłem znajomego by pojechał ze mną na Władysławówkę. Poprosiłem jego z dwóch przyczyn: po pierwsze dlatego, że znał bardzo dobrze język ukraiński, a po drugie bezpieczniej jest jechać we dwóch. Obywatel Górnisiewicz zgodził się i pojechaliśmy. Gdy zajechaliśmy na miejsce okazało się, że rzeczywiście naszej kolonii już nie ma, pozostała tylko dróżka wiodąca do połowy naszej kolonii. Samochód zostawiliśmy na głównej drodze, a sami ruszyliśmy dalej. Po drodze spotkaliśmy kobietę pasącą krowy. Zapytaliśmy ją czy w głąb kolonii są jakieś budynki. Odpowiedziała, że tu żyli Polacy, którzy zostali wybici. Zapytałem wówczas czy mieszkają na pobliskiej wsi Dojewa moi znajomi Ukraińcy, podając jednocześnie nazwiska, a w tym nazwiska głównego mordercy. I tu znów potwierdziła się teza, że morderca mej rodziny mieszka w tych okolicach. Po zakończeniu rozmowy udaliśmy się dalej. Dróżka się skończyła, a dalej zobaczyliśmy same pola zasiane łubinem. Miejsca na którym stały nasze budynki nie znaleźliśmy. Wróciliśmy więc z powrotem do samochodu, poprosiliśmy kierowcę ażeby jeszcze chwilę zaczekał, a sami udaliśmy się do niejakiego Dymitruka, który mieszkał pod samym lasem. Dymitruka zastaliśmy na podwórzu, poprosiliśmy jego do mieszkania i zapytałem się jego czy mnie poznaje. Odpowiedział że nie, a zarazem zapytał, kim my jesteśmy. Powiedziałem, że jesteśmy Polakami z Władysławówki, wtedy zaczął bardzo nalegać ażeby powiedzieć nazwisko. Nazwiska nie ujawniłem, a powiedziałem tylko, że jestem mężem jednej z córek Kaliniaka. Staruszek zaczął płakać i nadal nalegał, aby powiedzieć nazwisko. A że człowiek ten narażał się życiem, przechowując Polaków, przyznałem się do nazwiska i poprosiłem, aby nikomu nie mówił, że tu byłem. Dymitruk obiecał, że obecności mojej nie zdradzi. Wówczas przyznałem się kim jestem, a dziadek zaczął bardzo płakać i całować mnie jak swego syna. W trakcie rozmowy zapytałem go, czy jest tu jeszcze ktoś kto maczał palce we krwi naszej rodziny. Odpowiedź była przecząca, ale natychmiast powiedział, że w 1959 roku zmarł niejaki Hart, który bardzo długo umierał i strasznie się męczył za Polaków, których mordował. Po krótkiej rozmowie odjechaliśmy w kierunku Łucka. Po drodze zajechaliśmy do mojego kolegi Ukraińca, który mieszka w Berezowiczach, odległych od Władysławówki o około 10 km Gdy przyznałem się kim jestem, kolega przywitał mnie serdecznie i płacząc bardzo ubolewał nad tym, co się stało. Zapytałem go, czy wie gdzie pochowana jest moja rodzina. Powiedział, że trafi tam nawet w nocy, proponując mi pozostanie u niego na noc i pójście ze mną na grób. Powiedziałem, że nie mogę zostać gdyż wolno przebywać mi tylko w Łucku, a jeśli chce porozmawiać, to niech przyjedzie do Łucka.
W Łucku w czasie rozmowy zapytałem go: "Władziu, powiedz szczerze, czy jest jeszcze ktoś, kto maczał palce we krwi mojej rodziny?! W jego oczach pojawiły się łzy. Przy dalszej rozmowie powiedział: "Zdzichu, musisz pojechać ze mną na grób, ja cię zaprowadzę, przecież nie możesz tak odjechać". I choć nie wolno mi się było oddalać, zdecydowałem się i pojechaliśmy. Dojechaliśmy do Dojewy, samochód zostawiliśmy na początku wsi, gdyż z powodu dużego błota nie moglibyśmy dalej jechać. Poszliśmy więc piechotą, pytając kolegę o nazwiska ludzi zamieszkujących w mijających domach, i znowu potwierdziło się że Dziuba mieszka. Doszliśmy do jego brata Michała Steciuka, zamieszkałego przy lesie na końcu tejże wsi. Brat poznał mnie, pomimo że upłynęło 30 lat. Zresztą był to mój najserdeczniejszy kolega z owego czasu, na propozycję by poszedł z nami na grób zgodził się i zabrał swoją żonę Nadię, która chodziła ze mną do szkoły. Do miejsca gdzie stały moje budynki, trzeba było przejść przez róg lasu. Gdy weszliśmy do lasu, przypomniało mi się natychmiast, jak krytycznego dnia, z lasu tego wyszli w odstępach co 5 metrów banderowcy, zaopatrzeni w broń palną, siekiery, widły i kosy. Zacząłem się trząść ze strachu. Gdy koledzy zobaczyli mnie tak roztrzęsionego, chwycili pod ręce i powiedzieli: "Nie bój się, nie spadnie ci włos z głowy". Uspokoiwszy się trochę, wyszliśmy z lasu i doszliśmy do miejsca, gdzie stały nasze budynki. Koledzy podprowadzili mnie do byłej sadzawki (obecnie tylko lekkie wgłębienie) i pokazali tuż przy sadzawce miejsce gdzie pochowana jest rodzina. Powiedzieli: „W dole tym pochowanych jest 9 osób, t j. moja rodzina i rodzina sąsiada ." Przy tym dowiedziałem się od Władka, że Józef Łupinka w trakcie rozprawiania się z naszą rodziną, kilkakrotnie ganiał do lasu i z powrotem moją starszą siostrę. Posyłając ją ostatni raz, strzelił jej w plecy. Zaś kolegi siostra Ewa Steciuk widziała jak rąbali siekierami sąsiadkę Nowaczyńską. Gdy wracaliśmy do samochodu, zatrzymałem nieco w tyle kolegę Michała, którego poprosiłem, by powiedział mi nieco więcej. Lecz on nic mi na to nie powiedział, a poradził mi tylko mówiąc: "Był tu Sobiepana Tolek, który powiedział że będzie coś robił i odjechał do Polski ale ślad po nim zaginął, a ty Zdzichu radziłbym ci, ażebyś coś zrobił". Do samochodu odprowadzali mnie wszyscy. A gdy dochodziliśmy do zagrody Dziuby, Michał wskazał mi Dziubę krzątającego się w ogrodzie w odległości 15 metrów od nas. Gdy go zobaczyłem, krew uderzyła mi do głowy i chwilami myślałem, że doskoczę do niego by pomścić rodzinę, a chwilami że nie wolno dokonywać samosądu, zwłaszcza że jestem na obcej ziemi. Gdy dochodziliśmy do samochodu zatrzymałem się na chwilę, aby obmyć buty. Zatrzymała się przy mnie żona Michała, Nadia, a gdy żegnałem się z nią, powiedziała: „Zdzichu rób coś, nie daruj i gdybyś mógł nie włączaj nas w tę sprawę.” Przytaknąłem jej i odszedłem do samochodu. Michał z żoną odeszli, a my odjechaliśmy. Gdy dojechaliśmy do Berezowicz, drugi kolega Władek wraz z żoną wysiedli, a ja sam już odjechałem do Łucka. Na miejsce zajechałem dość późno, na miejscu zastałem bardzo zaniepokojonego gospodarza i pana Górnisiewicza, którzy podejrzewali, że jeździłem na Władysławówkę drugi raz. Nie przyznałem się jednak tłumacząc, że to kolega odwiedził mnie w Łucku i właśnie odjechał ostatnim autobusem. Usprawiedliwieniom moim uwierzono. Pragnę tu jeszcze wspomnieć, że morderca Hartion zmarł w 1959 r., a za swoje morderstwa nie został ukarany więzieniem. A gdy zapytałem kolegę Władka dlaczego nie sypnęli, poruszał ramionami i nic mi nie odpowiedział. Wniosek jest taki, że oprócz Hartiona są jeszcze inni, którzy mogliby się chcieć potem zemścić. Dla szerszego obrazu sprawy podaję poniżej kilka nazwisk banderowców, którzy w tym czasie zamieszkiwali na Władysławówce i Dojewie. O przynależności ich do UPA potwierdzić mogą Polacy z Dojewy i Władysławówki, a obecnie zamieszkujący w Polsce. Są to następujące nazwiska: O osobach wyżej wymienionych najwięcej rozeznania mają państwo Giergielowie, zamieszkali obecnie we Wschowie przy ulicy Wolszyńskiej w woj. Zielonogórskim. Pan Bolesław Giergiel w dniu rzezi zakopywał ciała pomordowanych Polaków na Władysławówce. Lecz co istotniejsze dla sprawy, od tego krytycznego dnia mieszkał jeszcze dwa miesiące na Władysławówce. A gdy nadeszła rzeź rodzin mieszanych (ukraińsko-polskich) pan Giergiel wraz z żoną i z dziećmi uciekli do Włodzimierza Wołyńskiego. Nadmieniam przy tym, że osoby, które zamieszkują tamte okolice, a z którymi to się spotkałem bardzo dużo wiedzą lecz boja się przykrych następstw ze strony żyjących tam jeszcze banderowców. Zdzisław Schab
Nazywam się Regina Schab, mam 80 lat, mieszkam w Wałczu, powiat Piła, woj. Wielkopolskie. Urodziłam się 26 marca 1930 r. w kolonii Władysławówka, gm. Mikulicze, pow. Włodzimierz Wołyński. Mój tata miał na imię Piotr Kaliniak, jego rodzice to Marcin i Tekla. Dom rodzinny tata znajdował się w koloni Ewin ok. 2 km od Swojczowa. Tato miał ośmioro rodzeństwa, w tym trzy najstarsze siostry, które tuż po I wojnie światowej wyjechały do Stanów Zjednoczonych, były to panny i tam już pozostały. Przez długi czas przychodziły listy z USA do braci Piotra i Antoniego oraz rzecz jasna do rodziców Marcina i Tekli. Następna trójka wyjechała w 1936 r. do Paragwaju, w tym córka Sabina Lachowska z d. Kaliniak, jej mąż oraz 3 letni syn Edward. Razem z nimi wyjechali bracia Bolesław i Józef Kaliniak z żonami i dziećmi. Bolesław mieszkał z żoną w okolicach Swojczowa, mieli jedno dziecko z 1933 r. Z kolei Józef miał żonę z okolic Swojczowa i dwóch synów: Henryka z roku 1930 i Lutka z roku 1932. Długo do nas pisali, nawet po wojnie przychodziły listy z Paragwaju. Niestety Edward ciężko zachorował, jeszcze jako student, kawaler i pomarł. Od tego czasu listy już nie przychodziły. W dalszej kolejności byli to: Antoni ur. 1890, Maria ur. 1892, Józefa ur. 1894, Aniela ur. 1896, Jadwiga ur. 1902 i najmłodsza Leokadia ur. ok. 1918 r. Moja mama miała na imię Adela, jej rodzice to Józef Szklarski, pochodził z miasteczka Bełżyce w Lubelskiem i Emilia z d. Kamińska, również pochodziła z miasteczka Bełżyce. Moi dziadkowie tam się poznali i tam się pobrali. Mieli już dzieci, moja mama miała 19 lat kiedy kupili ziemię w kolonii Ewin i wyjechali na Wołyń. Zatem tatuś Piotr i mama Adela poznali się właśnie w Ewinie i tam się pobrali. Zaraz potem tata kupił ziemię w sąsiedniej koloni polskiej Władysławówka. Ślub odbył się w 1928 r. a ja narodziłam się dwa lata później. W tamtym czasie wiele polskich rodzin wyjeżdżało za ocean i my mieliśmy wyjechać do Paragwaju w roku 1936. Ostatecznie wobec zdecydowanego sprzeciwu mamy Adeli, tatuś zrezygnował z tych planów, a już byli kupcy na nasz dom.
Kiedy tata kupował było tego 8 ha ziemi i nic poza stareńką chatą nakrytą słomianą strzechą. Z biegiem lat rodzice nie tylko dokupili ziemi ale pobudowali zupełnie nowe, duże budynki gospodarcze. Ostatni w planach był piękny i przestronny dom nasz rodzinny ale te marzenia zniweczyła wojna i ludzka podłość. Była u nas zatem stodoła i dwa budynki gospodarcze, poza tym drewutnia. Sąsiadami byli: po prawej stronie mieszkał wdowiec Władysław Nowaczyński oraz 4 dzieci, w tym: Stanisława, Helena i Janina. Po lewej stronie mieszkali Jan i Janina Nowaczyńscy oraz ich dwoje dzieci: Zygmunt i Krystyna. W naszej okolicy domy ustuowane były tylko po jednej stronie drogi, a na przeciwko 500 m przez pola zaczynał się bardzo duży las, który ciągnął się aż po Chorostów. Z kolei za naszą stodołą rozciągały się pola, aż po sam Ewin, nie było tam właściwie daleko, tylko ok. 500 m. Zostałam ochrzczona w kościele w Swojczowie, rodzice chrzestni to Bazyli Schab i rodzona siostra mamy Stanisława Kuczek. Moje pierwsze skojarzenia jako dziecka ocierają się o uroczystość zaślubin Leokadii Kaliniak, a było to około 1935 r. Pamiętam przyjęcie weselne na Ewinie w domu Lodzi. Jeszcze dziś widzę przez mgłę zabawy weselne i biesiadne. Natomiast dobrze zapamiętałam jak pierwszy raz poszłam do szkoły w naszej kolonii Władysławówka. To była szkoła początkowa – 4 klasowa. Szkoła mieściła się w części domu Bazylego Schaba. Dużo było dzieci w naszej klasie, nawet 30. Dzieci były różnych narodowości, a moja najlepszą koleżanką była Niemka Erna Knodel oraz Irena Schab, rodzona siostra męża Zdzisława. Niestety zaliczyłam tylko pierwszą klasę i wybuchła II wojna światowa. W naszej klasie było także około 6 dzieci z rodzin ukraińskich, a także 6 z rodzin żydowskich. Na początku było u nas tylko dwie rodziny ukraińskie, były to rodziny wielodzietne. Moje dzieciństwo było bardzo radosne, niemal całe dnie upływały w niedalekim lesie gdzie paśliśmy bydło na polanach – zwanych Ługami. Był mały ług i duży ług. Ze mną krowy paśli Irena Schab oraz Zygmunt i Krystyna Nowaczyńscy. Tam to dużo się bawiliśmy – jak to leśne harce. Dużo było w naszym lesie poziomek. Lubiliśmy śpiewać i najczęściej śpiewaliśmy nabożne pieśni, dla przykładu nuciliśmy „Chwalcie łąki umajone.....”, słuchaliśmy jak śpiewają dorośli i tak sobie później przypominaliśmy. Często odmawialiśmy także różaniec – zwykle jedną cząstkę nie więcej. Poza tym było to duże gospodarstwo i trzeba było pomagać w domu, ja karmiłam krowy, mieliśmy dwa małe pieski. Zwykle sprzątałam także przed domem, a to drzewa trzeba było nanieść, a to ziemniaków nawybierać – zawsze coś się dla mnie znalazło. Nie było czasu na nudy, może także dlatego tak lubiliśmy poharcować w lesie, mieliśmy tam więcej swobody. Pamiętam że z dziećmi ukraińskimi żyliśmy jak ze swoimi, nie było żadnych zatargów, gorzej było z dziećmi żydowskimi, polskie dzieci nie bardzo chętnie się z nimi bawiły. Taka była już po prostu atmosfera. Nigdy w naszym domu nie było skargi na Ukraińców, ani obaw rodziców, ani razu czegoś takiego nie było.
Moi rodzice to byli ludzie pracowici ale i pobożni. Od dziecięcych lat uczyli mnie i siostrę Helenę modlić się. Przeważnie na wieczór modliliśmy się wspólnie z rodzicami. W domu było nawet kilka świętych Obrazów na ścianie. Ulubiony był Obraz NMP z Dzieciątkiem Jezus na rączkach i właśnie przed nim modliliśmy się najczęściej. Poza tym w każdą niedzielę z rodzicami udawaliśmy się do Kościoła w Swojczowie, piechotą przez pola było tylko około 1,5 km. Na niedzielnym nabożeństwie było zawsze bardzo dużo ludzi. Kościół był duży, na niewielkim wzniesieniu. Najbardziej utkwił mi w pamięci sam Obraz Matki Bożej oraz Odsłonięcie Obrazu i Zasłonięcie, w tym czasie cały żywy Kościół śpiewał przy towarzyszeniu delikatnej muzyki. Bardzo piękny był przy naszej świątyni chór parafialny. Byłam na chórze kilka razy z ciekawości i po latach śmieję się sama z siebie, jak wspomnę ile to razy, myślałam że nasz chór się pomylił, podczas gdy oni śpiewali na głosy! Mówiłam niekiedy do mamy: „Patrz mamo oni tam na chórze i mylą się – jedni zaczynają, a inni kończą!” No ale byłam wtedy dzieckiem. Moja I Komunia Święta wypadła około czerwca 1939 r. na dwa miesiące przed wybuchem II wojny światowej. Razem z nami do tego ważnego sakramentu przystąpiły nawet mniejsze dzieci. Przypuszczam, że w naszej parafii spodziewano się już zbliżającej wojny, po temu dopuszczono także młodsze roczniki dzieci. Zatem było nas dużo, uroczystość w Kościele była piękna, tak piękna że z wrażenia nie wiele zapamiętałam, tak byłam przejęta. Miałam skromną sukienkę, przybyło oczywiście wielu członków naszej rodziny ale w domu przyjęcia nie było, tatuś nic specjalnie nie organizował. W naszym kościele zawsze były uroczyście obchodzone Odpusty. To były wyjątkowe dni. Ludzie przybywali z wszystkich stron, niekiedy nawet z bardzo odległych. Nabożeństwa były bardzo uroczyste, a ludzie modlili się żarliwie. Pamiętam, że nawet pielgrzymki przybywały pieszo do Swojczowa. Przyjeżdżało wielu kramarzy, którzy rozstawiali się na łące opodal samego kościoła. Całe mnóstwo kramarzy, a każdy coś miał do sprzedania. My dzieci uganiałyśmy się najbardziej za trąbkami, piszczałkami i lalkami. Pamiętam nazwisko naszego proboszcza ks. Franciszek Jaworski. To był wysoki i przystojny mężczyzna. W naszym domu bywał wiele razy, szczególnie po kolędzie to i parę godzin posiedział. Mama zawsze szykowała wszystko na stół, zatem sobie dobrze pojadł, a potem siadali razem z tatem i tak politykowali, lubili sobie pomówić o polityce. Nasz tata bardzo poważał proboszcza i można powiedzieć, że się przyjaźnili. Kilka razy byłam u naszego proboszcza w domu, a to gdy było gorąco do studni po wodę, a to do toalety, jak to dziecko. Święta w naszym domu były przeważnie bardzo uroczyste, szczególnie Boże Narodzenie z choinką z lasu. Dużo było przy tym frajdy i zabawy. Robiliśmy ozdoby na drzewko i aniołki. W święta przychodziła do nas babcia Emilia Szklarska i jej mąż Józef, poza tym bywały u nas siostry mamy, szczególnie Józia i Stanisława. Co ciekawe, w naszym domu nie było wcale alkoholu, tatuś nie lubił i nie stawiał wódki na stół, nawet w święta. Podobnie w święta Wielkanocne, dużo było przygotowań, wesołych zabaw, naturalnie robiliśmy pisanki. Na Rezurekcję było dla nas za wcześnie ale nasz tata zawsze jechał na rowerze, miał rower. Wielkie lanie było w II dzień świąt. Polewał każdy każdego i nie było w okolicy takiego, co by tego dnia chodził suchy. Świąt było dużo ale pragnę wspomnieć jeszcze tylko Zielone Świątki – tatuś zawsze pięknie maił całe gospodarstwo, przynosił z lasu brzózki i składał do płotu, ładnie to wyglądało. Warto także wspomnieć majówki, były to kulturalne spotkania dla młodzieży, dzieci i całych rodzin, zwykle organizowane w lesie na polanie. Orkiestra grała a młodzież tańczyła, dzieci się bawiły, gdy starsi się gościli w najlepsze. Było to bardzo popularne. Za to Nabożeństwo Majowe w naszej koloni odprawiane było przy Krzyżu, który stał w samym środku osiedla. Blisko było gospodarstwo Ambrożego Schaba. Ludzie się schodzili i śpiewali Litanię ku czci NMP. Wojna 1939 r. to wszystko przerwała. Jako dzieci nie mieliśmy pojęcia, że zbliża się wojna, przypuszczam że nawet rodzice nie wiele o tym wiedzieli. Gdy we wrześniu 1939 r. nad naszą wioską pojawiły się niemieckie samoloty, widziałam jak zaskoczony był sam tata. Samoloty leciały bardzo nisko w kierunku wschodnim. Zaraz pobiegliśmy razem z nim do innego mieszkańca Władysławówki o nazwisku Wiktorowicz bowiem miał własne radio. To był Polak z zawodu kowal. Przez to radio dowiedzieliśmy o wojennej rzeczywistości. Wiktorowicz wystawił radio w oknie, a wszyscy słuchali, dużo ludzi przychodziło z całej kolonii. Ów kowal gdy przyszło do krawawych mordów zdołał zbiec wcześniej z rodziną do miasta, a po wojnie zamieszkał w Hrubieszowskiem.
Mój ojciec Piotr i Ambroży Schab byli dobrymi przyjaciółmi od najmłodszych lat dlatego i w tym czasie dyskutowali na gorąco wszystkie wydarzenia. Podobnież było gdy w naszej okolicy pojawili się Sowieci. Podczas tych spotkań i rozmów dowiedziałam się, że Ukraińcy witali wkraczających Sowietów kwiatami. Słyszałam w tych dniach także o napadach i mordach dokonywanych na polskich żołnierzach wracających z przegranej Kampanii 1939 r. Już w tych dniach Ambroży Schab namawiał tatusia by się zorganizować i uciekać z tych terenów za rzekę Bug. Widać było że już musiało być na tyle źle, skoro takie propozycje były poważnie podnoszone. Tymczasem Sowieci błyskawicznie zaprowadzili swoje rządy, pozwalniali polskich nauczycieli, zastępując ich miejsca swoimi ludźmi. Tak że już w 1939 r. poszłam do szkoły ale nie wolno nam było mówić po polsku. Sytuacja była jeszcze na tyle normalna, że nie było widać wrogości wobec polskich dzieci w szkole. Przez parę miesięcy panował względny spokój, aż ponownie poczęto nerwowo komentować fakt wywożenia polskich rodzin na Syberię. Rodzice mówili nam o tym w domu z wielkim przejęciem i lękiem o naszą przyszłość. W pierwszej kolejności jechali ludzie zamożni i piastujący różne funkcje i urzędy oraz ich rodziny. To było straszne! Nawet nasza rodzina była już na liście i tylko atak Hitlera na ZSRR 22 czerwca 1941 r. przeszkodził tym planom. Z ujawnionych potem list wiemy, że nasz transport przewidziano jedynie kilka dni później.
Paradoksalnie 22 czerwca 1941 r. podczas wkraczania Niemców polska ludność we Władysławówce i w okolicach witała przyjaźnie Niemców. Mój tata oraz wielu gospodarzy szykowali dla nich stoły w sadach oraz miejsca noclegowe w stodołach. Kobiety przynosiły różne produkty żywnościowe, a Niemiec kucharz gotował na kuchni polowej. Można było poznać jak Niemcy dbają o czystość, tego nie widziało się u Sowietów. Dziś sądzę, że przez dwa lata sowieckiego raju Niemcy jawili się jak wybawcy z piekła i tak należy tłumaczyć zachowanie się naszych rodziców. Przez rok czasu panował u nas względny spokój, Ukraińcy siedzieli cicho, było to jak przysłowiowa cisza przed burzą. Od połowy 1942 r. pojawiły się pierwsze sygnały, że Niemcy wyznaczają młodych Polaków do przymusowej pracy w Niemczech. Nie było to jeszcze poważnym obciążeniem, a zagrożona była najczęściej dorosła młodzież. W naszej okolicy nawet nie było znać ukraińskiej policji w służbie niemieckiej. Także latem 1942 r. Niemcy wysługując się Ukraińcami rozpoczęli akcję wyniszczania Wołyńskich Żydów. Powszechnie było wiadomo, że zamykają ich w gettach, a potem systematycznie eksterminują. W naszej wiosce wielu gospodarzy polskich przechowywało wielu Żydów, nawet nasi sąsiedzi Nowaczyński Jan i Janina ukrywali dwie Żydówki i małe dziecko. Ktoś to jednak przyuważył i doniósł policji ukraińskiej. Jak dziś pamiętam jak do naszego domu wpadł wściekły Ukrainiec i krzyczał do mego ojca: „Ty masz Żydów, wydaj ich zaraz tu, bo jak sami znajdziemy to zabijemy was wszystkich na miejscu!” Ale nasz tata nikogo nie ukrywał, tak że nikogo nie znaleźli. Niestety u Nowaczyńskich znaleźli i zabrali ze sobą do lasu. Wiadomo co tam z nimi zrobili. Wiem jednak, że pomimo wszystko, niektórym udało się do końca, do dnia rzezi w naszej koloni, przechować niektórych Żydów. Dla przykładu Polak z Władysławówki, który mieszkał pod samym lasem, pan Strójwąs, zbudował schron na skraju lasu i tam ukrywał i żywił całą żydowską rodzinę, tak aż po dzień rzezi. Potem musieli uciekać, a jednak udało im się, podobnie i rodzina Strójwąsów przeżyła i po wojnie osiadła w Hrubieszowskiem. Skąd mi to wiadomo? Otóż po wojnie, może w 1964 lub 1965 r. raz jeden z mężem odwiedziliśmy pana Strójwąsa i jego rodzinę w ich domu. Byliśmy ciekawi co stało się z tą rodziną żydowską. O dziwo pomimo tak piekielnych trudności przeżyli i przedostali się szczęśliwie do Izraela. Po wojnie nie zapomnieli ale odnaleźli rodzinę pana Strójwąsa i przysłali specjalne podziękowanie za tak uratowane życie. Mówił nam o tym sam Strójwąs. Właściwie do zimy 1942 r. było spokojnie i Ukraińcy jeszcze nie atakowali Polaków. Podobnie zima była jeszcze w miarę spokojna i nie znać było obaw przed Ukraińcami. Dopiero od marca 1943 r., tylko śnieg ustąpił, a już tata mówił w domu, że Ukraińcy poczynają mordować Polaków. Gdy przychodziła noc całą rodziną opuszczaliśmy dom i szliśmy spać do sąsiadów Ukraińców o nazwisku Kłosowski. Sytuacja z dnia na dzień stawała się coraz bardziej trudna, tak że co raz to jakaś rodzina potajemnie uciekała do Włodzimierza Wołyńskiego. Właśnie Jan Nowaczyński zabrał swoją rodzinę i wszyscy uciekli do miasta, jeszcze przed zimą 1942 r. Jego gospodarstwo zajęła ukraińska rodzina znad Buga o nazwisku Kłosowscy i to u nich właśnie czasami ukrywaliśmy się po nocach. Takich Ukraińców Niemcy osiedlili w naszej kolonii ze 4 rodziny. Dużo więcej Ukraińców znad Buga było na koloni Ewin bowiem była to kolonia w większości zamieszkana przez rodziny niemieckie. Było nawet 30 numerów – to była duża niemiecka kolonia, podobnie zresztą inna pobliska kolonia Wandywola. Z Polaków na Ewinie to byli właśnie Antoni Kaliniak i Józef Szklarski. Kiedy 1940 r. Niemcy przez umowę państwową III Rzeszy Niemieckiej z Sowietami wyjechali do Raichu Sowieci osiedlali na tych gospodarstwach Ukraińców znad Buga. Ale wracam do ciężkiej wiosny 1943 r., w tym czasie często nocowaliśmy także w lesie i na polu. Czuliśmy się zastraszeni i bardzo cierpieliśmy. Nie pamiętam by ktoś na naszej kolonii organizował samoobronę, oddział partyzancki by się bronić, stawić opór w razie napadu. Nie potrafię tego dziś zrozumieć i widzę tę naszą społeczność, taką bezbronną jak baranki na rzeź prowadzoną. Kiedy się nad tym zastanawiam to przypominam sobie, jak Ukraińcy sprytnie paraliżowali strachem polskie rodziny. Mianowicie przyjeżdżali uzbrojeni Ukraińcy wozami do Władysławówki, chodzili do domów i brali samych młodych mężczyzn, tłumacząc że będą tworzyć w lesie polską partyzantkę w Lesie Świnarzyńskim. To było około kwietnia 1943 r. Z naszej koloni, szczególnie z drugiego końca od Lasu Kohyleńskiego, nabrali wielu chłopaków, razem było może nawet 10, a przy tym tylko 3 wartowników. Widać było, że samymi rękami mogli tych Ukraińców podusić. Proste pytanie czemu tego nie zrobili można wyjaśnić jedynie tak: uwierzyli w ukraińską zbrodniczą propagandę o tworzeniu polskiej partyzantki. Pamiętam jaka byłam ciekawa i osobiście z innymi dziećmi pobiegłam na drogę, by poprzyglądać się tym chłopom. Głowy mieli pospuszczane i byli smutni. Tak ich zabrali i z tym dniem wszelki ślad po nich zaginął. Na pewno wszyscy zostali bestialsko pomordowani w lesie. Szkoda że dziś nie pamiętam ich nazwisk ale dwóch rozpoznałam, byli mi bowiem znajomi. Ludzie potem powszechnie mówili między sobą, że na pewno ich zamęczyli, a jednak nikt nie próbował dalej organizować samoobrony. Za to coraz częściej Polacy całymi rodzinami uciekali do miasta.
Na wiosnę 1943 r. zmarł mój dziadzio Marcin Kaliniak ale na pogrzeb pojechał tylko nasz tatuś i brat Antoni. Obowiązywał już wszystkich zakaz uczestniczenia w nabożeństwach w kościele w Swojczowie. Ukraińcy bardzo obawiali się tłumnych spotkań Polaków przy naszym kościele. Tak że nawet w niedzielę nie chodziliśmy do kościoła, nawet nasi rodzice. Dlatego też rok 1943 zapisał się w mojej pamięci, czasem bez mszy świętej, innym Polakom z Władysławówki podobnie. Mszę za dziadzia odprawił ks. Franciszek Jaworski, a jego ciało spoczęło na cmentarzu w Swojczowie. Tam też pochowano babcię Teklę, żonę Marcina, która zmarła wiele lat wcześniej. Dodam jeszcze, że Niemców w 1940 r. w wielkie mrozy woził do granicy na Bugu swoim wozem dziadzio Józef Szklarski i tak się poważnie zaziębił, że po dwóch tygodniach leżenia w łóżku pomarł. Ks. Jaworski pochował go na cmentarzu w Swojczowie. Podobnie babcia Emilia zmarła rok przed wojną w 1938 r. Osobiście brałam udział w tym pogrzebie i widziałam jeszcze, że mieli Szklarscy na cmentarzu ładny pomnik. Na tę uroczystość przyjechała nawet mama babci Emilii, a moja prababcia Kamińska z Bełżec w Lubelskiem. Od maja 1943 r. uzbrojeni Ukraińcy, nie kryjąc się wcale przejeżdżali przez naszą wieś i głośno śpiewali wrogie piosenki, dla przykładu: „Smert Lachom......” . Szczególnie głośnym echem odbiło się w naszych stronach wymordowanie dwóch polskich rodzin: Rudnickich, a jakiś czas potem Romanowskich na niedalekim Augustowie. Ale prawdziwa tragedia naszej społeczności zaczęła się właściwie od 11 lipca 1943 r., kiedy to lotem ptaka dowiedzieliśmy się, że Ukraińcy wymordowali wszystkich mieszkańców Dominopola. Dużej i starej wsi polskiej w naszej parafii. Z tej makabrycznej zbrodni wyratowały się tylko cudem, nieliczne jednostki, często pokaleczone i bliskie obłędu. A to, co opowiadano sobie o przebiegu pogromu, mroziło krew w żyłach. Wiedzę o tej tragedii zawdzięczamy także panu Nowaczyńskiemu, który zdołał wydostać się z mordowanej i szczelnie pilnowanej przez banderowców wsi. Resztkami sił przedostał się do Władysławówki i schronił się u rodzonego brata. W naszej kolonii wielu było Nowaczyńskich, ten był sąsiadem Ambrożego Schaba. Wieści które przekazywał w oka mgnieniu rozeszły się po naszej okolicy. Mój tata udał się tam osobiście i wysłuchał uważnie całej tej historii. Kiedy wrócił mówił naszej mamie w domu: „Działy się tam straszne rzeczy, Ukraińcy wymordowali podstępnie wszystkich mieszkańców Dominopola, a sam Nowaczyński wciąż nie może przyjść do siebie.” Od tego dnia wielki strach padł na wszystkich mieszkańców naszej kolonii. Niemniej jednak, nikt z nas nie widział jeszcze wtedy, że takie barbarzyńskie napady miały miejsce, tego dnia w bardzo wielu miejscowościach na Wołyniu. Pomimo wszystko, nic właściwie się nie zmieniło, ludzie nadal nocami ukrywali się gdzie kto mógł, a w dzień pracowali. Tak przeszedł w naszych stronach niemal cały lipiec i sierpień i tylko czasami ludzie ze strachem opowiadali sobie, kolejne akty barbarzyństwa ukraińskiego. Pod wpływem tego co się działo mój tata Piotr oraz Andrzej Schab naradzali się by zorganizować ludzi w naszej kolonii i wspólnie uciekać do miasta Włodzimierz Wołyński. Po rozeznaniu sytuacji wspólnie przekonali się, że ogół mieszkańców naszej koloni sprzeciwia się takiej ucieczce. Nawet żona Ambrożego Paulina tłumaczyła jak to kobieta: „Z czego my tam będziemy żyć w mieście, gdzie my się tam podziejemy?” Tak oto ani samoobrony, ani nawet wspólnej ucieczki, nie udało się zorganizować, a oczekiwano po prostu na to, co się dalej wydarzy. Był to poważny błąd bowiem w końcu stało się to, co najgorsze.
Napad na naszą kolonię miał miejsce w sierpniu i na pewno w samą niedzielę. O ile dobrze pamiętam było to 21 sierpnia 1943 r., około 6.00 rano. Pamiętam, że tej nocy spaliśmy w polu i właśnie wróciliśmy do domu, rozkręcał się normalny dzień, zwykłe zajęcia przy gospodarstwie. Mama udała się zwyczajnie do obory, aby wydoić krowy. Ja z siostrą byłyśmy właśnie na podwórku, gdy mama powiedziała do nas: „Słuchajcie co to jest, że ludzie tak krzyczą i ktoś strzela!” A rzeczywiście gdzieś daleko czasami słychać było co chwilę krzyk i powtarzały się pojedyńcze strzały. Mój tato słysząc to powiedział do nas wszystkich: „Wyskoczę na Ewin do brata Antoniego i zobaczę co to się dzieje.” I zaraz pobiegł przez pola. A ja dalej patrzę i nasłuchuję, bo nasze zabudowania były od drogi kawałek. Na raz patrzę, że z drogi głównej jadą do naszego domu na furmance Ukraińcy, a był ich cały wóz 5 może 6. Zaraz skaczę do mamy i krzyczę, że już z drogi skręcili i jadą na naszą posesję. Mama na to rzuciła wiadro z mlekiem, wyskoczyła z obory i od razu wszyscy pobiegliśmy do naszych sąsiadów Ukraińców o nazwisku Kłosowscy. Stali już na podwórku i byli nie mniej wystraszeni jak my, widać było, że też nie wiedzą co się dzieje. Kłosowski mówi do nas: „Jak Ukraińcy biją Polaków to my was przechowamy ale jak wasi biją naszych, to nas wtedy będziecie ratować.” Natychmiast wskazał stodołę byśmy się tam mogli dobrze ukryć. Prędko chowamy się zatem, a ja patrzę przez szparę na nasze zabudowania. Widzę bandziorów wyraźnie jak bigają po całym naszym podwórku i bardzo przy tym krzyczą. Widać jak byli wściekli, że zdążyliśmy uciec. Wyskoczyli z podwórka na pole za stodołą, stały tam kopki zżętego zboża. Może dwóch albo i trzech rozrzucało te kopki, tak wściekle nas szukali, sądzili że tam się ukryliśmy. Z pół godziny nas tak szukali po przeróżnych zakamarkach. Nie mogli sobie podarować, że ta polska rodzina zdołała się ocalić. Następnie wsiedli na wóz i odjechali tak jak przyjechali, my jednak pozostawaliśmy w ukryciu przez cały dzień, aż po zmrok. Tego koszmaru nigdy nie zapomnę, przez cały dzień słychać było strzały i rozpaczliwe krzyki okrutnie mordowanych ludzi. Specjalnie słychać było jęki kobiety, długo się męczyła, może nawet godzinę tak biedna konała, potem wszystko ucichło. Po jakimś czasie Kłosowski powiedział nam, że to Irena Schabowa tak bardzo cierpiała. Przyszedł do nas do stodoły, jeszcze podczas dnia i opowiadał co widział i słyszał. Mówił, że właśnie wrócił z naszej kolonii, chodził tam wraz z innymi czteroma Ukraińcami. Nakrywali ciała prześcieradłami, a młodzież ukraińska kopała doły i tak oto zakopywali ciała pomordowanych Polaków. Gdy nastał wieczór i wszystko ucichło zobaczyliśmy z ukrycia, że pojawił się ich syn Wacek. Był bardzo zdenerwowany, rzucił wprost rowerem i chwilę rozmawiał z rodzicami. Następnie razem przyszli do stodoły, a my opuściliśmy kryjówkę wychodząc do nich. Zaraz Wacek powiedział do nas: „Musicie uciekać ponieważ my was nie ochronimy od bandytów Ukraińców, gdyż jutro będą szukać po wszystkich domach ukraińskich, czy aby ktoś tam się nie ukrywa.” Widzieliśmy, że całe jego rzeczy były mocno splamione krwią, nie trudno było się domyślić, że brał bezpośredni udział w rzezi na Polakach. Zaraz też rzekł Wacek do swojej matki: „Idźcie matko do domu Kaliniaków i wyjmijcie z ram Obraz Święty i przynieście tutaj.”, a do nas dodał: „Jak was Matka Boża nie ochroni, to was nic nie ochroni!” I rzeczywiście Kłosowska poszła do naszej chaty, wyjęła Obraz z ram, przyniosła i dała naszej mamie. Następnie, nie zwlekając wyprowadził nas Wacek przez pola w stronę Ewina. Usilnie namawiał naszą mamę by mnie zostawiła z nim ale mama nie zgodziła się. Powiedziała krótko: „Jak zginiemy to wszystkie razem!” Zatem Wacek wrócił się do Władysławówki, a my nocą przeszłyśmy przez Ewin i zatrzymałyśmy się przy domu Antoniego Kaliniaka. Szukałyśmy tam naszego ojca, na podwórku nawoływaliśmy, czy może się tam gdzieś ukrywa, może nas usłyszy ale nikt nie odpowiadał. Przeszliśmy więc przez gospodarstwo i skierowaliśmy się na Barbarów. Jakiś czas potem okazało się, że stryjek Antoni słyszał nas tak nawołujących ale nie wychodził. Poważnie obawiał się, że to sami Ukraińcy zmusili nas do wołania, aby także i ich rodzinę wytropić i zlikwidować. Zatrzymaliśmy się w Barbarowie u Ukraińca o nazwisku Nachwatiuk, którego syn Piotr Nachwatiuk kilka lat wcześniej ożenił się z moją stryjeczną siostrą Antoniną z domu Kaliniak, córką Antoniego. Nachwatiuk poinformował nas, że z naszych nikt do niego jak na razie nie dotarł. Udałyśmy się do lasu, ponieważ mieszkał pod lasem i przeszliśmy około dwóch km. Krótko po wejściu do lasu usłyszałyśmy tuż za nami krzyki i strzelaninę. Możliwe, że ktoś nas przyuważył i teraz nas ścigali, chcieli nas tam ponownie pozabijać. Mama na to ukryła nas w chaszczach i gęstwinie i tam nas zostawiła, a sama udała się do Józefa Ostapa. Było to bowiem wciąż niedaleko Władysławówki. Ostap był przyjacielem taty. Mama powiedziała mu wszystko i zaraz przyszła do nas jego córka, chyba miała na imię Ewa lat około 25. Zabrała nas do stodoły Ostapa i tam nas dobrze ukryła, przyniosła też rzeczy. Mama wytłumaczyła Józefowi gdzie są zakopane przy naszym domu rzeczy i on rzeczywiście poszedł, odkopał i przyniósł. Te rzeczy w których uciekaliśmy były już bardzo zniszczone. Ostap poszukiwał i naszego taty Piotra ale bez powodzenia. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy, że tatuś w tym krytycznym momencie rzezi nie zatrzymał się u brata Antoniego ale z jego podwórka udał się do Swiczówki, gdzie mieszkała siostra mamy Stanisława Kuczek. Była to mała kolonia zamieszkana przez Polaków, rozłożona nad samym lasem Świnarzyńskim. Rodzina Kuczków posłyszała już strzały i wszyscy powychodzili na podwórko, do Władysławówki było może tylko 3 km. Naraz przed ich dom wpada nasz tata i krzyczy by natychmiast uciekali: „Uciekajcie! Ukraińcy mordują Polaków! Zabili Adelę i jej dzieci!” W pierwszym odbiorze myśleli, że tatuś oszalał, a on widząc że wcale nie reagują na jego słowa, skoczył do lasu nic więcej nie mówiąc. W lesie chciał teraz nieco odpocząć, tymczasem na Świczówce właśnie zaczynał się napad banderowców. Kiedy rodzina Kuczków posłyszała strzały i krzyki mordowanych ludzi na ich koloni zaraz wszyscy skoczyli do lasu i tam spotkali tatusia. W lesie przeczekali całą noc, a rankiem ruszyli do Włodzimierza Wołyńskiego. Na leśnych drogach spotykali wielu Polaków z różnych miejscowości, wiele było takich rodzin, zapamiętałam dramat jednej z rodzin. Małżeństwo z 3 miesięcznym dzieckiem, mąż domagał się natarczywie by matka dziecko pozostawiła na pastwę losu, lecz ona nie chciała o tym słyszeć, więc zostawił ją z dzieckiem i odszedł sam. Potem okazało się, że z tą chwilą ślad po nim zaginął, a ona i dziecko szczęśliwie przeżyli. Zanim jednak cała ta grupa uciekinierów trafiła do miasta, przez cały tydzień ukrywali się po leśnych krzakach. My tymczasem nie mieliśmy o tym wszystkim pojęcia. W stodole siedzieliśmy, aż zapadły ciemności. Nocą okazało się, że w jego zabudowaniach ukrytych było znacznie więcej takich osób jak my, które teraz powychodziły. Razem było nas 10 osób niedobitków. Pamiętam Polaka o nazwisku Buczek z Władysławówki, innych osób nie znałam bowiem byli z innych miejscowości, przeważnie z Dojewy. Była to mała kolonia polsko-ukraińska położona niedaleko od Władysławówki, właściwie to byli nasi sąsiedzi. Położona była na łąkach i było tam około 30 domów. Miałam tam jedną koleżankę. Nas wszystkich jeszcze tej nocy przeprowadził Ostap swoimi, sobie tylko znanymi ścieżkami leśnymi, aż w okolice Włodzimierza Wołyńskiego i tam już nas zostawił. Wytłumaczył nam dokładnie drogę do miasta, a sam spiesznie wrócił do domu, też obawiał się o życie własne i jego rodziny. Szliśmy teraz razem około 1 km, a już powolutku rozwidniało się. Nagle zobaczyliśmy żołnierzy, którzy z bronią palną biegną w naszą stronę, może było 3 lub 4. Mama kazała nam się przeżegnać, mówiła że to koniec. A mieli do nas 300 m, z tym że byliśmy na łąkach i nie było gdzie uciekać. A to była polska samoobrona. Powitanie było bardzo radosne, ludzie płakali ze szczęścia. Zaprowadzili nas do wioski, gdzie byli sami Polacy, było tam już dużo polskich partyzantów. Zaraz dali nam pić i mogliśmy odpocząć, a po godzinie szliśmy dalej do miasta, było już bardzo blisko.
Najmłodsza córka Marcina i Tekli Kaliniak miała na imię Leokadia, mieszkała w domu Antoniego i tam też było jej wesele w 1934 r. Wyszła za mąż i zamieszkała w kolonii na północ od Swojczowa, to było blisko od Swojczowa. Widywałam ich razem w naszym Kościele. Mieli dwoje małych dzieci, a z trzecim ciocia była w stanie błogosławionym. Żyli sobie tam spokojnie, aż po dzień w którym na ich posesję napadli Ukraińcy. Dwa, trzy dni wcześniej do ich domu przyjechali na wozie Ukraińcy i oznajmili, że zabierają do lasu męża Leokadii z wozem i końmi, niby że miał im tam w czymś pomagać. Oczywiście z ta chwilą, wszelki ślad po nim zaginął, zamordowali biedaka, a ciało gdzieś zakopali. W domu została już tylko matka zamordowanego syna oraz żona z dwójka dzieci. I oto chodziło właśnie zbójom banderowcom. Świadkiem naocznym tych wydarzeń była matka męża Leokadii, która ukryła się na strychu budynku stojącym blisko ich domu i obserwowała podwórko. Zobaczyła jak banderowcy wchodzą do domu, a za chwilę wyprowadzają dwoje dzieci około 4 i 5 lat oraz matkę Leokadię. Zaraz też na oczach ukrytej babci zarąbali siekierami tych dwoje niewinnych dzieci, a babcia widząc to z ukrycia umierała wprost z bólu. Zaraz potem nożami wycieli z łona Leokadii żyjący płód i szczątki nadziali na sztachetę w płocie, zmuszając ciężko ranną ale żyjącą Leokadię, by patrzyła na konające dziecko. Mówili przy tym do niej: „Patrz tu polskiego orła!” Po tych słowach zaczęli ją dalej mordować, aż zamęczyli. Potem zostawili tak ciała i odeszli, teściowa tymczasem nocą zeszła na podwórko, ciała wciąż pozostawały w miejscu mordu. Nic nie mogąc zrobić uciekła do lasu i skierowała się do miasta. Szczęśliwie dotarła do Włodzimierza Wołyńskiego i tu znalazła naszą rodzinę, przypuszczam, że spotkała tatusia i wszystko mu opowiedziała, co widziała i co przeżyła. Nasz tata bardzo interesował się losami swojej siostry rodzonej Leokadii i jej rodziny. Zaraz przyszedł do domu i wszystko, ze szczegółami opowiadał naszej mamie, a my słuchaliśmy. Co stało się potem z teściową Leokadii nie wiem.
LOSY PIOTRA I ANTONINY NACHWATIUK Z EWINA
Antonina Kaliniak, córka Antoniego mieszkała na Ewinie razem z rodzicami i tam poznała Ukraińca Piotra Nachwatiuk, który pochodził z Barbarowa, dużej wsi ukraińskiej. Mama Piotra była Polką. Młodzi pokochali się bardzo i pobrali się już za niemieckiej okupacji w roku 1942 ale niestety ich szczęście trwało zaledwie rok czasu. Ślub odbył się w kościele w Swojczowie, była tam wtedy cała nasza rodzina i ja też tam byłam. Przyjęcie weselne i tańce były na Ewinie w domu Kaliniaków, tam też zamieszkali ponieważ dom Antoniego był dość obszerny. Podczas napadu Ukraińców na Ewin latem 1943 r. Piotr i Antonina zdołali uciec i schronili się w domu rodziców na Barbarowie. Jakiś czas potem wrócili jednak do Ewina i zamieszkali przy ukraińskiej rodzinie, tam się ukrywali. Dowiedzieli się o tym upowcy i przyszli po nich, a właśnie przeprowadzali tzw. „Akcję czystki”. Nakazali Piotrowi by zabił żonę Antoninę ponieważ jest Laszką, a łaskawie zostawią go przy życiu. Piotr okazał się człowiekiem i nie chciał tego czynić, więc zaczęli mordować Antoninę na jego oczach, a bardzo ją przy tym męczyli. Piotr wykorzystał ten moment, wyrwał się i uciekł do lasu lecz i tam go w końcu dopadli. Jakiś czas jeszcze go więzili, a potem go zamęczyli, obawiali się świadków swojej haniebnej roboty. To wszystko opowiadała nam osobiście po wojnie kuzynka Piotra Nadia Steciuk z d. Nachwatiuk.
We Włodzimierzu Wołyńskim mama od razu rozpoczęła poszukiwania naszego taty, takich rozbitych rodzin było w tych dniach w mieście bardzo dużo. Zatrzymaliśmy się w domu jakiejś polskiej rodziny, właściciel był polskim kolejarzem. Mieszkaliśmy tam 3 może 4 dni, kiedy to odnalazł się szczęśliwie nasz tata Piotr Kaliniak. Mama codziennie wychodziła na miasto, by pytać ludzi, a może ktoś posiadał informacje o losie naszego taty, a kiedy się odnalazł radość była nieopisana. Tata zaraz znalazł dla nas lokum w mieście i tam zamieszkaliśmy na prawie dwa następne miesiące. Dowiedział się także, gdzie w tych dniach przebywa nasz proboszcz ks. Franciszek Jaworski ze Swojczowa. Udał się zaraz do niego, by naradzić się wspólnie, co w tej sytuacji można robić dalej. Ks. Jaworski tatusia przyjął, rozmawiali a potem starał się nam nieco pomóc. Otrzymaliśmy od niego rzeczy i ubrania. Jeszcze w tych dniach mieliśmy nadzieję, że pewnego dnia wrócimy na swoje gospodarstwo ale po dwóch miesiącach tata oznajmił, że jednak wyjeżdżamy za rzekę Bug. Tak że jeszcze przed zimą 1943 r. opuściliśmy miasto Włodzimierz Wołyński, a razem z nami 3 lub 4 inne rodziny polskie. Wśród tych uciekinierów była także nieszczęsna Pani Romanowska z Augustowa. Wszyscy razem przeszliśmy przez Bug, nie było to jednak prosta sprawa. Rzeka była dobrze strzeżona przez Niemców i trzeba było dać okup by móc przedostać się na drugi brzeg. Romanowska była z domu Niemką i dobrze mówiła po niemiecku dlatego wszystko w naszym imieniu załatwiała. Przeprawialiśmy się na tratwach, jeszcze było ciepło. Pierwsza wioska po drugiej stronie rzeki to był Zosin, tam zatrzymaliśmy sie na noc. Nocowaliśmy pod stogiem zboża, rano ruszyliśmy w dalszą drogę. Tata jeszcze we Włodzimierzu nabył konia. Teraz prowadził nas do swojej rodziny w okolicy Żółkiewki, były to wsie Olchów, Dębina i Borów. Najwięcej Kaliniaków było na Dębinie. Zatrzymaliśmy się w domu Stanisława Brych, którego żona była z rodziny Kaliniak, miała na imię Rozalia. Mieszkaliśmy u nich blisko rok czasu, aż do przyjścia Armii Sowieckiej. Tam też przeczekaliśmy przejście frontu. A ponieważ jest to teren bardzo pofałdowany, dużo wzgórz, front przeszedł prawie niezauważony. Miesiąc po nas do Dębiny przyjechał Antoni Kaliniak z całą rodziną, razem z nimi przybyła Kazimiera Dobrowolska z malutką Alfredą. Było nas Kresowiaków tam na Dębinie dużo więcej, takich niedobitków. Dla przykładu nasz kuzyn Bronisław Kaliniak, który mieszkał na Teresinie, przyjechał tu z żoną i dziećmi: Aliną, Milą i Wandą. Tata znał się z nim jeszcze przed wojną, a ta najmniejsza Wanda była nawet jego chrześnicą. Dużo nas tam było ale już nie potrafię spamiętać. Natomiast pamiętam Marię Sztupiec z domu Kaliniak, siostrę mego tata Piotra i Antoniego oraz jej mąż, dwie córki Zofia i Genowefa, a najmłodszy był z nimi brat Czesław. Rodzina Sztupców mieszkała w kolonii, która była bardzo blisko miasteczka Turzysk na Wołyniu. Mieszkali od nas zatem około 30 km na północ i blisko miasta Kowel. Nawet byłam tam w gościnie z rodzicami ze dwa razy, z okazji Odpustu w kościele w miasteczku Turzysk. Było to jeszcze latem przed żniwami. Niestety i ta rodzina złożyła swoją ofiarę na Wołyńskiej Ziemi. Już w 1939 r. do wojska został powołany syn Bolesław Sztupiec i wziął czynny udział Kampanii Wrześniowej. Po klęsce armii polskiej dostał się do niemieckiej niewoli, w której przebywał blisko dwa lata. Wypuścili go przed czasem tylko dlatego, że był już mocno schorowany. Podobnież Niemcy dokonywali na nim rożnych badań medycznych, był biedak w rękach zbrodniarzy królikiem doświadczalnym. Na szczęście po powrocie do domu, doszedł do pełni zdrowia. Gdy było jeszcze spokojnie to najstarszy syn Antoni, który pozostawał w domu udał się do lasu bowiem dowiedział się, że w lesie organizują polską partyzantkę i nigdy już nie wrócił. Albo zginął albo został podstępnie zamordowany. Ponieważ jednak dobrze już orientował się w sytuacji, można przypuszczać że poległ podczas walk. Przypominam sobie, że był jeszcze jeden brat Mieczysław, którego w 1942 r. zabrano z domu i wysłano na przymusowe roboty do III Rzeszy. Po wojnie wrócił do Polski, a ponieważ rodzina Sztupców osiadła na Kujawach, to i on tam zamieszkał. Po wojnie ożenił się z Martą ale niestety zginęli razem w wypadku samochodowym, niedaleko Słupska. Podczas rzezi w ich kolonii, o czym sami nam opowiadali, wszyscy zdołali uciec do Turzyska, w tym i najmłodszy Czesław. Bandycki napad był jak wszędzie w okolicy latem. Z Turzyska wydostali się za rzekę Bug i tak przywędrowali aż do Dębiny.
Pierwszy raz pojechałam z mężem do Łucka na Wołyń na wiosnę około 1973 r. Mąż Zdzisław miał już nawiązane kontakty z miejscowymi, znajomymi Ukraińcami, w tym z Michałem Steciukiem. Powiadomił go zatem wcześniej, że przyjeżdżamy. Udaliśmy się z mężem do Berezowicz, gdzie Michał Steciuk mieszkał ponieważ polska kolonia Władysławówka po prostu nie istnieje, rozciąga się tam puste pole. U Michała przebywaliśmy około tygodnia, w tym czasie pokazał nam miejsce spoczynku rodziny Zdzisława. Wiedział to od innych mieszkańców Ukraińców bowiem sam podczas rzezi przebywał na przymusowych robotach w Niemczech. Mąż udał się do miejscowego urzędnika - Hołowy. Oświadczył, że chce przeprowadzić ekshumację swojej matki i dwóch rodzonych sióstr zamordowanych przez ukraińskich faszystów. Ten się zgodził i zapowiedział swoją pomoc, gdy przybędziemy ponownie. Wróciliśmy do domu i po roku czasu ponownie tata, wystarał się w konsulacie sowieckim w Szczecinie o pozwolenie na wyjazd na Wołyń. I tym razem pojechałam z mężem. Dzięki wielkiej pomocy owego Hołowy przenieśliśmy szczątki rodziny Schabów i Nowaczyńskich z miejsca bandyckiego pochówku na cmentarz w Berezowiczach. Tam to złożyliśmy szczątki naszych najbliższych, a we Włodzimierzu Wołyńskim zamówiliśmy pomnik nagrobny. Pragnę wyrazić szczególną wdzięczność dla owego Rosjanina – Hołowy! To on załatwił duży samochód, dużą trumnę, lekarza który badał szczątki i milicjanta, który nas ochraniał. Po tych wszystkich przejściach i dopiero przy następnej wizycie na Wołyniu, mogliśmy zobaczyć gotowy pomnik, wtedy to zrobiliśmy także zdjęcia pamiątkowe. Napis na pomniku brzmi: „W roku 1943 z rąk faszystów zginęli: Schab Paulina lat 48, Schab Czesława lat 17, Schab Irena lat 13, Nowaczyński Józef z żoną i czworo dzieci.” Oczywiście „z rąk faszystów” jest nieprawdą. Pochowani w tym grobie zostali zabici przez nacjonalistów ukraińskich. Był to rok jak mi się zdaje 1979. Niedługo potem mąż bardzo ciężko zachorował na raka płuc i pomarł w roku 1984. A ja żyję po dzis dzień i cieszę się wzrastającą liczbą pięknych wnuków, młodych kwiatów naszej kresowej i wielkopolskiej już rodziny. Wychowałam z mężem dwóch synów Zbigniewa i Jerzego oraz najmłodszą córkę Małgorzatę. Dziś wszyscy mają już liczne swoje rodziny ale o babci Regince nie zapominają. Wszyscy natomiast razem pamiętamy wspaniałego człowieka, jakim był bez wątpienia mój mąż Zdzisław, dziękuje dziś Bożej Opatrzności, że dał mi tak wspaniałego mężczyznę i ojca naszej rodziny Schabów. Razem z nieżyjącym mężem raz jeszcze wybaczamy zbrodniarzom ukraińskim ich podłość ludzką, nikczemność, ich ludobójstwo dokonane na naszej polskiej społeczności Władysławówki, całej parafii Swojczów, na całym Wołyniu. Nigdy jednak nie zapomnimy tego co się tam w tych dniach i latach wydarzyło, modlimy się by nie zagasła pamięć o tamtych wydarzeniach w naszej rodzinie w następnych pokoleniach. Jest nam niepomiernie przykro, że dziś w niepodległej od 20 przeszło lat Polsce, tak trudno powiedzieć pełną prawdę o ludobójstwie jakiego nacjonaliści ukraińscy dokonali na ludności polskiej w latach 1943-1944. Zarazem jesteśmy wdzięczni wszystkim, którzy razem z nami od lat zabiegają, by prawda o krwawych nocach na Wołyniu znalazła należne sobie miejsce w historii polskiego Narodu. By najwyższa ofiara z życia tak wielu pokoleń Polaków, mieszkańców polskich Kresów, nie była dziś poniżana, nie była nigdy zapomniana. By tak wiele bezimiennych wciąż grobów, rozsianych tak gęsto na tej zbolałej ziemi, w końcu ujrzało światło Chrystusowego Krzyża.
Regina Schab z d. Kaliniak
Tekst przysłał Wiesław Tokarczuk --------------- |