Fragmenty z pamiętnika Heleny Dziekońskiej z domu Myczkowskiej (1910–1999) pisanego w latach 1990-1995.
Teraz kiedy już nie pracuję, nie mam obowiązków, postanowiłam coś napisać o swoim życiu, chciałam chociaż na papierze utrwalić, to co przeżyłam. Pióro posłuszne napisze, a papier przyjmie spod serca mowę. Ta prawda, której nawet nie da się opisać, a to trzeba było przeżyć.
Urodziłam się na Wołyniu, dawna Polska. Po ukończeniu szkoły podstawowej w Kostopolu, wysłano mnie do szkoły leśnej, którą ukończyłam z dobrym wynikiem i zaczęłam pracować w nadleśnictwie Maszcza, powiat Kostopol. Tam pracował mój ojciec. W roku 1938 wyszłam za mąż. Mąż mój pracował w Kamieniołomach Janowa Dolina. Słynne to były Kamieniołomy, dwadzieścia kilometrów od Kostopola na Wołyniu. Po zamążpójściu zostawiłam pracę bo musiałam zająć się dzieckiem, które miało jedenaście miesięcy i chowała go siostra męża Leokadia. Po ślubie zabrałam dziecko, żeby miało dom. Po urodzeniu dziecka, matka umarła zostawiając miesięcznego synka ojcu tzn. memu mężowi, który po jedenastu miesiącach samotnego życia, bo matki też już nie miał, a ojciec męża zmarł jak miał siedem lat. Nie głaskało go życie. Jak się ożenił ze mną, zabraliśmy się do pracy. Mąż miał osiem hektarów ziemi i dom po matce, który był w dzierżawie. Ja miałam działkę pod budowę domu w Kostopolu i pieniądze na P.K.O. włożone przez mego ojca, za które miałam wybudować dom. Piękne snuliśmy plany, ale krótko to trwało, niecały rok. [...] 15-go sierpnia 1939r. już była mobilizacja, pocieszali że niby to ćwiczenia, mego męża też zabrali, pisał do mnie zaraz, że nie zanosi się na spokój. Wrócił jak rozebrali Polskę, w listopadzie 1939r. Już nie było Polski i znowu w niewoli.[...] Najpierw byliśmy pod ruskim. Ten wywiózł wszystkich państwowych, urzędników, leśników, oficerów, osadników wojskowych na Sybir. Wpadli nocą i co zdążyli zabrać ze sobą to tylko tyle miał i do wagonów ładowali. Była zima, mróz do 30 stopni, kobiety w ciąży, malutkie dzieci, nie było litości. Rodziców zabrali, a dzieci starsze były w szkole, to zostawili. Rozpacz nie miała granic. Stalin był bogiem. Nie było już świąt, ani niedzieli. Co dzień to coś nowego, inne zarządzenia. Suszyliśmy chleb, żeby być w pogotowiu jak przyjadą po nas. Nie przyjechali i znowu nadzieja że jakoś się będzie żyło, młody człowiek rwie się do życia i duże snuje plany. Zaczęliśmy prowadzić gospodarstwo. Nie zabrali nas do kołchozów to jakoś będziemy żyć i ta nadzieja lepszego jutra, ale jutro to co dzień było gorsze. Ja strasznie kochałam dzieci, to było moje marzenie dzieci. W roku 1940 15-go lipca urodziłam córkę. To był skarb mojego życia, Alicja-Renata. Nie myślałam o Wojnie, myślałam o życiu. Radziliśmy sobie. W 1942 roku, 2 stycznia urodziłam syna, Ryszard-Waldemar, strasznie byłam szczęśliwa. Mieszkałam na Wołyniu, nie wiedziałam o tej strasznej Wojnie co się rozgrywa. Walka w Rosji z Niemcem, nie wolno było słuchać radia i gazet też nie było, tylko takie wiadomości co przynieśli uciekinierzy, którzy uciekali przed frontem. Bardzo pracowałam, często ponad siły. Nie narzekałam, maż był dobrym mężem i ojcem. Zawierucha wrzała, Niemiec walczył z Rosją. Zaczęła się tworzyć partyzantka polska. Niemiec się bał, wziął się na sposób, zaczął głaskać Ukraińców. Obiecał wolną Ukrainę niepodległą. Ukraińce zaczęli pomagać Niemcom napadać na polskie rodziny. Mordowali Polaków w bestialski sposób, rżnęli piłami, nożami, jak się któremu podobało, dzieci przybijali gwoździami do ściany, kobietom piersi odrzynali nożem, żeby zadać jak najwięcej cierpień. To było straszniejsze od frontu. Zaczęliśmy się bać, że pewnej nocy nas napadną i zamordują. Było siedem kilometrów od miasta Kostopol, nieduże to było miasteczko, ale już tam było wojsko, milicja, niby było bezpieczniej. Wyjechaliśmy do miasta zostawiając cały dorobek, dom nowy, osiem ha ziemi dziesięć pni pszczół. piękny sad, inwentarz żywy i martwy. Wynajęliśmy pokój i zamieszkali z nadzieją, że przeczekamy, z nadzieją, że to nie potrwa długo. Mąż jechał na dzień, a na noc wracał do miasta. W roku 1943 dziewiątego kwietnia, o godzinie trzeciej po południu w Kostopolu, w szpitalu na Wołyniu urodziłam syna. Wtedy to już bardzo płakałam nad nim i nad sobą, co będzie. Wojna trwała, nie widać było końca. Synowi dałam na imię Bolesław-Zygmunt. Było to dziecko boleści, a miał przyznane imię Zygmunt. [...] I zaczęła się droga przez mękę, ukraińskie bandy grasowały. Zaczęły dochodzić słuchy że się piątkują, tzn. że będą napadać po pięciu na jedną rodzinę. W mieście to przerażało. Bałam się. Mój mąż piątego maja czterdziestym trzecim roku pojechał jak zwykle do naszego domu. Obok mieszkali moi rodzice. Oni nigdzie nie wyjeżdżali. Ojciec powtarzał, że nic nikomu nie jest winien, że mają go za co zamordować. Nie pomogły prośby. Powiedział zostaję. Mąż mój pojechał, aby pomóc przy sadzeniu ziemniaków. Z mężem moim pojechała mojej siostry córka, Halina Łoś 17-to letnia dziewczynka, żeby pomóc przy sadzeniu ziemniaków u dziadków. Zeszło do wieczora, a to było takie osiedle małe dziewięć domów, sami Polacy. Nazywali się to Lipniki Kostopolskie. [...] Teraz wracam do tego co zaszło po posadzeniu ziemniaków. Postanowili nie wracać do miasta bo to było niebezpieczne. Kawałek przez las. Postanowili przenocować w lesie. Zaszyć się gdzieś w krzakach. Na środku tego osiedla mieszkał taki nazwiskiem Łoś Stanisław. tam się schodzili starsi, a młodsi wartowali. I jak się wybierali iść do lasu, mój brat Adam i mój mąż i mego męża brat Władysław i ta moja siostrzenica Halina, i ona właśnie mówi pójdę po Helenkę Łosiów niech idzie z nami do lasu. Ta już była w łóżku, ale Halina ją uprosiła żeby wstała i poszła do lasu i dała się namówić poszła do lasu. A moi rodzice też tam przyszli bo tam chodziła warta, to tam u tych Łosiów gdzie się schodzili. I godzina jedenasta przed północą Ukraińcy dali znać. Zaczęli wychodzić z lasu część otoczyła dom, tam gdzie byli zebrani, a inni ruszyli po domach i ogrodach gdzie kogo napotkali to prowadzili do tego domu. Kazali się kłaść na podłodze, a gospodarzowi przynosić jedzenie, pocieszali że nie zabiją jak się nasycili to gospodarzowi kazali się położyć na łóżku, bo już nie było miejsca na podłodze. A jeden chłopak nazywał się Paweł Jucewicz, biegł by zawiadomić matkę że się zbliża banda. Nie wiem ile lat miał. Znałam go, może czternaście i jego rodziców też znałam. Ojciec jego wtedy już nie żył, złapali go na ulicy i też tam zaprowadzili. On leżał na podłodze obok łóżka, na którym leżał gospodarz, zaczęli strzelać z pojedynczych pistoletów czy karabinów tego ja już nie wiem. Chłopak się wsunął pod łóżko zauważyli strzelali ale nie trafili. Wyszli na podwórze, obleli budynek benzyną i zapalili. Chłopak miał na tyle przytomności i odwagi, wygramolił się z pod łóżka i zaczął uciekać w stronę rzeki. Zauważyli strzelali ale nie trafili. To była mała rzeczka porośnięta krzakami, chłopak przesiedział do rana jak ci co wyszli z lasu żeby zobaczyć co się dzieje. Chłopca matka też gdzieś przesiedziała w sadzie gdzie rosło dużo krzewów porzeczek i jego siostra Ania 16-to letnia uciekła przez okno do ogrodu i nie znaleźli jej tak że cała rodzina miała szczęście. Matka zrozpaczona, że synek zginął, a on jak posłyszał głosy znajome zaczął się zbliżać. Jak posłyszał płacz matki i jak to najczęściej bywa w takich wypadkach, że się znajdzie świadek wydarzenia. I właśnie wtedy zginęli moi rodzice. Rozpacz moja nie miała granic, bałam się o dzieci, które tak były małe że nie zdawały sobie sprawy z tego co może ich spotkać w najbliższych dniach. Postanowiliśmy gdzieś wyjechać. Ale gdzie? W mieście bomby, na wsi bandy ukraińskie tak mordowali Polaków w różny sposób nic do miasta nie przywiozły. Wyjechaliśmy do Równego, napływ ludności był straszny, ludność uciekała z wiosek do miasta. Koczowali jak cyganie, ale jeszcze gorzej pod szałasami. Było lato, widok okropny. Myśmy wyjechali z takim męża znajomym, nazwisko jego było Pogorzały. On tam miał w Równem rodzinę to i nas zabrał, trzy rodziny razem mieszkało w dwóch pokojach i mała kuchnia. To było wielkie szczęście. Później mąż znalazł jakiegoś znajomego pana, miał dwa pokoje i nas przyjął, to już było lepiej. Mąż zaczął pracować w magazynach żywnościowych u Niemców. To już było piąte miejsce zamieszkania jak wyszliśmy ze swego domu, w którym mieszkaliśmy zaledwie osiem miesięcy po wybudowaniu. Później ten emeryt wyjechał do córki, było już dobrze jak na te czasy, ale krótko. Niemiec już przegrywał. Bombardował Niemiec, bombardował ruski. Front się zbliżał, kazali miasto opuścić. Całą noc nie spaliśmy. Mąż zbił z desek sanki i mieliśmy taki duży kosz a może więcej, ze sześćdziesiąt centymetrów wysoki. Spakowaliśmy co było konieczne. Kazali nam iść na ulice Przemysłową, a stamtąd mieli nas gdzieś wywozić, niewiadomo gdzie i o godzinie czternastej wyszliśmy. Mąż ciągnął sanki, ja wózek, w którym leżało moje dziewięciomiesięczne dziecko, a trójka małych dzieci szła obok. Był mróz ponad 20 stopni. Na ulicy czekali ludzie z tobołami. Nie wiadomo było na co czekali, nikt się nie interesował tym. Był już wieczór, mąż zaczął szukać schronienia i jakaś pani nas przyjęła, odstąpiła nam pokój. Była już noc. Pościeliliśmy na podłodze, bo nie było łóżek. Nie spaliśmy. Czekali co będzie dalej, a synek mały płakał. Rano miał temperaturę, wiedziałam że jest źle, postanowiłam szukać lekarza, ale gdzie?. Do śródmieścia było daleko, a wszędzie na ulicach pełno Niemców. Ale wzięłam dziecko i poszłam. Ale poszła ze mną moja siostrzenica Halina Łoś, która była akurat u mnie, bo poprzedniego dnia przyszła do miasta i już nie mogła wrócić do domu, więc została u nas. Biegłyśmy, a front się zbliżał, bez przerwy strzelanina. Lekarz tylko raz przyłożył słuchawki. Stwierdził krótko, zapalenie płuc. Co sobie postawiłam bańki, zrobiłam kompres, dałam ćwiartkie aspiryny, ale serduszko tak mocno pracowało. Byłam bezradna. W duchu błagałam Boga. Jedyna nadzieja. Rano poszłam szukać mleka żeby gdzieś kupić i ktoś mnie skierował, gdzie mogę kupić. Prosiłam, że mam chore dziecko. Sprzedała i poradziła, że jest w mieście taki stary aptekarz, że robi lekarstwa. Podała adres. Znalazłam, receptę miałam Powiedział, że dopiero będzie po południu na czwartą, ale proszki będą za godzinę, więc poczekałam na proszki, a tą miksturę to później. Przyniosłam proszki, a mój synek umierający. Szybko podałam proszki i usiadłam z wielką nadzieją. A była u mnie starsza siostra, która dowiedziała się, że jestem w takiej sytuacji. Przyjechała i została u mnie, a później już nie mogła wrócić, więc musiała czekać bo front był coraz bliżej. Mąż poszedł do pracy, więc ją zostawiłam pilnować synka. Zaczęła mi tłumaczyć żebym się pogodziła, on umrze. A przecież przyniosłam lekarstwo, pomyślałam sobie. Synek usnął, ja poszłam po drugie lekarstwo na czwartą tzn. na szesnastą, jeszcze czekałam, było już ciemno. Jak wyszłam na ulicę był straszny widok. Do miejsca gdzie mieszkałam było ponad dwa kilometry. Na ulicy pełno było Niemców. Jechali czołgami, motorami, jakimiś sankami, samochodami, krzyk wrzawa. Był mróz, pierwszy luty. Ja biegłam chodnikiem, niosłam lekarstwo. Nic mnie to nie obchodziło co się działo wokół mnie. W połowie drogi spotykam moją siostrzenicę Halinę Łoś. Biegła naprzeciw mnie i mówi ciociu wujek przyszedł z pracy i się bardzo denerwuje że nie ma Cioci, po co poszła może nie wrócić. Niemcy strzelają na wszystkie strony. Zabijają kto idzie ulicą. Biegliśmy już obie. Było raźniej, w bramie spotykamy męża. Czekał czy ja wrócę. Wróciłam, synek spał. Było już lepiej. Siostra mówiła że to cud, że on żyje. Mój synek żył, dziecko boleści. Noc była straszna. Dookoła łuna. Wszędzie było słychać jeden huk. Niemcy uciekali. Rano było cicho. Ludzie zaczęli wychodzić z domów, kto żył. Mój mąż też wyszedł. A moja siostrzenica Halina też poszła i jak to młoda osoba, obleciała wszędzie. Niemców nie było ani śladu. Ruskie wojsko zaczęli zajmować miasto. Już było pełno wojska, ludzie się przyglądali. A ja się bałam, że może będą wywozić na sybir. Po kilku dniach doszły nas słuchy, że w Rosji jest Armia Polska, która idzie wraz z wojskiem ruskim. Nie wiedzieliśmy czy cieszyć się czy smucić. Minęło może dziesięć dni. To było trudno przewidzieć co to za wojsko, kto prawdę mówi. Szybko to robili. Najpierw zabrali mego brata Adama dwudziestego drugiego, a dwudziestego siódmego lutego moich dwóch siostrzeńców Stanisława i Józefa, braci Haliny Łoś o której to już pisałam. Pierwsza zbiórka była w sali kina, w Równym. Pierwszy poszedł mój brat Adam. Odprowadziła siostra Stasia, jak wróciła, to mówiła do mnie - nie płacz, poszedł budować Polskie. Był tam polski oficer, w ruskiej czapce z polskim orłem na czapce i mówił - nie bójcie się, idziemy budować Polskie. Taka jaka była, taka będzie. I zaśpiewała „Jeszcze polska nie zginęła” a jak wyszli na ulice udając się na dworzec to śpiewali ”Nie rzucim ziemi skąd nasz ród”. I sama śpiewała, a ja jej usta zamykałam ręką bo nie wierzyłam, wciąż myślałam że nas oszukują. Dziesiątego marca tegoż samego roku, a to było 1944, zabrali mego męża. Wyjechał zostawiając mnie i czworo małych dzieci. Już w następnym mieszkaniu, bo pierwszego marca został rozbity ten dom przez nalot i nic się jakoś nikomu nie stało, tylko jak szkło leciało z okien, a mój mały synek leżał na podłodze przy nim ojciec w kącie to zapato ich szkło, ale nie skaleczyło nikogo. Ja ze starszymi dziećmi i z siostrą Stasio zeszliśmy do piwnicy. Jak wyszłam z piwnicy to już nie można było mieszkać bez okien. Musieliśmy szukać mieszkania. Zamieszkaliśmy u mego wujka Polikowskiego i tam też mieszkała moja siostra Łosiowa. Przygarnęli mnie z małymi dziećmi bo za dwa dni mąż mój się cieszył, odjechał zadowolony, że zostałam przy rodzinie. Był ktoś bliski blisko mnie to tak trochę cieplej. Pieniędzy nie miałam ale i nie było co za nich kupić. Na wsiach zostali sami Ukraińcy to nic do miasta nie wywieźli „żeby polaczki wyzdechały”. Ja miałam worek mąki i z pół worka cukru, to było dużo jak na te czasy. Mąż pracował w takich magazynach niemieckich żywnościowych, to tam zawsze coś przyniósł do jedzenia ale mąki i cukru nie wolno było, ale jak już front się zbliżał to kazali brać wszystko, a że stała warta to Niemcy podwozili samochodami do domu. Jak była druga zmiana to było późno w nocy, to by warta nie przepuściła jakby się cos niosło. I takim sposobem miałam trochę tego zapasu. Niemcy kazali brać mąkę cukier i co komu odpowiadało. Margaryna w wiaderkach, marmolada i inne artykuły. Mąż się cieszył że coś miałam z tej żywności. Dziś już nie wiem czy zastanawiałam się co będzie. Chiba nie. Nie było czasu. Niemiec bombardował. Nawieszał jakiś lamp że jak przebiegał nawet kot to też go było widać, choć była noc. Nie było czasu na rozmyślanie. Trzeba było myśleć żeby dzieci nakarmić i gdzie się schować od bomb bo po południu to się zaczynało. A tu gromadka dzieci, które kulili się do matki i tak dzień za dniem. W końcu organizm się wyczerpał nie dożywiony z sił osłabłam. Nie mogłam spać ani jeść i coś się ze mną działo. Zauważyła to moja starsza siostra Łosiowa, poszła do swego męża, który pracował na bazie uboju wojskowego. Tam były konie do dyspozycji - powiedziała, musimy ją gdzieś wywieźć, bo ona nam umrze. Szwagier przyjechał i zapakowali mnie z dziećmi i wywieźli za miasto do znajomych. Był to folwark pięć kilometrów za miastem Równo na Wołyniu. A folwark nazywał się Szpanów. Tam już było trochu bezpieczniej. Tam mogłam już kupić mleko. Kupowałam litr dziennie na czworo dzieci, takie świeże jeszcze ciepłe, pili surowe. Ja z tego odlewałam cztery łyżki dla siebie jako lekarstwo. Zaczęłam przychodzić do zdrowia. Powietrze też było tam zdrowsze, a najważniejsze to, że była ze mną siostra Stasia. Była samotna i często przebywała u mnie i teraz też ona mnie podtrzymywała na duchu. Zajmowała się dziećmi to było lżej, jak ktoś jest bliski i zna życie. Już trochę przeszła, była trochę w świecie. Ona była starsza ode mnie o dwanaście lat to już trochu znała życie, a już trochu ją życie doświadczyło. Po dwunastu latach mąż ją zostawił. Została sama, dzieci nie miała. Wtedy to były inne czasy. Była bardzo ładna, ale to już życie było stracone. Ale była bardzo dzielna. Mieszkała na osadzie wojskowej, prowadziła stołówkie dla nauczycieli, udzielała się społecznie, postawiła sobie ładny dom. Była lubiana przez otoczenie, ale cóż, wybuchła wojna, wszystkich osadników zaczęli wywozić na sybir. Ona wyjechała a raczej uciekła do stryjecznego brata na prowincje, sześć kilometrów za miasto Równo. Był już starszy wdowiec, miał czworo dorosłych dzieci. Jeden najmłodszy to miał osiem lat i ten z braku matki bardzo się przywiązał do cioci. Ona też go uwielbiała, nie miała swoich dzieci. Takim sposobem uniknęła Syberii. Ta miejscowość nazywała się Wandopol, a najstarsza córka Halina i syn Antoś byli na uniwersytecie w Warszawie i jak wybuchła wojna to wszyscy wrócili do domu. Byli zadowoleni, że jest ktoś kto się zajmował domem, ale nie długo bo musieli uciekać, bo kułak. Kto, gdzie, zaczął pracować. Najstarsza córka Halina zaczęła pracować w urzędzie. Nie przychodziła do domu, żeby nie wzbudzać podejrzenia, żeby Ojca nie wywieźli na Sybir, bo już był starszy. Syn Antoni poszedł do partyzantki, Zosia i Janusz zostali z Ojcem i Ciotką. Później wynajęli pokój w Równem jednak się bali że ich wywiozą. Siostra Stasia przyszła do mnie z wiadomością, że moja koleżanka wyjechała za miasto do Lubomirska. To taka mała stacyjka na trasie Równo-Kostopol, że mogę tam już do niej przyjechać i zamieszkać. Tam jest trochę dalej od Równego, ponad piętnaście kilometrów, że to jest obok dworca. Na dworcu jest wojsko i od band jest bezpieczniej a bandy ukraińskie to tak Polaków prześladowali, że jak gdzieś udało się spotkać na uboczu jakiegoś Polaka to już go nie puścili żywego. W najokrutniejszy sposób go zamordowali. Wyjechałam siódmego maja i siostra Stasia ze mną. Dzieci tęsknili za Ojcem nauczyłam ich tak się modlić. Ułożyłam sama taką modlitwę: „Boziu, daj ażeby wszyscy rodacy powrócili z frontu do osób sobie drogich i nie zapomnij o naszym tatusiu niech do nas prędko wróci”. To była codzienna modlitwa wieczorem moich dzieci i ja się modliłam z nimi. Ufałam Bogu że nas wysłucha. I jak już wojska polskie zaczęły jechać na front pod Warszawę to dużo kobiet wychodziło na dworzec w Równym bo przecież pisali, że mają jechać do Polsi, że może się spotkają bo będą przejeżdżać przez Równo. I niektóre kobiety wychodziły na dworzec w Równym żeby się spotkać z mężem. Niektóre miały po jednym dziecku a nawet i dwoje, to coś wzięła do koszyka i poszła na dworzec. Już była wiosna, to było łatwiej dziecko przytulić w nocy i nieraz po dwie noce siedziały i czekały i nieraz się spotkały. A ja nawet nie myślałam o takiej wyprawie. To było niemożliwe. To nie docierało do mnie żeby zabierać dzieci i iść na dworzec gdzie mogłam myśleć, czworo dzieci ile zabrać jedzenia i picia nawet nie myślałam o tym, a jednak u Boga wszystko możliwe. Wyjechałam do Lubomirska siódmego maja a trzynastego moja siostra Stasia pojechała do Równego żeby przywieźć trochę mąki i cukru, który był w tym mieszkaniu co mieszkałam u tego wujka. Ja miałam tam na wsi kupić coś co się uda czy kurę czy sera, że jak ona przyjedzie to coś zrobimy na niedziele dzieciom, bo w niedziele to były Zielone-Święta 17-go maja. Ja zamówiłam to wszystko i myślałam że jeszcze wykąpię dzieci żeby były już czyste. Jak ona wróci to już nie będzie czasu a takie warunki jak wtedy były na wsi to trzeba było nanosić wody ze studni, nagrzać na kuchni. Drewnianą wannę małą okrągłą pożyczyłam od gospodyni tego domu i wykąpałam moją córkę Lilę i szykowałam drugą wodę do kąpieli syna Rysia, a Edmund był najstarszy więc był przy wózku, bawił najmłodszego syna Bolesława-Zygmunta. Usłyszałam jakieś śpiewy jakby wojsko i gospodyni tego domu wychodzi i mówi do mnie: słyszy pani jak wojsko polskie śpiewa? Pytam gdzie te wojsko, a widzi pani jak ludzie biegną do stacji już z lasu wyjeżdżają. Wyszłam i ja. I rzeczywiście z lasu się wyłonił parowóz. Ciągnął za sobą towarowe wagony z wojskiem. W środku pociągu był jeden wagon na oścież otwarty. Był wiatr. W tych drzwiach było pełno żołnierzy. Śpiewali, machali czapkami, gazetami woli ale nie było słychać. Wiatr był w odwrotnym kierunku. Ludzie przeważnie kobiety i dzieci biegli, ja też biegłam. Później już nie wiem czemu, szłam pomału. Pociąg stanął, ostatni wagon naprzeciw mnie. W ostatnim wagonie była budka na końcu. Wyszedł z tej budki żołnierz i coś zaczął zaglądać pod wagon. Ja pomyślałam że podejdę i zapytam tego żołnierza jaka to jednostka jedzie, nie zdążyłam. Z daleka usłyszałam swoje nazwisko. Popatrzyłam w tamtą stronę, biegł żołnierz w moim kierunku. Ja szłam wolnym krokiem, wzrok już miałam osłabiony przez łzy ciągle wylewane. Widziałam że biegnie żołnierz. Jak się zbliżył do mnie to mówi co tak idziesz pomału nawet się nie spotkamy bo zaraz ruszamy. Ja stałam nie umiałam wydobyć słowa zaskoczona tym spotkaniem. Nie wiedziałam czy to prawda. Po chwili mówię - choć niech cię dzieci zobaczą. Zapomnieli już ciebie tylko się modlą za ciebie. - Nie mogę! Dowódca mówił żeby się nie rozchodzić. Mówię - choć. Pociąg będzie stał bo będzie czekał na ten normalny co ma teraz przyjść z Równego, a tu jest jeden tor. - Powtarzam. Dowódca prosił żeby się nie rozchodzić. Dojedziemy do Kiwerc, a to było siedemdziesiąt kilometrów, to mamy dostać urlopy. A tu słyszę głos dowódcy - proszę wsiadać. I już go nie było. Nie dałam za wygraną. Byłam pewna, że pociąg nie odjedzie. Że będzie czekał na ten normalny. Z nadzieją, że to był fałszywy alarm, ja ile sił biegłam do domu i patrzyłam na ten ostatni wagon. Stał. Wpadłam do domu i patrzę przez okno, wagon ostatni stoi. Mówię do dzieci – chodźcie. Tatuś jedzie. Edmund najstarszy wybiegł, córka Lila za nim w piżamie, bo była już wykąpana, a syn Rysio stał nad wózeczkiem i mówił – mamciu weź Lalusia. Tak go nazywali. Zawinęłam dziecko w kocyk. Był wiatr. Wybiegłam a pod domem siedział już mój mąż z dziećmi na rękach i mówi do mnie: - Jak ty biegłaś, doszedłem do wagonu, a dowódca zapytał czy masz tu żonę. Powiedziałem – tak. To idź bo musimy czekać na pociąg z Równego do Kostopola, bo tu był jeden tor i ruszyłem za tobą. Wołałem a ty biegłaś, nie mogłem dogonić. Za pół godziny mąż odjechał. Cieszyłam się bardzo, że dzieci zobaczyli się z tatusiem. To było najważniejsze. Mówią, że to zbieg okoliczności, że ja przyjechałam a mąż akurat jechał i się spotkali a ja myślę że to coś więcej jak zbieg okoliczności. A może ta modlitwa dzieci tak jak w tym wierszu powrót taty. Zatrzymali się w Kiwercach i stamtąd był jeszcze dwa razy na przepustce i już później wyjechał na front, który stał pod Warszawą. Bombardowanie ucichło ja wróciłam z dziećmi do Równego. Trzeba było z czegoś żyć. Zajęłam się handlem. Nie umiałam handlować. Po nocach nie spałam. Zaczęłam piec bułeczki. Wynosiłam na targ. Tam poznałam innych ludzi, którzy też handlowali. Dowiedziałam się że w Kostopolu brak soli. Miałam siostrę w Kostopolu, miałam się gdzie zatrzymać, ale żeby jechać do Kostopola to trzeba mieć tak zwane Kamandirówke. Dowiedziałam się, że lekarze z Równego kierują chorych na prześwietlenie do Kostopola bo tu był rentgen zepsuty. Poszłam do lekarza, zaczęłam narzekać, że mnie bolą plecy. Posłał mnie p. doktor na prześwietlenie do Kostopola. Tam miałam znajomego lekarza i to już wszystko łatwo poszło. On wyznaczał mnie wizyty u siebie. Miałam kamandirówkę i jeździłam raz sama raz z dziećmi. Tu kupowałam sól i skórę na buty. Jak miałam kamandirówkie to nie miałam już kłopotu z kupnem biletu na pociąg. Czym się dało handlowałam. Zaczęłam myśleć o zimie żeby dzieci ubrać. Obszyłam dzieci, porobiłam futerka, porobiłam buty z męża kapeluszy popielate obszyte skórą popielatą, a córce Lili ze swego czerwonego kapelusza zrobiłam buciki czerwone, obszyte popielatą skórą. Sama porobiłam skarpetki z owczej wełny. Takie pod kolana. Wełnę miałam. Szwagier Łoś pracował w bazie gdzie zabijali krowy i barany. On tam naścinał wełny z tych skór i przyniósł do domu. Siostra dała mnie że może coś z tego zrobię. Sama uprzędłam na takim patyku, wystruganym w rodzaj wrzeciona. Nauczyła mnie taka koleżanka co też to samo robiła. Miała troje dzieci, ale ona miała także matkę, która jej pomagała a ona pracowała to było jej lżej. Siostra moja, która często była ze mną dowiedziała się że w Polsce można dostać pracę w Lublinie. Nie było jeszcze granicy na Bugu, postanowiła pojechać i się rozejrzeć a już zabierali starszych mego. Mego szwagra Łosia też zabrali i takiego mego stryjecznego brata a on miał syna Janusza Myczkowskiego. Miał chiba 15 lat, przyszedł do nas bo siostra Stasia obiecała, że się im zaopiekuje był z nami, a jego Ojca zabrali i wtedy dużo zabrali takich starszych. Siostra gdzieś się dowiedziała, że w Lublinie ma dostać pracę i jest wszystko normalnie i z kimś się umówiła, że ją zabierze samochodem do Lublina. Pojechała. Zostałam sama z dziećmi i Januszem, ale ja już tylko na miejscu handlowałam. Trzeba było zająć się dziećmi i szyciem. Zbliżała się zima, mąż wciąż pisał żebym wyjechała bo mogą zamknąć granicę a ja tam zostanę. Ale już zamknęli, siostra Stasia już nie wróciła. Chciała się przemycić więc ją zatrzymali i zamknęli w areszcie i wtedy posiedziała trzy tygodnie I już nie mogła wrócić i zaczęła pracować i pisała żeby przyjechać. Janusz był ze mną ja dwie lub trzy godziny spałam na dobę. Jedynie w niedziele to miałam więcej czasu na wypoczynek. Rano szłam do kościoła, po powrocie robiłam obiad i po obiedzie miałam więcej czasu dla dzieci, które tak potrzebowali mojej troski, żeby im coś poczytać, coś opowiedzieć. Starałam się jak najwięcej czasu chociaż w niedzielę z nimi po przebywać. Od poniedziałku to liczyli kiedy to będzie znowuż niedziela żeby mama znów była w domu długo. Janusz mi trochę pomagał jak szłam na targ rano to on robił śniadanie, ubierał. Najczęściej już o dwunastej byłam i planowałam co jutro a ta myśl, że muszę wyjechać strasznie mnie przerażała w końcu musiałam się zdecydować bo już ludzie zaczęli o tym mówić. Zaczęli się szykować do tej podróży. To nie było łatwe. Już nam mówili co wolno zabrać, meble tylko rozbierane więc poszłam się zapisać na wyjazd i spotkałam tam człowieka, który stał przede mną w kolejce. - Od kuda? - zapytała po rosyjsku młoda urzędniczka tego pana. Był młody przystojny młodzieniec. Może miał dwadzieścia lat. Był skromnie ubrany ale czysto. Odpowiedział - z Omska. Popatrzyłam na niego i zapytałam: - Pan z Omska? - Tak – powiedział. – Z Syberii? - Tak. - A dlaczego? – zapytałam, bo właśnie przed dwoma miesiącami a może więcej jak przyjechała moja stryjeczna bratowa, która była wywieziona na Syberię bo miała sklep z obuwiem to była za bogata to wywieźli ją na sybir, a później tam była zasądzona na karę śmierci za to że gdzieś w pracy miała powiedzieć” jeszcze polska nie zginęła”. Ale wyrok miał być wykonany za sto dni i w tym czasie się zmieniło. I ją wypuścili na wolność. I już się dowiedziała co się dzieje to chciała jak najprędzej dostać się do Polski bo tylko Polaków zabrali do wojska a ich rodziny pozostawili dalej na Syberii. I ona była sama a bez męża więc zaczęła iść na własną rękę piechotą. Gdzieś trochę podjechała i dotarła do Polski, do Równego. A że to było nielegalnie, więc nie mogła się zameldować. To był straszny z tym kłopot, ale miała dużą rodzinę to jakoś po pewnym czasie jakoś to załatwili. I z ta metryczką kary śmierci na szyi przyszła do Polski. Więc jak zobaczyłam kogoś kto wraca z Syberii to bardzo się ucieszyłam i poprosiłam żeby zaczekał na mnie. Zaczekał. Zeszliśmy na podwórze, tu przedstawia taką rodzinę. Małżeństwo z dwunastoletnią dziewczynką, swoich współtowarzyszy. A że było to jesienią padała lekka mżawka było zimno to zaprosiłam ich na herbatę. Przyszli. To Polacy z Warszawy, to ja ich się pytam: - to Polacy wracają do Polski?. ”Tak” Byli bardzo dobrze zaopatrzeni w różne konserwy jak masło miód jajeczny proszek, cukier w kostkach i wiele innych rzeczy. Poczęstowali moich dzieci słodyczami i po herbacie oni mówią, że zostawią swoich tych dwoje młodych i pójdą szukać mieszkania bo wieczorem przyjeżdża osiem rodzin i jutro załatwiają dokumenty na wyjazd do Lublina. Ja się ucieszyłam że Polacy wracają do Polski i poszłam powiedzieć swojej siostrze, która mieszkała na drugiej ulicy. Tych dwoje młodych nocowało u mnie. Dałam im czystą pościel, cieszyłam się. Ten młodzieniec rano poszedł do urzędu. Do tego samego co wczoraj razem ze mną składał papiery. Już miał rano otrzymać. Przyszła moja siostra, była ciekawa jak te dokumenta mają wyglądać i co widzimy? Nazwisko Mieczysław Reznik. To już było nam znane, że to Żyd. Więc to Żydzi jechali do Polski a Polacy na front. Tam ich miejsce było a ich rodziny dalej na Syberii a Żydzi jechali zajmować urzęda. Dobrze byli zaopatrzeni na drogie do Polski. Jak wieczorem odjeżdżali to mi powiedzieli że są Żydami, że mają swój komitet żydowski w Lublinie, że jak ja przyjadę do Polski to żebym się zgłosiła do ich komitetu to oni mi tak pomogą jak ja im pomogłam. Ale nie skorzystałam. Po pierwsze, że miałam straszny żal do Polski i Polaków, że żydzi jechali dobrze zaopatrzeni do Polski a my co? Gdzież nasza Polska? Gdzie nasz rząd? Niby my też mieli swój urząd repatryjacyjny. Może się niedosłownie wyraziłam, ale tak jakoś się nazywał. Ale cóż. Ten urząd niewiele mógł zdziałać jak tu spotkał się z nowym wrogiem. Miejscowa ludność nas nie uznawała za Polaków. Nazywali różnie: Komunistami, czerwono armija. Patrzyli na nas jak na najgorszych wrogów, a ja o tym nie wiedziałam, że to w centralnej Polsce to jest inna polityka. Bez radia, mały kontakt z ludźmi, zajęty dziećmi, zagrzebany robotą. To się myślało, że to jedna Polska, ale nasi Polacy co jechali na front to już widzieli co ich tu czeka. Że tu się tworzy inna Polska. A tej armii nie uznawali. Chyba już wiedzieli. Jechali dwa transporty: same dziewczynki po lat 18-19, jechała również moja siostrzenica Halina Łoś, o której ja często wspominałam. Ona też była zabrana do Rosji. Nie było wiadomo po co. Okazało się, że zatrudniali po szpitalach, do czego się dało, tak samo jak jej bracia Stanisław i Józef ale trochę później. Transport się zatrzymał w Równem i ta moja siostrzenica Halina zbiegła do swojej matki i ja tam u tej mojej siostry, to ona właśnie była jej matka tej Haliny. A mój brat Adam Myczkowski i mój mąż to już byli w Lublinie i pisali do mnie jak ich tam witali. Na ulicach wynosili żywność i mleko. Mąż pisał: - dostałem książeczkie do nabożeństwa. A brat pisał, że jakiś młody Pan wręczył mu różaniec uścisnął go serdecznie i powiedział „Niech Żyje Polska”. Dzieci kwiaty rzucali pod nogi a kobiety płakały machając do nas rękami. A moja siostrzenica mnie się zapytała bo już wiedziała że już pojechali na front do Polski: - Ciociu!. Co pisze wujek, bo podobno nas tam w centralnej Polsce nie chcą przyjąć? Nazywają nas stalinowcami. To ja jej powiedziałam co piszą, że to nieprawda. I poszliśmy ją odprowadzić na dworzec. I co widzimy? Do dziś ten obraz został w mojej pamięci. Na przedzie lokomotywy był duży wieniec ze świerku a w środku napis na białym płótnie dużymi literami było napisane: „Polsko ziemio i Matko nasza przyjmij nas” A na drugiej lokomotywie napis brzmiał: „Serce Polski przytul nas” Wracając do domu płakałyśmy. Co to miało znaczyć? Nie miałyśmy radia, a jeśli ktoś coś przekazał to były to różne wersje, w które nie zawsze można było wierzyć w to ktoś mówił. Byłyśmy dobrej myśli, że Polska będzie nasza prawdziwa. Że to co gadają to wszystko nieprawda. Mój mąż pisał z frontu: - wyjeżdżaj do Polski bo mogą zamknąć granicę i wtedy mogą być kłopoty z wyjazdem. Zaczęłam szykować się do drogi.[...] Wprowadzenie tekstu do komputera: wnuk Sebastian Dziekoński - Świnoujście, wrzesień 2007 rok.
--------------- Wybór wspomnień.
|