Co pozostało w mojej pamięci z Wołynia. Anastazja Paszkowska - Sulechów, 2000 r. Po przeczytaniu książki “Tragedia Podola” i biuletynu “Głosy Podolan”, postanowiłam także napisać o tragedii moich rodzinnych okolic na Wołyniu. Urodziłam się jeszcze w 1912 roku, w wiosce Chiniówka w pow. Zdołbunów. Ojciec i dwaj wujkowie poszli w 1914 roku na wojnę, zostałam więc w domu tylko z Mamą i babcią. W porównaniu z II wojną światową - ta pierwsza była wojną cichą. Nie było widać ani samolotów, ani czołgów, ani nawet motocykli, nie strzelały “katiusze”. Nie wszyscy więc ludzie te wojnę widzieli. Ale tam gdzie były pola walki, ludzie wojnę zobaczyli i także musieli uciekać z palących się wiosek; jednak cywilnej ludności nie mordowano. W naszej Chiniówce ludzie siedzieli spokojnie, bo wieś położona była wśród skał, a dokoła rosły duże lasy. Była jednak bieda i odczuwaliśmy głód. A chociaż wojna światowa skończyła się w 1918 roku, na naszej ziemi spokoju jeszcze nie było, ponieważ Ukraińcy nie chcieli pogodzić się z tym, żeby tu była Polska i napadali na nasze wojsko. A potem, w 1920 roku, była jeszcze wojna z czerwonymi Moskalami. Miałam wtedy 8 lat. Tylko jeden raz widziałam przejeżdżające wojsko, i nawet nie wiem czyje ono było. W tym czasie przyszło do naszego domu czterech dońskich Kozaków. Byli bez płaszczy, mieli podarte i pokrwawione koszule, a na głowie duże baranie czapki. Jeden z nich był bardzo chory. Babcia pozalewała im naftą rany, a ze skrzyni wyciągnęła stare koszule i podarła je na opatrunki. Mama nastawiła samowar i napoiła Kozaków zaparzonym kwiatem lipowym, osłodzonym sacharyn. Chleba w domu nie było. Ale paliło się w piecu, więc Mama wygarnęła żar i upiekła na nim cały koszyk kartofli. Kozacy zjedli je razem z popiołem i łupinami, tacy byli głodni. Jeden z nich jeszcze tej nocy zmarł. Babcia zabroniła mi mówić komukolwiek o Kozakach, bo to było niebezpieczne. Jednego razu, gdy bawiłam się na podwórku, przyjechało na koniach pięciu mężczyzn. Rozmawiali ze sobą po ukraińsku (byli to podobno petlurowcy). Dali mi dwa cukierki i obiecali, że dostanę całą torebkę jeśli powiem gdzie ukrywają się Kozacy. Pamiętałam słowa babci i powiedziałam, że nikogo u nas nie było. Faktycznie jednak Kozacy przechowywali się u nas. W lecie dwóch poszło do lasu na grzyby i tam ktoś ich zabił, ale jeden u nas pozostał. Gdy była już Polska, przeniósł się do Ostroga i tam wstąpił do żandarmerii. Potem ożenił się z Rosjanką i wyjechał do swojego kraju nad Donem. Przysłał stamtąd fotografię i ładną kartkę z podziękowaniem. Niestety, i po tej wojnie nie było u nas jeszcze spokoju. Ukraińcy nie chcieli pogodzić się z władzą polską. Przyszło więc wojsko gen. Hallera i zaprowadziło porządek. Od 1923-1924 roku ustały już na naszym terenie złodziejstwa i rozbójnictwo, i wszystkie narodowości żyły ze sobą w zgodzie. Było u nas dużo żydów, mieszkali przeważnie w miastach i zajmowali się handlem. Było też dużo Ukraińców, zajmowali się głównie rolnictwem. Były też czeskie i niemieckie kolonie. Polacy mieszkali przeważnie na mniej urodzajnej ziemi, wśród wzgórz, lasów i kamieniołomów. Mieszkała na tych terenach polska szlachta, jeszcze od czasów, kiedy Polska była w niewoli i przez 123 lata Polacy nie mieli swego państwa. Szlachta była wówczas wypierana przez Rosjan i prawosławnych Ukraińców na gorsze ziemie i zamieszkała też górzyste osiedla. Ukraińcy mówili wtedy: Hodi wam Lachy panuwaty. Pamiętam, szło kiedyś siedem osób na odpust do Poczajowa i szedł z nimi stary dziadek podpierający się kijem, który wyjaśniał im po ukraińsku tak: Wszystkie wioski w tym górzystym paśmie, to wioski panów polskich, samej szlachty. Oni byli bogaci i dobrze sobie żyli, a biedni chłopi musieli na nich za darmo pracować. A gdy chłop co ukradł, to bili go nahajami. Teraz za to bidują (szłam za nimi i dobrze to słyszałam). Polacy nie byli mściwi i z biedą się pogodzili. A gdy Polska odzyskała niepodległość, to wszystkie narodowości traktowane były jednakowo. Miały prawo do swego języka, do swojej wiary i kultury. Nikt nikogo nie obrażał, nikogo nie krzywdził. Żyli wszyscy razem, razem pracowali, jedni drugim pomagali, zakochiwali się i żenili. Gdy u Polaków były święta Wielkanocne, to Ukraińcy w polu nie pracowali, a gdy oni mieli swoje święta, to Polacy świętowali także. Młodzież razem bawiła się, tańczyła, śpiewała polskie i ukraińskie piosenki. Ja na przykład miałam przyjaciółkę Ukrainkę i chłopca Ukraińca, który chciał się ze mną żenić. Nigdy nawet do głowy mi nie przyszło, że Ukraińcy to jakiś odmienny naród. Wierzyli w tego samego Boga co my, czcili Matkę Bożą, modlili się i żegnali znakiem krzyża. Któż mógłby pomyśleć, że przyjdzie taki czas gdy zamienią się w diabły i będą bez litości i sumienia mordować Polaków? Lata 30-te były spokojne. Można było w nocy i do lasu na św. Jana (po kwiat paproci), a nikt nawet nie przestraszył. Ale w 1937 roku przyszło zarządzenie (nie wiem, od Państwa czy od Duchowieństwa?) że Ukraińcy o polskich nazwiskach szlacheckich mają powrócić do wyznania rzymskokatolickiego. Niektórzy to zrobili, a inni oburzali się i nie chcieli. Wtedy pojawili się działacze banderowscy (chyba z samego piekła) i zaczęli buntować ludność ukraińską. Pewnego razu idąc do lasu na grzyby zobaczyliśmy, że cała droga do ukraińskich wiosek - Buszczy i Mostów - zasypana jest ulotkami: Byj Żidiw, Moskaliw, riż Lachiw, buduj Ukrajinu! Podpisany był na nich Stepan Bandera. Ludzie czytali, ale nie wierzyli temu. A banderowcy już się organizowali, potajemnie kopali w lasach schrony, budowali bunkry i magazynowali broń. W Buszczy mieszkał kowal narodowości polskiej, Roman Jasiński. Ukraińcy zamówili u niego dużą ilość noży i siekier. Kiedy zapytał: Po co wam tyle tego? Powiedzieli: pójdziemy na wojnę. Nakazali mu milczenie, bo za zdradę zostanie zabity. Nocami wywozili banderowcy te noże do cerkwi, gdzie ich batiuszka święcił je szczob dobre Lachiw rizały. Jasiński miał w Chiniówce brata i o wszystkim mu opowiedział, a brat powtórzył to nam. Niedługo cieszyliśmy się odzyskaną wolnością. W 1939 roku nastąpił nowy rozbiór Polski. Z zachodu napadli Niemcy, ze wschodu Rosjanie. Nikt ich z radości nie witał, choć mówili obłudnie że przyszli Polakom z pomoc. W 1940 roku zaczęli wywozić w głąb Rosji rodziny wojskowych, policjantów, właścicieli ziemskich, a nawet ich służbę - pracowników leśnych. (wywieźli też z rodziną mego wuja). Ostróg to było miasto odległe od Chiniówki o 25 km. Do 1939 roku przebiegała tam granica polsko-sowiecka. Obok miasta przepływał Horyń, przez miasto Wilia, i ona była rzeką graniczną. Ostróg nie był dużym miastem, ale był tam stary zamek księżniczki Halszki, był kościół pw. św. Antoniego (13 czerwca odbywał się zawsze duży odpust), była ładna cerkiew zwana soborem i kilka szkół: Państwowe Gimnazjum, Seminarium Nauczycielskie, Męska Szkoła Powszechna im. S. Staszica i Żeńska im. E. Orzeszkowej. W tej szkole ja się uczyłam. Mieszkałam w Ostrogu u swojej cioci i stąd znałam miasto. 3 maja 1925 roku przyjechał do Ostroga Józef Piłsudski. Całe miasto udekorowano flagami, ulice wysypano tatarakiem, a wysoką trybunę umajono zielonymi brzózkami i kwiatami. Józef Piłsudski przemawiał z niej do zebranych, mieszkańcy witali go oklaskami. Grała orkiestra, śpiewano piosenki “Jedzie, jedzie na kasztance” i “Witaj majowa jutrzenko” oraz inne. Na zakończenie uroczystości dzieci otrzymały cukierki. Były tez w Ostrogu koszary 19 Pułku Ułanów Wołyńskich. Co niedziela maszerowali z orkiestrą do kościoła i grali podczas mszy św. na chórze. Dzieci wojskowych uczyły się razem ze mną: Zosia Wilczyska - córka kapitana, Hania Kamińska - córka wachmistrza, Kazik i Marek Chłond. Był także jeden Niemiec - Agenor Brand - syn majora. Zastanawiałam się, dlaczego Niemiec jest oficerem w Wojsku Polskim? Później zastanawiałam się często, co stało się z 19 pułkiem naszych ułanów gdy wkroczyli sowieci? Czy wszystkich ich wystrzelali lub potopili w Horyniu? Czy wywieli do Katynia? Bo tyle lat upłynęło i nigdzie, ani w radiu, ani w telewizji, nikt nie mówił o ułanach z Ostroga! Teraz znowu powrócę pamięcią do mojej rodzinnej Chiniówki. Była to polska wieś położona na wysokiej górze. Dokoła były skały, kamienie i lasy. Nie było we wsi wody, trzeba ją było wozić beczkami ze strumyka na dole. Ludzie żyli tu biednie ale wesoło. Tereny te znane były w Polsce niejednemu, ponieważ w 1926 roku rozpoczęła tu pracę wielka fabryka leśna. Przyjechało wtedy dużo pracowników z rodzinami - z Kieleckiego, z Lubelszczyzny, a nawet z Warszawy. W 1936 roku wybudowano w Chiniówce piękną, piętrową szkołę powszechną, z dużą salą i sceną. Gdy przyjechał jakiś zespół taneczny z występami, to nadziwić się nie mógł, że w “takiej wiosce zabitej deskami” znajduje się taka szkoła, i taka scena. Przyjechało też do nas z występami wojsko z pogranicza i urządzało zabawy taneczne. Był we wsi Związek Strzelecki i Koło Gospodyń Wiejskich. Z każdym rokiem żyło się coraz lepiej, weselej i ludzie zapominali o biedzie. W sąsiedniej wiosce Kudryń także wybudowano 7-klasową szkołę. Tam uczyła się wspólnie młodzież polska i ukraińska, razem też wszyscy bawili się i śpiewali swoje piosenki. Ponieważ dziewcząt było mało, tańce były “odbijane”, bo każdy chłopak chciał potańczyć. Ale bójek żadnych nie było. Na wsi nie było wtedy ani radia, ani telewizji, więc młodzież urządzała przedstawienia teatralne. Sportu nie uprawiała żadnego, sport - to była ciężka praca fizyczna od dzieciństwa. Ale smutno się zrobiło dopiero w 1939 r., gdy Polska utraciła swoją niepodległość. Wtedy umarła radość życia: Rosjanie wywozili ludzi na wschód, Niemcy na zachód, a Ukraińcy zamienili się we wrogów i mordowali Polaków. Pamiętam dobrze rok 1941, gdy Niemcy napadli na Związek Radziecki. Kiedy sowieci uciekając stanęli na swojej dawnej granicy, rozpoczęło się piekło: samoloty, “katiusze”, samochody, motocykle, czołgi - to był taki straszny huk, że ziemia drżała. Gdy Niemcy popędzili sowietów dalej na wschód, odetchnęliśmy. Zapanowała u nas cisza i nie widzieliśmy już żadnego wojska. Od początku 1939 r. 19 Pułk Ułanów Wołyńskich nie stacjonował w Ostrogu, tylko pułk piechoty KOP. (Przyp. red.). W pogodny sierpniowy dzień szliśmy w pole do rozrzucania siana. Było nas czworo: ja, Franek i Mania Wojciechowscy oraz ich stryjenka Agata, Ukrainka ze wsi Mosty, która była żoną Polaka Mikołaja Wojciechowskiego. (wcześniej zwano ją Hapką, a kiedy została żoną Polaka zaczęto nazywać ją Agatą). Szliśmy przez las i nagle pojawił się przed nami sowiecki oficer. Przestraszyliśmy się. Był w płaszczu, a całe piersi miał przesłonięte skrzyżowanymi ładownicami z nabojami. Gdy zatrzymaliśmy się, zawołał po rosyjsku: Nie bojtie, pojditie siuda. Potem zapytał nas dokąd idziemy i kim jesteśmy - Polakami czy Ukraińcami? Jaka to miejscowość? Czy jest tu jakaś partyzantka albo bandy? Powiedzieliśmy, że w naszym lesie ich nie ma. (A jednak bandy ukraińskie były, tylko siedziały cicho w swoich bunkrach i nic o nich nie wiedzieliśmy). Potem Rosjanin zapytał, gdzie są Bielany? Nie znaliśmy takiej miejscowości. A jak daleko stąd Warszawa, ile kilometrów? Daleko, a ile kilometrów, kto to wie? Na koniec powiedział nam, że lecieli samolotem na pomoc Warszawie, mieli zrzucić powstańcom broń, ale w nocy spuścili ich (40 osób) z samolotu tutaj i nie wiedzą gdzie się znajdują. Poszliśmy dalej; gdy odwróciłam się oficera już nie było. Wtedy Agata powiedziała: Idźcie sami rozrzucać siano, ja muszę wrócić do Mostów i zameldować naczelnikowi o tym spotkaniu. Pytaliśmy ją, dlaczego chce to zrobić? Powiedziała tylko, że musi. Wróciła do nas dopiero o godzinie 4-tej po południu. Tłumaczyła się, że naczelnik był w lesie i nie mogła go znaleźć. Przy skrzyżowaniu dróg z Buszczy do Chiniówki znajdowała się szkółka leśna ogrodzona płotem z chrustu. Rosły tam ładne kwiaty i gdy wracaliśmy do domu chciałam je zerwać. Kiedy zbliżyłam się do ogrodzenia przestraszyłam się, ponieważ w szkółce leżało na ziemi wielu mężczyzn z karabinami skierowanymi w stronę drogi. Uciekłam i opowiedziałam moim towarzyszom co widziałam. Agata na to, że byli to z pewnością rosyjscy spadochroniarze. Ale ja dobrze widziałam, że to nie byli żołnierze ale uzbrojeni cywile. Gdy dzieci pognały następnego dnia bydło do lasu, zaraz przygnały je z powrotem. Po lesie jeździli konno Ukraińcy i wszystkich stamtąd wyganiali uprzedzając, by nikt dziś i jutro bydła w lesie nie pasł, bo będzie tam “mała pieriestriełka”. Jeszcze tego samego dnia około godziny drugiej po południu rozpoczęła się gęsta strzelanina. Nie wiedzieliśmy co się stało. Później przyszedł do nas Ukrainiec Mudiucha i wyjaśnił. Otóż spadochroniarze rosyjscy rozpalili na polanie ognisko, i ustawiwszy karabiny w kozły, zabrali się do obiadu. Banderowcy okrążyli ich i wszystkich wystrzelali. Z zabitych ściągnęli odzież, bieliznę i buty, zabrali broń. Potem kazali Polakom zwłoki pogrzebać. Przy pochówku byli: ów Mudiucha, mąż Agaty - Mikołaj Wojciechowski, bracia Hryniewieccy oraz dwóch Ukraińców z Buszczy. Część II. Często słyszy się, iż Żydzi narzekają na Polaków, że nie bronili ich w czasie okupacji niemieckiej, nie pomagali. Nie jest to prawdą. U nas w domu na przykład ukrywały się dwie Żydówki z Mizocza, potem coraz więcej ich przychodziło, nawet z dziećmi. A przecież za przechowywanie Żydów groziła Polakom kara śmierci. Obok naszej Chiniówki była wysoka góra, a w niej duża pieczara. Polacy wyczyścili pieczarę, nanieśli do niej dużo słomy i Żydzi w niej zamieszkali. Słyszałam, że ukrywało się tam 14 osób dorosłych i 5-ro dzieci. Przychodzili codziennie do naszej wioski po żywność. Polacy dzielili się z nimi czym mogli, choć sami niewiele wtedy mieli. Gdy spadł pierwszy śnieg, Żydzi wydeptali do wioski ścieżkę. Ukraińcy ją odkryli i wszystkich Żydów wymordowali. Wśród ukrywających się była Żydówka imieniem Majka. Obiecała banderowcom wiele srebra i złota za darowanie jej życia. Była to bogata rodzina. Jej szwagier Szpanower był właścicielem dużego sklepu spożywczego. Ukraińcy przywieźli Majkę do Mizocza, a kiedy oddała im swój majątek, zabili ją. Potem urządzili libację. Gdy dzielili się łupem, doszło między nimi do bójki, i wtedy cała rzecz się wydała. Ta ukraińska banda mordowała i Żydów, i rosyjskich partyzantów, i Polaków, grabiła co się dało, żywe i martwe. Początkowo napadali z rzadka. Tam kogoś powiesili, ówdzie coś spalili, ale gdy w 1941 roku przyszli Niemcy to napadali już na całe wioski w biały dzień i mordowali w okrutny sposób od niemowlęcia do starca. Koleżanki nasze i koledzy, z którymi dotąd uczyliśmy się, pracowali i bawili, stali się nagle jakimiś dzikimi ludźmi. Gdy ktoś z nas zwrócił się do nich po polsku odpowiadali, że “gęsiej mowy nie rozumieją”. Gdy pewnego razu polscy chłopcy przyszli na potańcówkę w strzeleckich mundurach, Ukraińcy powyrywali im guziki z orzełkami, porwali na nich mundury i powiedzieli: Polski orzeł już dawno zdechł, wkrótce i wy wszyscy pozdychacie jak psy, i cała wasza Polska zdechnie. W 1942 roku banderowcy zaczęli napadać na wszystkie wołyńskie wioski. Palili, grabili, mordowali. Na naszą Chiniówkę napadli 5 czerwca (w Zieloną Sobotę) o godz. 3-ciej po południu (W czasopiśmie “Na Rubieży” znaleźliśmy informację, że napad na Chiniówkę miał miejsce w lipcu 1943 r. o godz. 3-ciej nad ranem. Ale Chiniówka była zaatakowana 3-krotnie. Jeszcze w 1942 roku). Ja z mężem i dwojgiem dzieci pojechaliśmy wcześniej do teściów we wsi Komaszówka w pow. Dubno, i dzięki temu pozostaliśmy przy życiu. Do Chiniówki już nigdy nie wróciliśmy. Mój wujek Piotr Wierzbicki mieszkał w Chiniówce pod lasem. Do niego pierwszego bandyci wpadli i zaraz wołali o pieniądze. Oddał im wszystko co miał, a na dodatek srebrny kieszonkowy zegarek. Wujenka miała duże złote kolczyki. Wyrwali je z uszu i kazali wujence położyć się na podłodze. Była u nich w tym czasie moja Matka. Wujenka powiedziała do Mamy: Kumo, te gady już nas zamordują. Wtedy jeden ze zbirów uderzył ja kolbą w twarz, a gdy upadła, dostała jeszcze pięć pchnięć nożem. Moja Matka otrzymała osiem ciosów nożem, który przeszedł przez piersi na wylot. Wujek nie chciał położyć się na podłodze, więc banderowiec wbił mu nóż pod piersi, i pociągnąwszy ku dołowi rozpruł brzuch, i tak go pozostawiono. Mówiąc: Win i tak zdochne poszli dalej. W tej bandzie starsi wiekiem banderowcy mieli karabiny, a młodzi noże i siekiery. Młodszy syn wujostwa Wacław, próbował uciec; postrzelili go w nogę, a potem raz koło razu dźgali nożami. Starszy syn Marian widział bandytów w lesie i chciał rodziców uprzedzić, ale gdy przyszedł było już po wszystkim. Moja i jego matka jeszcze żyły, ale życie już w nich dogorywało, ojciec natomiast wył po prostu z bólu. To on opowiedział synowi o wszystkim ze szczegółami. Marian obwiązał ojca ręcznikami i wszystkie ciała pościągał do dołu po kartoflach, a sam uciekł do lasu. Bandyci buszowali jeszcze we wsi do północy. Skoro świt zaczęli ludzie wychodzić ze swoich kryjówek. Gdy zobaczyli tyle trupów i ogólne spustoszenie, podniósł się straszny lament. Wtórowały mu zwierzęta: wyły psy, rżały niespokojne konie, ryczały krowy tak, że słychać było te odgłosy na odległość 2 - 3 km. Gdy w sąsiednich wsiach: Daniłówce, Pasywie, Kudryniu i Budkach posłyszano je, ludzie już wiedzieli co się stało w Chiniówce i zaczęli uciekać. Kto miał konie, to coś tam jeszcze ze sobą zabrał, przynajmniej najpotrzebniejsze rzeczy a przede wszystkim żywność. Ale ci, którzy koni nie mieli... Jedni uciekali do Szumska, inni do Mizocza lub Ostroga. Nie wszyscy jednak mieli szczęście dojechać, ponieważ banderowcy czyhali na nich na drogach; mienie rabowali a ludzi mordowali. Mój wujek zanim umarł, męczył się straszliwie aż do godziny 7-mej rano. Jego syn Marian uciekł z najmłodszym, 13-letnim bratem Jankiem do Mizocza, ale zginął tam później z rąk banderowców. Bo gdy nie było już Polaków we wioskach, banderowcy zaczęli napadać na miasteczka. Wyrządzono nam - Polakom wielką krzywdę. Zabrano ziemię i cały dorobek z dziada pradziada. Zatarto nawet ślady, że mieszkali tam Polacy. Ileż tam zostało studni zapełnionych polskimi dziećmi, ile kości pomordowanych ludzi tylko dlatego, że byli Polakami. A przecież tam była Polska, przed zaborami i po zaborach. Obecnie Polacy litują się, pomagają Ukraińcom, a w podzięce za to nowe pokolenie banderowców wyciera sobie buty polską flagą i depcze groby. Nie mówię że wszyscy Ukraińcy to diabły, bo byli wśród nich także ludzie uczciwi, którzy mordować nie chcieli. Ale wielu z nich do tego zmuszono, albo także mordowano “za zdradę, za sprzyjanie Lachom”. Od teściów z Komaszówki także trzeba było uciekać. Dnie jakoś się przeżyło, ale noce były czerwone i wieś spodziewała się napadu. Uratowała się dzięki małżeństwu Lewickich. Mąż był Polakiem a żona miejscową Niemką. Wyjechali oboje z Komaszówki do Dubna, gdzie ona pracowała u Niemców. Posłyszawszy rozmowę, że tej nocy planowany jest napad na Komaszówkę, Lewicka uprosiła swoich niemieckich pracodawców, by ratowali niewinnych ludzi i przyjechali w nocy do wsi. W Komaszówce młodzi dorośli mężczyźni pełnili straż na dworze, a w domach gromadziły się tylko kobiety z dziećmi i starcy. Niemcy spełnili prośbę Lewickiej, przyjechali i powiedzieli ludziom: Nie bójcie się, bo przyjedzie tu niebawem wojsko z Dubna. W tym czasie była we wsi ukraińska “rozwiedka”, która miała dać rakietą sygnał do napadu. Usłyszawszy, że przyjechali do wsi Niemcy, a wkrótce pojawi się wojsko, zabrali gospodarzowi dwa konie i pognali do lasu żeby bandę powstrzymać. Rano konie wróciły (z ukraińskiej wioski Obhów) białe od piany i rżały przestraszone, więc ludzie zaczęli przygotowywać się do ucieczki. Ci, którzy nie mieli własnych koni nic poza dziećmi nie zabrali, ratowali tylko życie. Wyjechali do Dubna, gdzie również nie mieli spokoju, ponieważ Niemcy urządzali łapanki i wywozili ludzi do przymusowej pracy w Rzeszy. My wyjechaliśmy do Galicji, do miasta Brody. Tamtejsi ludzie nie wierzyli, że na Wołyniu dzieją się takie straszne rzeczy. Mówili: U nas tego nie będzie, bo tu rodziny polskie pomieszane są z ukraińskimi. Ale niebawem i tam zaczęły się podobne mordy i pożary. W Brodach zamieszkaliśmy w pożydowskiej kamienicy w pobliżu kościoła. Front zbliżał się i coraz głośniej słychać było armatnie strzały. [...] Część III - ostatnia Jak już wspomniałam, uratowaliśmy się z mężem i dziećmi przed rzezią w 1942 roku dzięki temu, że 5 czerwca (w Zieloną Sobotę) wybraliśmy się rano do teściów w pow. Dubno, a banderowcy napadli na naszą CHINIÓWKĘ o godz. 3-ciej popołudniu. Gdy wracaliśmy od teściów do domu, spotkaliśmy trzy osoby z sąsiedniej wioski, które nam powiedziały: Zawracajcie, bo Chiniówki już nie ma. Została spalona i dużo ludzi wymordowano. Więc zaraz zawróciliśmy, a ja po paru dniach pojechałam do Mizocza, gdzie schronili się ci, co się z Chiniówki uratowali. I dopiero od nich dowiedziałam się o wszystkim i kogo zamordowano. To co zapamiętałam: - z drugiej rodziny Wierzbickich - Piotra, on Stanisław i 2 dzieci, - Władysława Wojciechowskiego z synem, - Stanisława Wysockiego porąbali siekierą, - całą rodzinę Hrynowieckich: [...] (sprostowanie z marca 2008r. Anety Kaczmarek na podstawie wywiadu ze swoim dziadkiem Ludwikiem Hranowickim (dawniej Hrynowiecki): Zamordowani zostali Władysław i dwoje dzieci: Wacław i Stasia, natomiast Franciszką z synem Ludwikiem uciekli, a Marysię przygarnęła Ukrainka, która podawała ją za swoją córkę). - Adama Przewłockiego porąbali, - jego brata Józefa Przewłockiego z żoną i 3 dzieci, - Elizę Przewłocką torturowali, potem powiesili. Zamordowano dużo osób z rodzin Czechowskich: - Stanisława, jego syna, synów i 2 dzieci, - dwie jego rodzone córki, Leontynę i Bronisławę, które były żonami Ukraińców. Bronisława była żoną należącego do bandy Petra Przewłockiego, którego dziadek był Polakiem. Na koniec przywieziono ich do ukraińskiej wioski Mosty i tam mordowano. Ona zginęła, a on podobno odzyskał zdrowie i po wojnie dużo ludzi widziało go w Polsce (pod zmienionym nazwiskiem). - z drugiej rodziny Czechowskich, Janin i jej dzieci. Dużo też osób zginęło z rodziny Adaszyńskich. - Wiem, że zamordowana została Rozalia Adaszyńska (żona Romana) i jej 3 dzieci, także inni, ale nie wiem kto. - W rodzinie Szpakowskich zginęli: mąż, ż ona, syn i córka. Z rodziny Naumowiczów: - Zygfryd zastrzelony został przez Petra Przewłockiego; sama widziałam, jak prowadził Zygfryda pod karabinem koło mego domu do lasu. (Tam gdzie droga prowadziła do wsi Kudry). Potem usłyszałam strzały, a po kilku minutach Petro wracał już sam. Wstąpił do mego domu, poprosił o wodę do picia i zapytał po ukraińsku o męża: de czołowik? Znałam go dobrze, zawsze mówił po polsku, był nawet kilka razy u mnie w domu, a później stał się bandziorem. - Florian, s. Aurelego, - Mieczysław z żoną i dziećmi, oraz - Bolesław Jarmoliński (s. Pawła i Heleny). Dowiedziałam się wtedy od ludzi, że ciała wymienionych tu osób były porżnięte i porąbane siekierami. Chciałabym jeszcze dodać kilka informacji o członkach mojej rodziny, którzy zginęli z rąk banderowców. - Julian Lewicki z Komaszówki, pow. Dubno, ojciec mego ciotecznego brata, pojechał z kuzynem Józefem Markowskim po drzewo do lasu i ślad po nich zaginął. Ani koni, ani wozu, ani ludzi. Znaleziono tylko czapkę i chustkę do nosa. Marian Wierzbicki, (który był naocznym świadkiem konania w męczarniach swego ojca Piotra, Matki Franciszki i mojej Matki Rozalii Wierzbickiej) uciekł z Chiniówki, zabierając żonę, dwoje dzieci i najmłodszego brata, 13-letniego Janka. Wyjechał z nimi do Mizocza. Tu Janek Wierzbicki i jeszcze czworo innych dzieci, pognali za miasto krowy na pastwisko. Złapali ich banderowcy, przebili dzieciom nożami brzuchy, nanizali na kolczasty drut i owinęli wokół telegraficznego słupa. A na koniec podziobali jeszcze te biedne dzieci nożami. Konały w strasznej męce. Mam już 87 lat, jestem starym człowiekiem i dziękuję Panu Bogu, że daje mi jeszcze trochę sił, a przede wszystkim pamięć, bo ci młodzi nic nie wiedzą i nie mogą powiedzieć o tym co się wydarzyło. A dużo świadków banderowskich zbrodni już odeszło w zaświaty, albo są chorzy i głusi, i nic już nie napiszą. Pamiętam jeszcze, że nasza Komenda Policji znajdowała się przed wojną we wsi NOWORODCZYCE, gdzie w 1927 lub 1928 r. budowano kościół. Stawiała go szkoła budowlana z Krzemieńca, a ja przychodziłam na tę budowę do pracy. Nosiłam na rusztowania cegłę i wapno. Był w Noworodczycach także cmentarz katolicki, a obok niego prawosławny. Na pierwszym spoczywali moi dziadkowie i pradziadkowie. Niedawno jeździli tam nasi ludzie i opowiadali, że ani z kościoła, ani cmentarza znaku żadnego nie pozostało. Podobno wszystkie kości Polaków wrzucono do powojennych okopów. Tam nie ma nawet krzyża, nie ma nic, wszystko zostało spalone i zniszczone, jakby tam nigdy ludzie nie mieszkali. Gorszą ziemię obsadzono drzewami, las już duży, a lepsza ziemia jest uprawiana. Ja tam jeszcze nie byłam. Nie żal mi już ani tej ziemi, ani tych wiosek, choć czasem tęsknię gdy wspominam swoje młode lata. Ale bardzo mi żal tych biednych pomordowanych ludzi, tych niewinnych męczenników i dzieci. Za co oni cierpieli te męki? Że byli Polakami? Dziś Kościół katolicki nakazuje przebaczyć. Tak, przebaczy można, ale zapomnieć się nie da. Rany się goją, ale blizny pozostają i do śmierci zapomnieć nie pozwolą. A prawda musi zostać w końcu ujawniona i uznana. A historia sprawiedliwa, nie - jak dotychczas - zakłamana i fałszowana. (źródło: cz. I - http://www.wbc.poznan.pl/Content/8127/Biuletyn+nr40+2000.pdf , cz. II - http://www.wbc.poznan.pl/Content/11635/directory.djvu , cz. III - http://www.wbc.poznan.pl/Content/8135/Biuletyn+nr42+2000.pdf ) |