(4) BUNT WYCOFANEGO Z FRONTU, KWATERUJĄCEGO W SŁAWUCIE PUŁKU PIECHOTY ROSYJSKIEJ I ZAMORDOWANIE KSIĘCIA ROMANA SANGUSZKI Jesień 1917 roku. Zajęcia szkolne w pełni. Okazało się, że nie tylko ja mam trudności z językiem polskim, miało je wielu uczniów. Ponadto miałem trudności z francuskim. O ile z językiem polskim dawałem sobie radę sam, to z francuskim nie udawało mi się. Musiałem więc korzystać z korepetycji. Korepetytorką moją była nauczycielka języka francuskiego w gimnazjum, pani Kirchnerowa, żona urzędnika Zarządu Dóbr sanguszkowskich. Musiałem więc pogodzić intensywną naukę w szkole. Pewnego razu, w ciepły słoneczny dzień jesienny, byłem po południu na lekcji francuskiego u pani Kirchnerowej, w jej domu położonym przy ulicy Annopolskiej, tuż koło parku okalającego rezydencję Sanguszki. W czasie lekcji usłyszeliśmy strzały karabinowe i krzyki. Pani Kirchnerowa przerwała lekcję, wyszliśmy na ganek, aby zobaczyć co się dzieje. Zobaczyliśmy pędzącą galopem od strony lasu parę jeźdźców. Za nią z wylotu lasu biegło kilku żołnierzy i wrzeszcząc strzelali. Z domów położonych po obydwóch stronach ulicy wyskakiwali żołnierze. Dołączali do grupy biegnącej z lasu, która goniła uciekającą parę jeźdźców. Strzałów było coraz mniej, wkrótce umilkły w ogóle. Para jeźdźców uciekała w stronę głównej bramy, prowadzącej do zabudowań pałacowych znajdujących się w głębi parku. Żołnierze nadal wybiegali z domów, i podnosząc coraz większy i głośniejszy wrzask biegli w kierunku centrum miasta, nawołując się nawzajem i wykrzykując przekleństwa pod adresem uciekającej pary, która zdążyła się schronić w zabudowaniach pałacowych. Pani Kirchnerowa, tknięta złym przeczuciem, kazała mi biec do pałacu i Zarządu Dóbr, by powiadomić o grożącym niebezpieczeństwie zarówno mieszkańców pałacu jak i pracowników Zarządu. Puściłem się pędem w stronę najbliższej furtki, prowadzącej z dziedzińca kościoła do parku, dotarłem w oka mgnieniu do pałacu, gdzie już wiedziano co się święci od pary jeźdźców. Powiedziałem także, aby natychmiast zamknięto wszystkie furtki i bramę główną prowadzącą do pałacu, a sam poleciałem uprzedzić pracowników Zarządu. Znalazłem pana Kirchnera, któremu opowiedziałem o zdarzeniu, powtórzyłem polecenie żony, aby natychmiast zamknięto Zarząd, a pracowników zwolniono do domów, szykuje się bowiem napad zbuntowanych żołnierzy na pałac. Wypełniwszy zadanie, pobiegłem tak zwanym długim mostkiem do domu, opowiedziałem szybko co się dzieje, doradzając natychmiastowe zamkniecie sklepu i zajazdu oraz zabarykadowanie się w mieszkaniu. Zawróciłem i pobiegłem długim mostkiem z powrotem w stronę parku, by zobaczyć co się będzie działo dalej. Z zakrętu ulicy Annopolskiej okalającej park od zachodu, biegli grupkami uzbrojeni już w karabiny żołnierze i strzelając w stronę pałacu próbowali dotrzeć do furtki i głównej bramy i wedrzeć się tymi przejściami do zabudowań pałacowych. Furtka i brama były już zaryglowane. Jedyna możliwość wdarcia się na teren parku i zabudowań była przez ogrodzenie. Ale ogrodzenie było bardzo wysokie, składające się z podmurówki wysokości ponad metra oraz żelaznych, grubych, ostro zakończonych prętów. Łączna wysokość ogrodzenia wynosiła około trzech metrów. Można je było sforsować tylko górą, ryzykując nadzianie się na ostre pręty i ewentualne zastrzelenie przez broniącą się, z rzadka strzelającą służbę i kilkudziesięciu kozaków pałacowych. Biorąc pod uwagę wielkość parku i długość ogrodzenia wynoszącą w obwodzie około 3 kilometrów, trudno było przypuszczać, że nieliczna obrona nie dopuści zbuntowanych żołnierzy do wnętrza parku, a więc i zabudowań. Żołnierzy było 600, podczas gdy obrony zaledwie 50. Położyłem się po stronie zewnętrznej muru, tuż przy furtce prowadzącej z parku do długiego mostku i śledziłem przebieg wypadków. Kule gwizdały nad głową. Znalazłem się między stronami walczącymi. Strzelanina trwała do zmierzchu. W tym czasie udało się wielu żołnierzom wedrzeć na teren parku i zaatakować pałac. Stary, ponad 80 lat liczący książę Roman Sanguszko, widząc iż sprawa przybiera zły obrót, wyszedł na balkon, próbując załagodzić zatarg. Ale buntownicy zdołali już wyważyć furtkę i otoczyć główną bramę. Wszyscy znaleźli się koło pałacu, próbując siłą wtargnąć do środka. Książe nie uciekł i nie schował się, choć mógł to uczynić, mając do dyspozycji przejście podziemne do kościoła, leżącego tuż poza obrębem parku. Domownicy, którzy sprowokowali całe zajście, zdołali uciec z pałacu i z tereny parku. Książe Sanguszko próbował nawiązać pertraktacje, licząc prawdopodobnie na to, że starcowi w jego wieku nie grozi niebezpieczeństwo, że może wykupi się w jakiś sposób i ocali siebie oraz bezcenne zbiory sztuki, stajnie arabów i inne dobra. Nie zdawał sobie sprawy z sytuacji i chciwości zbuntowanej bandy. Przypłacił to życiem. Żołnierze wyciągnęli go z pałacu, wyprowadzili na długi mostek, postawili pod murem i bestialsko zamordowali. Wyprowadzili go przez furtkę, koło której leżałem, bardziej już ze strachu, niż z potrzeby, gdyż już nie strzelano. Reszta bandy plądrowała pałac, rabując wszystko co się dało i niszcząc to czego udźwignąć nie mogli, po czym podpalili pałac i zaczęli rabować oficyny. Pałac płonął, rozrzucając dookoła snopy iskier, wspaniałe rumaki urywały się ze stajni, pędząc uliczkami przed siebie z rozdętymi chrapami, byle jak najdalej od ognia. Żołnierze, nie mając już do kogo strzelać, strzelali do pędzących koni i na wiwat, na znak zwycięstwa nad osiemdziesięcioletnim starcem. Widziałem, jak wynoszono pełne kosze różnych skarbów, obrazy, srebra, porcelanę, meble. Sprzedano to przy świetle łuny za grosze lub za wódkę Żydom, którzy zbiegli się tu z całego rynku, gdy tylko ustała strzelanina. Grabież i handel trwały całą noc. Nikt z mieszkańców Sławuty nie kładł się spać. Był to pierwszy, bezpośrednio przeze mnie obserwowany straszliwy obraz bestialstwa, który wywarł na mnie wstrząsające wrażenie. Nigdy tego nie zapomnę. [...] Po trzech dniach odbył się uroczysty pogrzeb Sanguszki. Kozacy, którzy jeszcze nie włączyli się do fali rewolucji, skauci, uczniowie polskiego gimnazjum i sanguszkowskiej szkoły handlowej oraz cała ludność polska Sławuty, utworzyli szpaler z miejsca gdzie znajdowały się zwłoki zamordowanego do kościoła, w którym po uroczystym nabożeństwie złożono w podziemiach trumnę z ciałem księcia. Co było przyczyną opisanego pogromu? Nie byłem świadkiem początku zajścia, które stało się przyczyną dramatu. Dowiedziałem się o tym już po pogrzebie od pani Kirchnerowej. Podobno dwie osoby z rodziny Romana Sanguszki wybrały się konno na przejażdżkę do lasu. W lesie natrafiono na grupę żołnierzy, którzy ścinali drzewo rosnące tuż przy drodze w Sanguszkowskim lesie. Mężczyzna zareagował ostro na to bezprawie i podobno, nie zsiadając z konia zamierzył się szpicrutą na jednego z żołnierzy. Pozostali żołnierze, którzy także ścinali drzewo, podnieśli krzyk i rzucili się z siekierami i piłami na jeźdźca. Jeźdźcy zawrócili i zaczęli szybko uciekać. Żołnierze rzucili się za nimi w pogoń, krzycząc i nawołując towarzyszy z budynków stojących po obydwu stronach ulicy, aby się do nich przyłączyli. Ktoś zakwaterowany w jednym z pierwszych domów przy lesie miał karabin, wybiegł więc z domu i dołączywszy do grupy goniących, zaczął strzelać do uciekających. To te właśnie strzały zaalarmowały panią Kirchnerową i mnie. Podczas gdy ja z polecenia pani Kirchnerowej pobiegłem do pałacu Sanguszki, a następnie do biura Zarządu, żołnierze dopadli do prowizorycznie zbudowanego cekhauzu, w którym złożona była broń pochodząca z rozbrojenia tego pułku, rozbili cekhauz, zabrali karabiny, amunicję i rozpoczęli atak na pałac. Tych kilkanaście minut, w czasie których brali broń, opóźniło ich napad na pałac i pozwoliło jego obronie zamknąć furtki i bramę prowadzącą do zabudowań pałacowych. Dzięki temu też zdążyłem wydostać się z parku przez otwartą jeszcze furtkę, przeskoczyć przez długi mostek i powiadomić Wakulenkę o buncie żołnierzy oraz wrócić pod mur okalający park. Jeżeli istotnie taka była przyczyna buntu żołnierzy, to nasuwa się nieodparcie uwaga, że głupota interweniującego jeźdźca w istniejącej wtedy sytuacji rewolucji była nie do darowania. On zresztą uniknął śmierci, przedarłszy się przez rozgorączkowany tłum buntowników na miasto. Jego bliski krewny, Roman Sanguszko, przypłacił tę głupotę życiem i mieniem. Nieprawdą jest to, co wyczytałem w "Kulturze" w 50 lat po tych zdarzeniach, że to mieszkańcy Sławuty "rozprawili się z krwiopijcą". Ani ludność ukraińska, ani tym bardziej liczna ludność polska zamieszkująca w Sławucie nie brały udziału w napaści, morderstwie i rabunku. Jedynie Żydzi kupowali za grosze bezcenne skarby grabione przez buntowników [...]. Początek książki. |