Wspomnienia Józefy Wolf z domu Zawilskiej 
Zakopane, 1982 r.

(fragmenty dotyczące Wołynia)

Dzieciństwo i lata szkolne 
Urodziłam się w roku 1921 w Aleksandrówce gm. Czaruków pow. Łuck na Wołyniu po I wojnie światowej. Lata dzieciństwa spędziłam szczęśliwie przy swoich rodzicach. Było nas rodzeństwa siedmioro w domu: czterech braci, którzy mieli na imię Franciszek, Apoloniusz, Czesław, Karol, i trzy siostry: ja- Józefa, Leokadia i Eugenia. Wszyscy razem mieszkaliśmy w 2 pokojach i kuchni. Gdy się urodziłam to najstarszy brat miał 12 lat, tak że już pomagał mamie w gospodarstwie domowym, jak i też w polu; orał pługiem czarną ziemię wołyńską.


Aleksandrówka - Poświęcenie Krzyża Misyjnego, rok 1928. Najstarsze zdjęcie mojej rodziny. Od prawej moi rodzice a przy nich siostra Lodzia i brat Karol. Mam siedem lat i jestem najwyższa spośród dzieci po lewej stronie.

Szkołę u siebie mieliśmy 4-klasową o 2 km od domu, uczęszczały do niej dzieci z czterech narodowości , mianowicie Czesi, Ukraińcy, Niemcy i Polacy. Większość dzieci przewyższała dzieci czeskie, stąd też staraniem Czechów było, aby dostać nauczyciela czeskiego, celem nauczania ich dzieci po czesku. No i przyjechała pani Milena z okolic Łodzi (z Zelowa), mająca 19 lat, jedynaczka z domu, córka pastora ewangelickiego, która poświęciła się całkowicie nauczaniu i wychowaniu dzieci czterech narodowości. W sumie było nas 70 osób, dwie klasy łączone rano i po południu, rano trzecia i czwarta, a po południu pierwsza i druga. Niełatwe było to życie daleko od domu, od rodziców i wśród obcych
ludzi, dlatego pani Milena nieraz i popłakała sobie. Szkoła była drewniana, stała na rozdrożu trzech wiosek, ale otaczali ją opieką bardzo poczciwi ludzie: Czesi i Polacy. Milena często przychodziła do nas, do sołtysa, którym przez 20 lat był mój ojciec. 


Moi rodzice Antonina ze Stefanowiczów Zawilska i Franciszek Zawilski


Tato dbał bardzo o oświatę i wyznaczał konie, tak zwaną furmankę na dowóz pani nauczycielki na konferencję raz w miesiącu, coraz to w innej szkole. Szkół w gminie naszej było 20 tak, że konferencje wypadały co 11 roku szkolnego. Pani Milena z domu Pospiszylówna, bardzo ładna, zgrabna osoba i bardzo pogodnego ducha, z wielkim poświęceniem przekazywała swoje wiadomości dzieciom innej narodowości, które bardzo ciężko przyswajały język polski i różne nazwy polskie. Najgorzej było z czeskimi dziećmi, jak i też niemieckimi, bo ile by razy mówiła im, że „był”, to i tak one mówiły, że „bił” i napisały „bił”. Jak które zostawiła po szkole, to siedziała z nim i na tablicy kilka razy pisała, tłumaczyła, aż musiał zrozumieć, dopiero puściła do domu, tak usilnie pracowała nad tymi dziećmi. Ale po jakimś czasie wypadła u niej konferencja, to tak dzieci były przygotowane, że dostała bardzo dobrą ocenę za bardzo dobre nauczanie. Pamiętam, że ja byłam w drugiej wsi w 5 kl. to wiem, że tamci nauczyciele Pan Czerwiński i P. Jadwiga Szigalska bardzo zazdrościli jej. Wizytacja wypadła bardzo dobrze, bo dzieci odpowiadały na pytania inspektora i wizytatorów, i to było widać, że nauczyciel się stara i wypełnia swoje obowiązki. Od czasu do czasu sprowadzała nam takie kino obwoźne. Oj, co to było za widowisko! Jak to my oczy wytrzeszczaliśmy patrząc na ścianę widząc postacie ruchome i to bardzo nas zabawiało – tak, że jak nieraz po tym Pani powiedziała do hałasujących dzieci, że cicho bądźcie, jak będziecie grzeczni to wam kino znowu zamówię, to byliśmy bardzo grzeczni, ale ciągle dopytywaliśmy się, kiedy będzie kino i znowu miała dzieci ciągle gadające.



Moja I Komunia Św. Rok 1929


W piątej klasie chodziłam do szkoły 5 km od domu, w lecie chodziłam, a w zimie mieszkałam u swojej cioci na Budkach Kołodeskich (rzeka Kołodeża). 
Ciocia mieszkała naprzeciwko szkoły, tak że bardzo blisko miałam do szkoły i często z moją wychowawczynią chodziłam do lasu na grzyby, których w naszych lasach wołyńskich była wielka masa, nie do wyzbierania i to różnorakie, a najwięcej pamiętam prawdziwków w lasach liściastych. Mieszkając u cioci Sobczyńskiej po zajęciach szkolnych pomagałam im jeszcze w gospodarstwie ziemniaki zbierać, umyć naczynia, drzewa przynieść, czy ścieżki zrobić, jak śnieg w zimie zawali drogę. Po skończeniu 5 klasy, mając lat 12, zdawałam egzamin do szkoły następnej, gdzie było 7 klas, we wsi Hubinie w pałacu imienia Ignacego Józefa Kraszewskiego. Było tam już trzech nauczycieli na 7 klas. Pan Kierownik ze swoją żoną i młoda nauczycielka. Razem stanowili całe grono zajmujące się nauczaniem i wychowaniem. Egzamin zdałam wraz ze swoimi kuzynami Ignasiem, Mietkiem, Władkiem i Niną Moliwienikówną, Ukrainką z pochodzenia. Chodziliśmy jesienią pieszo 7 km a w zimie wozili nas saniami, co dzień kto inny. I tak nieraz zawiało i był wielki mróz, że konie i sanie szły po wierzchu wydm śnieżnych, a przy wzejściu słońca iskrzyło się w oczach na całym widnokręgu. Piękna to była zima, od grudnia do końca marca trwała ta sama temperatura, to się najeździliśmy saniami i pięknymi końmi z szelążkami na szyi. Ach co to była za rozrywka i cała przyjemność tej jazdy do szkoły w co dzień, a w święto do kościoła też 7 km. Należeliśmy do Parafii Boremel, gdzie był Proboszcz Ks. Wiktor Oraczewski, a potem Ks. Jonaszek, którego zamordowali Rosjanie w 1940 roku w więzieniu we Włodzimierzu na Wołyniu, gdzie tego naocznym świadkiem był mój brat Czesław, który tam też przebywał i został wywieziony na Sybir w roku 1940 w dniu 11 listopada.


Mój brat Czesław


W więzieniu we Włodzimierzu mój brat siedział półtora roku, a myśmy mieszkali o 50 km od Włodzimierza i nie wiedzieliśmy, że on tam siedzi, a jemu nie wolno było nas powiadomić. Taki był proces niewoli w bolszewickim raju. Aż jak brata wywieźli na Sybir do Archangielska to dopiero stamtąd przyszła kartka, że żyje i pracuje w tajdze syberyjskiej przy spuszczaniu drzewa i spławianiu go na Morze Białe. I tak przez 3 lata tam pracował, i głodem i chłodem przymierał, a paczek nam zabronili wysyłać, gdyż była to zazdrość Rosjan, że przeżyją, a oni tam zostali wywiezieni po to, aby zginęli. Z początku wysłaliśmy parę paczek, to akurat ta ostatnia była bardzo potrzebna, gdyż jak Niemcy zaczęli wojnę z Rosją, to wtedy najgorszy głód zapanował wśród Polaków na Syberii, gdyż tam nie dowożono żywności. Sami Rosjanie głodowali i przeklinali, a i też czekali na jakiś przewrót w swoim państwie.

W szkole w Hubinie byli nauczyciele bardzo światli i wymagający, musiało się umieć i odpowiadać na pytanie, bo jak kto nie umiał to dostał 2 razy liniałem po obu rękach i to dobrze, bo i ja raz dostałam jako dziewczynka, gdzie rzadko dziewczynki zasłużyły na liniał, ale mnie się dostało za podpowiadanie, które było stanowczo zabronione, ale ja niechcąco i sprytnie podpowiadałam koledze, aby prędko pozbierał się i odpowiedział na pytanie p. kierownikowi. Tymczasem nie zmiarkowałam się na tym, że kierownik miał dużego zeza i jak patrzył w lewo to widział co się dzieje z prawej strony, a jak patrzył w prawo to widział co się dzieje z lewej strony i ja jeszcze w pierwszych tygodniach lekcyjnych nie umiałam rozeznać się na jego osobie, toteż mi się ten liniał dostał. Potem byłam dobrą uczennicą, jak podpowiadałam komu to uważałam na jego oczy gdzie patrzy. Ale ja i wiele moich kolegów i koleżanek do dziś jesteśmy mu wdzięczni za tak wielki wkład nauki i wychowania nas w tych czasach po wielkiej wojnie światowej, gdzie oświata przez zaborców była bardzo zaniedbana szczególnie na kresach wschodnich. Nauczyciel tam musiał uczyć dzieci wszystkiego , nawet nas dziewczynki Pani uczyła wyszywać, haftować, uczyli nas śpiewu, gimnastyki i nawet religii uczył nas w szkole nauczyciel lub nauczycielka, gdzie co pół roku ks. danej parafii przyjeżdżał i egzaminował nas, czy co umiemy. Ale i to było bardzo przestrzegane w szkole, ażeby dzieci wszystko umiały, to było każdego nauczyciela i wychowawcy wielką satysfakcją i nikt się nie liczył ile godzin ma w tygodniu czy miesiącu, jak dzisiaj w 1982r. Pobory były dość dobre 180 zł przeciętnie, a Kierownik co prowadził lekcje religii to miał i 240 zł tak, że na życie w miesiącu mógł wydać 40 zł na 1 osobę, a resztę na książeczkę, toteż każdy mógł sobie piękny dom wybudować murowany, jak kto był dobrym i oszczędnym gospodarzem. Przy każdej szkole znajdował się duży ogród, jak też budynki gospodarcze szczególnie na wsi, gdzie nieraz dzieci pomagały nauczycielowi zrywać jabłka, czy zbierać ziemniaki, co też było wykonywane w czasie gimnastyki lub śpiewu, a reszta godzin lekcyjnych była w klasie wykonywana solennie i na drugiej lekcji pytaniami przerabiana dobitnie i szczegółowo. Czy lekcja rachunków, czy historii, geografii to dbali o to, aby każde dziecko zrozumiało i mogło mądrze odpowiadać, to wtedy posuwało się z dalszym programem. Nie było nigdy modnym uciekać na wagary, jak to dzisiaj jest modne. Nie było wolno nauczycielce uczyć w szkole w ciąży panience, to było niemoralne. Na takie rzeczy bardzo stawiano baczną uwagę, skoro taka osoba prowadziła się niemoralnie odsuwano ją od tego stanowiska. Stąd też tych rzeczy było bardzo mało w parafii, czy w gminie. Po wojnie światowej nauczyciele musieli skończyć seminarium nauczycielskie z dobrymi wynikami i byli w szkołach kontrolowani przez kuratorów, inspektorów oświaty tak, że bardzo każdemu zależało na stanowisku, no i nauczyciel na wsi był wielkim autorytetem.
Wołyń – Początki odzyskanej wolności.


Ksiądz Janicki (?)

Ksiądz i nauczyciel to był wielki autorytet i to było bardzo dobrze. Pamiętam przyjechała do nas potem jeszcze jedna nauczycielka, gdy wybudowano szkołę siedmioklasową w Dębowej Karczmie k/Łucka, a była to pani Chmielnicka. Przyjechała z tak zwanej Galicji, tam w czasie zaborów oświaty nikomu nie żałowali, stąd też po wojnie do nas na Wołyń najechało bardzo dużo ludzi światłych z owej Galicji, nauczycieli, urzędników administracyjnych, starostów itp. Pamiętam słowa pani Chmielnickiej, jak ona się cieszyła, że spotkała tu Polaków, bo jadąc od Krosna, Jasła na Wołyń to jej rodzice płakali i mówili, że jedziesz tam do tych Ukraińców to cię zamordują. I też bardzo się bała, ale kiedy spotkała moich rodziców Antoninę i Franciszka Zawilskich oraz moich stryjów, i usłyszała, że tak ładnie po polsku mówią, to krzyczała z radości, że tu nie zginie, że aż na szyi ojcu mojemu się zawiesiła i wołała, że nie zginie. Ta nauczycielka też dała z siebie wszystko, aby podnieść oświatę i kulturę, na wielką skalę wprowadzała polskość. Nauczała pieśni pięknych kościelnych, jak i też świeckich, różne przedstawienia jak Jasełka w czasie Świąt Bożego Narodzenia i różnego rodzaju zabawy i dochód był przeznaczony na wyposażenie w przybory szkolne, różne festyny, majówki, jak i też wieczorki składkowe. 


Ja i moje koleżanki, rok 1935

Wieczorki były to takie, że każdy coś w domu uszykuje i zabierze ze sobą, aby rozłożyć po stołach i wspólnie dzielić się pokarmami zakrapianym wódką, którą ile kto mógł z gości przynieść. Norma była 1l na parę małżeńską tak, że to było wszystko urządzone bardzo kulturalnie i nie było żadnych kłótni i zazdrości wśród małżeństw, bawili się bardzo ciekawie, bo tańczyli różne tańce, jak popularne polki, walce, tanga i były między tymi oberki, kadryle, krakowiak na 4 pary. Kadryla w tańcu prowadzili na cztery pary moi stryjowie Polik i Marian Zawilscy, mój ojciec Franciszek Zawilski i Kazimierz Chaiński. Panie dobierali sobie dobrze tańczące, które mogły w ostatniej melodii kadryla fruwać w powietrzu, bo to taka szybka i skoczna nuta. 



Ksiądz Pozyrewicz proboszcz parafii Horochów


Jak miałam 13 lat to mnie mój ojciec zabierał do towarzystwa i nie tylko ja, ale był taki zwyczaj na wsiach, że zabawy były łączone. Rodzice ze swoimi dorastającymi pociechami, których uczono tańców, grzecznych ukłonów, całując rączki pani przy proszeniu do tańca, jak i też po zakończeniu tańca, bo przecież w naszych czasach nie było na wsiach żadnych rozrywek kulturalnych, jak tylko przy nauczycielach i rodzicach można było zerknąć jak zachować się kulturalnie. Jak kto grzecznie się ukłoni pani, czy panience po tańcu, przyprowadzi na miejsce i jeszcze raz się ukłoni, to się mówiło, że grzeczny, ma dobre wychowanie i tak było.

Nauczyciele, księża, zakonnicy i urzędnicy napływali z Galicji, bardzo wskrzeszali kulturę i polskość na Wołyniu i w ogóle na tych ziemiach pod ruskim zaborem. Ciemnota była wielka, wiele osób nie umiało się podpisać. Nawet car nałożył taką ciemnotę na ludzi swoich, a co dopiero na Polaków.
Dzięki księżom, zakonnicom, co uczyli w katakumbach dzieci religii, nawet mój mąż mi opowiadał jak go siostry zakonne uczyły po kryjomu w kaplicy przy kościele lekcji religii i po polsku pisać i czytać, to tyle, co mogli utrzymać polskość to zawdzięczali kościołowi. Także naszą wiarę katolicką, mowę i historię polską. Pamiętam słowa mojej babuni jak siedziała z nami na piecu i opowiadała: „Oj, moje dziateczki kochane, uczcie się ode mnie śpiewu pieśni kościelnych, jak kolędy, itp. Teraz mamy wolność, a nie tak jak to było pod zaborem ruskim”.

Do szkoły nie przyjmowali dzieci polskich, bo kto chciał posłać dziecko do szkoły, a jeszcze wyższej, to musiał przyjąć wiarę prawosławną i jak chciał kupić ziemię, powiększyć gospodarstwo to musiał przyjąć wiarę prawosławną. Polacy byli bardzo zażarci w swoim patriotyzmie postanowili tak ubogo żyć i doczekać się wolności, a nie przyjmować wiary prawosławnej. To tak jakby sprzedał diabłu duszę, a jeszcze do tego wszystkiego sama wiara to jeszcze można było wytrzymać. Ale to, że popi przyjmując na łono wiary prawosławnej w cerkwi na nowo chrzcili i ścierali oleje święte na tych miejscach, co ksiądz katolicki łożył i kazali pluć trzy razy za siebie, co oznaczało, że pluje się na wiarę katolicką. Toteż nikt z Polaków nie przyjął wiary prawosławnej, bo nikt sobie nie pozwolił na takie zniesławienie siebie wobec Boga i kościoła katolickiego. Przyjmowali natomiast wiarę prawosławną Czesi.
Czesi masowo napływali na Wołyń na te dobre ziemie. Byli bardzo bogaci, bo niektórzy mieli i 50 ha i po 100 ha. Prawda, że gospodarzyli bardzo wzorowo i pracowali dość ciężko, szybko wzbogacili się, bo ku temu sprzyjała dobra ziemia i dobry klimat wołyński. Niedługo to trwało, bo przez 30-40 lat, a w roku 1945 i ich Sowieci wysiedlili do Czechosłowacji. 



Babcia Aleksandra z Sobczyńskich Zawilska


Pamiętam, jak nasza kochana babunia opowiadała, jak to car w zaborze ruskim kazał naganiaczom swoim na wsiach zmuszać Polaków do świętowania ich świąt prawosławnych. Musiała być chata wysprzątana, domownicy ubrani odświętnie i musiały być pierogi napieczone bądź gotowane w makutrze stać na stole. Jak gotowane to w misce i w „dochówce” – piekarniku i ciepłe, to uwierzył, że się świętuje ich święta. Jeżeli nie było pierogów to bił nahajem kobiety polskie, że nie świętują ruskich świąt. Czy to były święta cerkiewne, czy państwowe to zmuszano do ich świętowania . I tak została od tego czasu nazwa ruskich pierogów. Czy to były pierogi gotowane, czy pieczone z ciasta drożdżowego to nazwa pierogi pozostała do dziś, choć my wszyscy rodacy ze wschodu bardzo lubimy te pierogi różnego rodzaju, choć wspomnienia mamy bardzo przykre i bolesne. Babunia opowiadała dużo nam o wojnie , o tym, jak Austriacy walczyli z Rosjanami w 1914 roku, jak front stał w jednym miejscu 3 lata, to raz byli Austriacy, a raz Ruscy, ale zawsze więcej chwaliła Austriaków, tak jak wspominałam. Austriacy byli światli i mieli dobre życie, a Ruscy byli prości i ubodzy. Bo mimo, że pamiętała czasy pańszczyźniane, ale zawsze w polskim narodzie był duch nadziei, że Polska zmartwychwstanie. Mówiła dobrze po polsku, poprawnie, umiała nawet czytać drukowane litery z książeczki kościelnej. Opowiadała nam, że bardzo się cieszyli Polacy pod zaborem ruskim, że wybuchła wojna Rosji z Austrią i że w Rosji wybuchła rewolucja, to wszyscy Polacy nastawiali się do powstania, aby odbić swoją Ojczyznę i gdzieś tam posłyszeli, że jest wódz polski, jakiś Piłsudski. O jaka to była ciekawa sprawa jego zobaczyć. Jak już w roku 1920 był w Łucku na Wołyniu odbierał defiladę po zwycięstwie nad bolszewikami, to babunia Aleksandra z dziadkiem Stefanowiczem pieszo 50 km poszli zobaczyć tego wodza polskiego. I zobaczyli, i babunia osobiście doszła do niego i wołała: dziękujemy ci, ty nasz wybawicielu z carskiej niewoli. I biedni Polacy cieszyli się zmartwychwstałą Polską.

Po odzyskaniu niepodległości wszyscy Polacy odżyli na duchu i na ciele, choć nasz kraj na wschodzie był bardzo biedny, a do tego zrabowany przez bolszewików i „petlurowców”, którzy uciekali od wojsk polskich i halerczyków. Pamiętam z opowiadania mego teścia śp. Edwarda Wolfa, który mówił, że cofając się bolszewicy do Rosji wyganiali wszystkich ludzi, Polaków, Ukraińców, Żydów, aby z nimi uciekali, a ojciec miał wóz uszykowany stojący w stodole i odpowiadał poganiaczom, że „siczas ujeżdżaju” i tak oszukując zostali do wieczora. Wieczorem wpadli ostatni „petlurowcy” i zbili wszystkich tak kolbami po plecach, że mieli plecy czarne. Bronili tego co było, resztek w domu. „Petlurowcy” gonili, aby wyjeżdżać, a teściowa mówi, że zaraz tylko chleb w piecu się piecze, to oni dawaj ten chleb i wyciągali gorący chleb i z ręki do ręki i uciekali. Już tacy zbici, zmordowani moi teściowie z córką Michasią, którą tak zbito kolbami po plecach, bo wyrywała jesionkę od bolszewika, który zabierał jej, ona do siebie, a on do siebie i tak walczyła, że dostała tych kolb, a płaszcza nie dała zabrać. No i pojechali bolszewicy a oni siedzą, płaczą, kompresami się okładają na te obolałe plecy i ręce. Trochę się uspokoiło, aż tu na dworze znowu zarżały konie głośno, a wszyscy stanęli na nogach i w krzyk: O Jezu, Maryjo znowu przyszli. Ale wyleciał najmłodszy syn z domu (mój późniejszy mąż) Dominik (9 lat), zobaczył wojsko, wpadł do domu i krzyknął: mamusiu, Polacy. I wypadł na podwórko powtórnie. Zeszedł z konia taki śliczny Pan i pytał go: kto ty jesteś, a Dominik powiedział odważnie: Polak mały, wtedy ten Pan major wziął go podniósł do góry i ucałował za to słowo. Dominik zaprowadził go do domu, pokazał rodziców i siostrę tak pobitą, leżącą w kompresach. Opowiedzieli mu tą swoją przygodę z bolszewikami i zawołali lekarza, który opatrzył rany i nadali lekarstw, czekolady Dominikowi i żywności całej rodzinie i powiedzieli, że już Was nigdy nie będą męczyć bolszewicy. Oby Bóg tak dał, wołali głośno rodzice, oby Bóg dał. Wtedy Polacy pogonili bolszewików aż w głąb Rosji i całe szczęście, że rodzice męża nie pojechali do Rosji, bo jak wyganiali przed siebie „petlury” uciekając, to zgonili tyle ludzi. W Rosji nastał taki głód, choroba hiszpanka, tak dużo ludzi wymarło, że nie było komu pochować tych ludzi, taki finał bolszewików był, aby ludzi jak najwięcej wyginęło. Jak to się wszystko w 1918-19 roku uspokoiło, zaczęli ludzie kto pozostał orać, siać, ale co, jak nie było zboża. Ale gdzieś po garncu owsa dostał teść i zasiał, to tak Pan Bóg dał urodzaj, że jak żył i gospodarzył tak dobre ziarno wsiał, że tak śliczne nie urodziło jak wtedy, od pośladu, który zasiał i tak powoli zaczęli życie w spokoju. Ale cóż, Ukraińcy wysiedleni i Żydzi zaczęli wracać z Rosji do domów swoich, których nie było, aby uciec od głodu. Wtedy nawieźli chorobę hiszpankę tu do nas na Wołyń i wtedy bardzo dużo jeszcze zmarło Polaków na hiszpankę. Opowiadał teść Wolf, że co zawiezie trzy trumny do Horochowa na cmentarz i przyjedzie, to we wsi Zagaje dwoje czy troje leżało następnych umarłych. Takie działy się rzeczy z głodu, a sam, żeby przeżyć to jadł dużo czosnku, cebuli i pił spirytus, i to go uchroniło od zakażeń. 
Po tym wszystkim rząd ówczesny Rzeczpospolitej Polski wszystkich walczących przy boku Piłsudskiego, czy generała Hallera po uzgodnieniu z polskimi obszarnikami, którzy sami ofiarowali do parcelacji swoje majątki na rzecz walczących, osiedlili tak zwanych osadników na ziemiach wschodnich, aby tam żyli i pracowali na roli, i szerzyli kulturę polską wśród tamtejszych Polaków, jak i też narodowości ukraińskiej. Niektórzy osadnicy z mojej pamięci, owszem świecili przykładem, a niektórzy to pożal się Boże; dać im ziemię, co im się nie chciało robić na tej ziemi, ani nie wiedzieli jak się zabrać do gospodarowania, tak, że nam przykładem wcale nie byli. Na zebraniach mówili, że po obiedzie trzeba poleżeć i poczytać książki, co i jak robić.

A mój teść mówił, że jak tak będziecie robić to portki stracicie, te co macie. I tak było u niektórych, że konie na wiosnę pozdychały, jak im nie dał jeść, a czytał książkę lub w bilard grał. Mój teść był wzorowym gospodarzem, a po nim objął mój mąż gospodarstwo, to już nowocześnie zaczął gospodarzyć. Posadził duży piękny sad na czterech hektarach, miał pasiekę- 50 pni pszczół. Miodu tak było dużo, że nie było gdzie i w co wirować. 

Kupił 10 hektarów działki od osadnika Gabryela Gawdzika, który nie chciał gospodarzyć, bo nie był rolnikiem. Takich było wielu osadników, którzy nie chcieli gospodarzyć, więc mąż początkowo brał w dzierżawę, a potem kupił na własność i miał już 30 hektarów swojej własnej ziemi. Jak to wszystko skompletował to wtedy miał już 32 lata i postanowił się ożenić. I jak postanowił, tak i też zrobił, ale to nie tak od razu, trzeba pojechać na odpusty i przypatrzeć się pannom, która by się mu podobała.


Miłość od pierwszego wejrzenia



Mój mąż Dominik Wolf jeszcze kawaler w roku 1933


Choć w swojej parafii miał wiele panien, które by się od razu na szyi zawiesiły, pojechał na odpust, no i tym razem skierował się na odpust do Skurcza na świętego Stanisława 8-go maja. Trzeba trafu, że i ja tam też pojechałam na ten odpust i o dziwo trzeba się spotkać na zabawie w szkole w Skurczu, na którą i ja byłam zaproszona.



Mój [przyszły] mąż ze swoją byłą narzeczoną i znajomymi rok 1935

Przychodzę na zabawę ze swoimi kuzynami: Mietkiem i Lonkiem. Już przedstawienie się zaczęło, a my z boku cichutko stanęliśmy i oglądamy sobie, gdy przeszła 1-sza scena. Kurtyna się zasłoniła, światło zaświecili, to znajomy ze sceny zobaczył mnie i mówi na głos przy wszystkich gościach: Panno Józiu, proszę do przodu, tu jest miejsce. I ja cichutko na paluszkach podeszłam do przodu i widzę, że nie bardzo jest miejsce, ale mój obecny małżonek, który przyjechał szukać panny na odpust, wstaje i mówi do mnie: proszę, niech pani siada. I ja usiadłam przy swojej kuzynce Rózi, do której mąż mój zalecał się parę razy. Tam dalej było tak, że ja do tej kuzynki mówię, posuń się trochę i do reszty na ławie siedzących i oni posunęli się, i poprosiłam pana Wolfa, ażeby usiadł chociaż na połówce i pan Wolf usiadł. Odbyła się jeszcze jedna scena przedstawienia, po tym wszystkim zaczęły się tańce. Pan Wolf przedstawił mi się i poprosił mnie do tańca, a potem zaprosili nas do stołu w osobnej sali i popijaliśmy z całym towarzystwem i tańczyliśmy, aż do rana. A było nas w towarzystwie aż 18 osób, byli kawalerowie z Torczyna , Janek z Nieświcza, z Czarnego Lasu i z Horochowa. Wybór był, aż hej, ale ja panna rosła, dobrze zbudowana, ale lat 16, to jeszcze nie byłam bardzo przygotowana do zamążpójścia, ale po zapoznaniu się z p. Wolfem na tym balu, Pan Wolf nie dał za wygraną.


Ja w roku 1937.

W najbliższą niedzielę po Świętym Stanisławie przyjeżdża do mego domu, dowiadując się przedtem od mego kuzyna, gdzie ja mieszkam. No i przyjechał. Jak ja go zobaczyłam, to się bardzo przelękłam i wyskoczyłam do ogrodu przez okno i mówiąc do siostry młodszej Gieni powiedz, że ja wrócę, aż wieczorem, a zaproś go do pokoju i zbudź tatusia, który spał. Tatko przyjechał z Łucka zmęczony i niech z nim gada, a ja pójdę do mamy posadzić kapustę, bo deszcz popadał i sadziłyśmy coś aż 10 kop kapusty. Posadziłyśmy z mamą kapustę i mama poszła do domu, a ja za mamę porobiłam wszystko w oborze, aż było ciemno i dopiero przyszłam do domu, i słyszę, że pan Wolf pyta się mamy, gdzie jest panna Józia, że tak długo nie ma, a ja wchodzę akurat i mówię: jest, jest, już jestem. Mama podała kolację i wszyscy zasiedliśmy do stołu, tak miło się rozmawiało, że aż świtać zaczęło. Więc pan Wolf mówi, że wszystko i o wszystkim pogadaliśmy, tylko nie powiedziałem ja Państwu, po co ja tu w ogóle przyjechałem. Otóż proszę państwa poznałem państwa córkę w Skurczu na odpuście i spotkaliśmy się w Beresteczku na odpuście, podobała mi się bardzo, więc przyjechałem prosić Państwa i waszą córkę pannę Józię o rękę. No i cóż Panno Józiu? – zwracając się do mnie. Chwila ciszy i zaskoczenia. Ale ja, czyli panna Józia podniosła głowę i mówi: hm, owszem, proszę częściej bywać, lepiej się zapoznamy i porozmawiamy w sprawie przyszłości. Panu Wolfowi to się bardzo spodobało. Wstał, podziękował moim rodzicom i ucałował moje obie ręce. Usiadł wtedy obok mnie, a ja się bardzo zaczerwieniłam i zawstydziłam przed rodzicami, że obok mnie usiadł obcy pan i tak chwile pogadaliśmy wszyscy razem i prawie dzień się zrobił. Pan Wolf wstał i mówi: a może pani pojedzie ze mną do Horochowa, dziś jest poświęcenie gimnazjum w Horochowie, jest wielki bal, to się zabawimy. Ale ja podziękowałam, że to za wcześnie na takie zaproszenie, gdyż w tamtym czasie panna z dobrem wychowaniem nie pojechała sama z kawalerem tak daleko, mogłabym po dobrym zapoznaniu pojechać, ale z ojcem lub bratem starszym od siebie, ale braci akurat starszych miałam w wojsku i do towarzystwa, czy na bal szłam z rodzicami i braćmi stryjecznymi, bo moi bracia byli wojsku. Jeden z nich czyli Apoloniusz na stałe, a drugi Czesław w służbie czynnej w Równem w Artylerii. To zawsze synowie z dumą odbywali swoje wojsko – takie było dobre powiedzenie, że chłopak dopiero się liczył, jak odbył wojsko, to mógł się żenić, mógł podjąć jakąś pracę odpowiedzialną i przed wojną II światową wojsko kształciło i uczyło chłopców zachowania, bycia w towarzystwie, grzeczności, itd., a nie tak jak dziś to tylko słowa wulgarne z ust się słyszy u żołnierzy, czy u młodzieży.


Dominik wśród młodzieży katolickiej Horochów (obok księdza Pozyrewicza) z siostrą Michaliną, drugą od prawej.


Dominik w mundurze pierwszy na lewo od sztandaru.

Pan Wolf nie daje sobie spokoju, tak mu się panna Józia podoba. Przyjeżdża co tydzień w niedzielę, a i z ojcem swoim przyjechał nawet w tygodniu, tak koniecznie chce mnie zabrać rodzicom przed żniwami. Na wiadomość tą, ojciec mój się nie chciał zgodzić, ale po słodkich słowach pana Wolfa uległ, ale zaczął mówić: to przecież dziecko jeszcze jest, my nie przygotowani z wyprawą dla niej. Ale pan Wolf nie ustępował i mówił: mają państwo czas do 20-tu lat dać wyprawę, co państwo dacie to swojemu dziecku, ja w to nie wnikam, ja majątku nie wymagam. Tłumaczył się grzecznie pan Wolf, tak był zakochany w pannie Józi, że na niczym mu nie zależało, tylko aby pojąć mnie za żonę.
No i będąc z ojcem w tygodniu zaprosił nas koniecznie do siebie na oględziny. Tak akurat wypadało to na świętego Antoniego, 13 czerwca, bo był taki zwyczaj, że jak kawaler swata się do panny i jak się dobrze poznają, to wtedy pan zaprasza pannę do siebie z rodzicami, aby przedstawić swoją rodzinę i swój majątek, jaki posiadają.

Umówiliśmy się na 13 czerwca, że przyjedziemy do Horochowa do Kościoła na sumę, to była niedziela, tam spotkamy się i po mszy świętej pójdziemy do pana Wolfa na Kolonię Janinę na obiad i oględziny. Przyjechaliśmy trochę za wcześnie jak na sumę, która odprawiała się o 11 godz. i starym zwyczajem zajechał tatuś do zajazdu do Żyda, były to przy karczmach takie zajazdy zawsze, postawić konie dla bezpieczeństwa, aby się nie spłoszyły, bo na ulicy nie wolno było zostawić koni z wozem, bo mogły się spłoszyć i kogoś pokaleczyć, jak i też powóz połamać. Więc zajeżdżamy my nowi goście, ojciec wyprzęga konie, daje im jeść, a ja z mamą idę do takiego pokoju, aby obmyć się z kurzu, rozwinąć papiloty z włosów i ubrać się w suknię wyjętą z walizki. Bo był taki też zwyczaj, że gdzieś dalej pojechać wozem, to trzeba było ubierać się na drogę inaczej, a na przyjęcie ekstra, bo dróg bitych nie było, tylko drogi polne i pełno piachu, gdzie szybko konie biegnąc tak kurzyły, że oddychać nie było czym, taki ciężki pył unosił się powyżej koni i na siedzących padał. Dlatego trzeba było zajeżdżać do zajezdni żydowskich i przebierać się, bo tymi zajezdniami tylko Żydzi się zajmowali. Wtedy widząc nas nieznajome, ubierające się z moją mamą, podchodzi Żydówka i mówi: Nu skąd państwo jesteście? Mama mówi, że z Boremla. Nu co tu państwo robicie dzisiaj, ani jarmarku, ani odpustu nu? Zaśmiałam się ja w głos, a moja mama mówi do Żydówki: o widzi pani, zauważyła pani , że my cudzy jesteśmy. Otóż powiem pani, czegośmy przyjechali. Swata się do naszej córki niejaki pan Wolf tu z Janiny, kawaler starszy już, może pani zna go, to niech pani powie nam, co to za kawaler, taki starszy, czy czasami nie ma on tu jakiejś panny z dzieckiem, czy nie płaci alimentów komu? Na to Żydówka: Nu pan Wolf? To taki porządny pan, dobry gospodarz, jego matka to taka porządna gospodyni, to bardzo porządni ludzie. Mama patrzy nie dowierzając na Żydówkę, a ona mówi: „Podhejrem” przysięga się Żydówka „Podhejrem, panie to bardzo porządny chłopak”. No tyle zyskaliśmy opinii Żydówki i więcej nikogo nie pytaliśmy się. Jesteśmy ubrane, mamy wychodzić, a tu na chodniku spotkali się pan Wolf starszy z moim tatusiem Zawilskim, witając obcałowali się. Ja to widząc przez okno pomyślałam sobie, że to za wcześnie jeszcze się tak witać. No ale nic, wychodzimy my z mamą z zajazdu i jakby z pod ziemi wyrósł, stoi pan Wolf Dominik i kłania się: uszanowanie. Całuje rączki witając się z nami, no i jesteśmy już w komplecie, rodzice i narzeczeni. 
A ponieważ, do sumy jeszcze godzina czasu, więc pan Wolf proponuje spacer po mieście i idziemy.


Spacer po ulicy w Horochowie. Dominik w towarzystwie swojej byłej narzeczonej


Poszliśmy przez miasto i przez park przejść się, a rodzice nasi usiedli przed kościołem na ławeczce i rozmawiają sobie, a Pan Wolf starszy miał za zadanie co niedziela odśpiewać w kościele w Horochowie różaniec. Poszliśmy przez park, pan Wolf objaśnia: tu poczta, tu kino, tu starostwo, tu domki urzędnicze, tu nowo wybudowane gimnazjum, piękny gmach, tydzień temu było poświęcenie tego gmachu. Obeszliśmy dookoła miasta, no i sygnaturka dzwoni na sumę do kościoła, więc idziemy. Tuż na schodach mija nas pan taki wysoki. Pan Wolf oznajmia, że to pan hrabia Krasicki z Chołoniowa. A wie pani, co to za dobry człowiek, służba siedzi w jego ławkach, a on stoi pod chórem, aż nieraz ks. Proboszcz Pozyrewicz pośle mu krzesło, aby usiadł, z czego był hrabia bardzo skrępowany, bo nie lubił, aby mu pochlebiać jeszcze w kościele. No, wchodzimy do kościoła. Msza święta zaczyna się pokropieniem i ks. zaintonował „Asperges Me”. Mój pan Wolf szepcze mi do ucha i mówi: przepraszam Panią. I poszedł. Złość mnie ogarnęła do głębi serca i myślę w duchu: no, nie pojadę na Janinę, tylko wyjdziemy z kościoła i pojedziemy zaraz do domu, jak on mógł tak zrobić, zostawić mnie i odejść, pewnie krępuje się przed znajomymi. Ale po chwili śpiewa na chórze „Asperges Me” tak pięknym głosem, że jak to posłyszałam to zmieniłam zdanie, tak przyległ mi ten głos do serca, że jeszcze lepiej stokroć go pokochałam niż dotąd, ślicznie śpiewał na chórze tak, że zmieniłam zdanie i po mszy świętej pojechaliśmy na Janinę na oględziny. Dojeżdżając do sadyby Wolfów ręką pod bródką mnie pan Wolf głaszcze, a drugą ręką pokazuje mi swój piękny sad owocowy, a z drugiej strony całe domostwo swoje, a ja zamiast patrzeć w ten kierunek wskazujący, patrzyłam dopiero wprost w oczy Pana Wolfa i mówiłam: co mi tam sad i budynki, tu się osoba liczy. A pan Wolf rumienił się ze szczęścia, że ja tak powiedziałam i całował moje ręce obie. No, jesteśmy już na podwórzu, schodzi pierwszy z wozu i pomaga zejść mojej mamie, a potem uchwycił mnie jak piórko i stanęłam na gruncie.


Moja teściowa Ludwika z Preisnerów Wolfowa.


Wyszła pana Wolfa mamusia i siostra Michasia przywitały nas i zapraszają nas do domu. W domu było przygotowane jak na to przystało, stół nakryty białym obrusem, talerze porozkładane, tylko siadać. Ale zaproszono nas do pokoju pana Wolfa i tam posiedzieliśmy, pogawędziliśmy z godzinę i w końcu proszą nas do stołu na uroczysty obiad, ale przedtem mama poprosiła syna, aby narwał w ogrodzie jej sałatę. Pan Wolf poszedł, przyniósł sałatę z ogrodu, przy studni w korycie opłukał, a chcąc szybciej mamie pomóc i dogodzić pomylił butelki i chwycił naftę i wlał do śmietany zamiast octu. Mieszając, zapachniało coś brzydko i wylał do wiadra brudnego szybko, aby mama nie spostrzegła, że tyle śmietany zmarnował i robił drugą porcję śmietany, ale już z octem rozmieszał. Oblał sałatę niosąc na stół uważnie, aby z emocji nie wypadł mu półmisek z ręki i nie narobić na stole „galamacji” przy wszystkich gościach. Obiad był wspaniały, rosół z makaronem, kury w potrawce, pieczeń wieprzowa, wódka, kompoty i ciasto sernikowe. Po obiedzie zaczęły się rozmowy na wszystkie strony coraz głośniejsze, a szczególnie starszy pan Wolf głośno mówił bardzo, a córka jego Michasia powiedziała, że proszę nie przerażać się, bo tata na jedno ucho nie słyszy, to jest taka wada, że mówi głośno.


Michalina siostra Dominika z grupą parafianek z Horochowa, siedzi na krześle pierwsza z prawej.


No, mówi się trudno. Pogadaliśmy na wszystkie strony i pan Wolf starszy wstaje od stołu i proponuje, abyśmy poszli oglądać cały majątek, więc idziemy. Rodzice poszli z państwem Wolfami i oglądają, a ja nie chciałam oglądać, tylko poszliśmy do sadu i pokazywał mi pan Wolf piękne jabłonie i grusze, mające ładne korony, czyli ładnie rozgałęzione, mające już owoce i piękną swoją pasiekę, liczącą 50 uli pszczół, pokazywał: o te są ule warszawskie fason, a te z nastawkami to fason gospodarski, a pszczoły były tak silne, że na ulu aż czarno było, tak że ule huczały po prostu na mnie. To był widok zastraszający, bo nie spotykałam się tak bliżej z pszczołami, ale pan Wolf mówi, że przyzwyczai się pani tu do wszystkiego jak przyjdzie pani. Potem poszliśmy do obory, w której leżało pięknych czerwonobiałej rasy 10 krów dojnych i parę jałówek młodych. No, pomyślałam sobie, mnie niczym nie zastraszy, ja wszystko umiem robić. Po tym obejściu usiedliśmy sobie na schodach werandy, która była obrośnięta przez bzy kwitnące akurat i wielce aromatyczne a po chwili pan Wolf tak kucnął naprzeciwko mnie i ręką swoją podniósł moją brodę i patrząc mi w oczy zapytał: Ziuneczko, czy kochasz mnie, powiedz, bo tego pragnę usłyszeć!! A ja się uśmiechnęłam i serce we mnie tak zadrżało, że zdawało się, że wyskoczy i milczałam, tylko oczy w tej chwili zamknęłam i szybko otwieram, a pan Wolf mówi: milczenie znakiem potwierdzenia. Ja powiedziałam: tak. Znowu obcałował mi obie ręce, bo buzia była jeszcze za daleko. No, wrócili rodzice z oglądania pól i żegnamy się i odjeżdżamy. Pan Wolf odprowadza nas aż do Skobełki sam oświadczając przy pożegnaniu, że idzie na nieszpory podziękować Bogu za nasz przyjazd do niego i oględziny, i prosił Boga, aby jak najszybciej połączyć się ze mną. Tak mówił, jakby się połączył naprawdę. Wracając z oględzin konie lecą kłusem, ojciec i mama siedzieli zamyśleni, jak również i ja byłam bardzo zadumana z tego tylko, że skończy się moja swoboda panieńska i skończą się moje marzenia o dalszej nauce, czy jakieś kursa, to wszystko zeszło na bok, tylko to zamążpójście na głowie i to bardzo poważnie.

Krótki okres narzeczeństwa i przygotowania do wesela


Jeszcze jako narzeczeni, 1937 r.


Naraz ojciec rzekł głośno: no, wszystko dobrze, ale gdzie wziąć pieniądze, tu przednówek, a tu trzeba jakieś wesele wyprawić, bo przecież bywało się u ludzi na weselach przez dwadzieścia lat, to i trzeba do siebie zaprosić, skąd wziąć tu pieniądze, pierwsze wesele w naszym domu, ha, matka, co milczysz, czemu nic nie gadasz. Mama na to: co mam gadać, też myślę nad tym. Ojciec na to: jak nam Pejsach nie pomoże, to sami nic nie poradzimy. Mama mówi: no, byczka mamy na zabicie, no co sam byczek, a wódki za co i wyprawę trzeba jakąś zrobić, futra nie ma. Ojciec: co o futrze gadasz, futro na zimę, tu trzeba potrzebniejsze rzeczy myśleć. No i tak radzili całą drogę, bo w domu nie ma na to czasu. Nazajutrz zajęli się pracą w polu, koszeniem siana, no i o tym, co było mówione wczoraj, to dziś pomyślunku nie ma. Taki ogrom pracy na nasze ręce w tym gospodarstwie u rodziców, tym gorzej, że brata nie ma w domu, a jest w wojsku, to ja w wielu ciężkich pracach razem z ojcem musiałam dźwigać i w polu z końmi robić, to było dla mnie 16 letniej panienki bardzo ciężko, ale jakoś przy Boskiej pomocy dałam radę wszystko pokonać. Choć miałam z boku prawej strony przepuklinę, ale i z tą przepukliną ciężko dźwigałam, na operację nie było czasu pojechać, nie tak, że nie było czasu, ale panience nijako być w szpitalu, bo co by ludzie powiedzieli, że operację miała, że już będzie „niezdałą” do zamążpójścia i dlatego 7 lat chodziłam z przepukliną, aż wyszłam za mąż, to dopiero zrobiłam operację w Łucku na Wołyniu jeszcze w 38 roku przed wojną. Wtedy nie bałam się ludzkich „gadań”. 
Cały tydzień przeszedł na intensywnej pracy w polu i w zagrodzie, nie myśląc o niczym, tylko aby pogoda sprzyjała, aby sprzątnąć siano. A dla przypomnienia, że trzeba w końcu coś pomyśleć o weselu, to w sobotę rano przyjechał p. Wolf ze swoją mamą tym razem i aby ostatecznie już podjąć rozmowy i dać na zapowiedzi. Tak się stało. Pan Wolf stanął na środku pokoju i mówi, że też ma ogrom pracy w swoim gospodarstwie i nie może co tydzień jeździć, gdyż konie i on sam jest zmęczony, więc proponuje, aby jechać i dać na zapowiedzi w mojej parafii w Boremlu 7 km od domu, gdzie proboszczem był ks. Jonaszek, bardzo mrukowaty proboszcz, no i rada w radę pojechaliśmy dać na zapowiedzi. Przyjeżdżamy do Boremla, poszliśmy na plebanię do ks. proboszcza. Ksiądz był akurat w kancelarii, Pochwalony Jezus Chrystus, przedstawiłam pana Wolfa, że mamy zamiar dać na zapowiedzi, a ksiądz popatrzył i rzecze: a skąd jest ten pan Wolf. No z parafii horochowskiej. A to witam, witam Was, no cóż, pannę muszę pytać z katechizmu. No i pyta nas, ale najpierw mnie pyta: co to są aniołowie? Ja odpowiadam całym zdaniem, do dziś pamiętam: aniołowie to są duchy św., które rozum, wolę maja, tylko ciała nie mają. Co to są Sakramenty Święte? Sakramenty Święte są to znaki widzialne, przez które otrzymujemy Łaskę Boską. A proszę powiedzieć 7 Sakramentów Świętych? Powiedziałam. I jeszcze jedno pytanie: Co to jest modlitwa? To rozmowa duszy z Panem Bogiem. No i dobrze, mówi ks. proboszcz, egzamin poszedł dobrze panny, tak, że pana mi nie wypada egzaminować, boć pan za poważny gość. No i zeszli na inne tematy, na tematy gospodarskie, na temat pszczół i uli z nastawkami, i w końcu zaprosił ksiądz pana Wolfa do swojej pasieki i pokazywał jakie ma ule, jakie gatunki pszczół, tak, że zeszło im to oglądanie z godzinę czasu, a konie nie chcą stać w powozie tylko depczą, bo chcą uciec, więc ja podbiegłam i mówię, że konie lejce porwą. I wtedy pan Wolf przeprosił i przyszedł, i pojechaliśmy do mego domu na Aleksandrówkę i opowiedzieliśmy w domu całe nasze spotkanie z ks. proboszczem i całe moje zadowolenie z egzaminu. Wtedy pan Wolf był cały szczęśliwy, że panna Józia postawą i zachowaniem mu się bardziej spodobała tak, że jeszcze stokroć razy mnie lepiej pokochał. Już użył słowa: moje kochanie. Ja jeszcze wprawdzie na tych słowach wiele się nie znałam, ale z przyjemnością to słuchałam. Podałam szybko kolację i pożegnali nas pan Wolf ze swoją mamą odjechali, a ja szybko z siostrą pojechałam do Brzeziny, nakosiłam koniczyny na jutro, bo niedziela, aby krowy nie wyganiać, tylko nałożyć gotową zielonkę i mieć niedzielę spokojną dla siebie. Do kościoła poszłam na sumę i posłyszałam swoje zapowiedzi, poczerwieniałam, zdawało się, że wszyscy ludzie na mnie patrzą, choć byłam na chórze, bo należałam do chóru kościelnego i śpiewałam po łacinie Mszę Świętą. No, jak zeszłam z chóru to od znajomych, kłaniając się wzajemnie, gratulacje, gratulacje, dobiegały głosy. No, zapowiedzi idą – tak się mówiło. Trzeba w końcu przygotować się do wesela. Pojechałam z mamą do Pejsachowej, jak już mówiła mama i zrobiła mama z nią umowę, że po żniwach jej zapłaci i tak się zgodziła Pejsachowa. Wtedy mama kupiła mi całą sztukę płótna na pościel, na suknię, na szlafroczek, szczególnie było potrzebne, rzeczy najbardziej potrzebne, na spódniczkę, na fartuszki do kuchni. Kupiła materiały, a ja sobie już sama szyłam wszystko, bo umiałam szyć trochę, bo byłam po kursie krawieckim, którego pilnie i bacznie się uczyłam. Kurs na Sienkiewiczówce trwał 3 miesiące i każda panienka musiała przynosić swój towar, i z niego szyć, i na nim kroić. Kurs rysunkowy na papierze trwał 2 tygodnie, a reszta to praca była już nasza, z naszego materiału, co każdy przyniósł to sam uszył pod dozorem pani kierowniczki. Pani prowadząca kursy pochodziła z Łucka, tak, że bardzo dbała o dobre wykładanie lekcji, abyśmy wszystkie zrozumiały, gdyż jej na tym zależało, bo były kontrole na końcu kursu, były wystawy, tak, że musiało się na wystawę dużo rzeczy pięknych zrobić. Stąd ja bardzo dobrze pojęłam szycie i sama szyłam swoim dzieciom nawet do 14 lat, jak również szyłam spodnie męskie do roboty ze sztruksu, swoim braciom koszule nauczyłam się szyć i szyłam, przerabiałam ze starych rzeczy, co by tylko było przydatne to coś się z nich wymodelowało, wykombinowało i ze starego nowe się rzeczy uszyło.
Jest już 29 czerwiec św. Piotra i Pawła, odpust w Boremlu w mojej parafii, gdzie ja byłam chrzczona nawet. Przyjechał pan Wolf na odpust, a przed wojną to św. Piotra i Pawła to było święto również i państwowe, tak, że wszyscy świętowali, kto miał imieniny to 3 dni świętował, tak, że była wszelka swoboda i do wszystkiego ochota. Pojechaliśmy do Boremla na odpust. Ja pojechałam z panem Wolfem, bo on akurat miał tylko siedzenie na wozie wyjazdowym na 2 osoby, tak, ze nikt więcej nie mógł się zabrać, więc moi rodzice i rodzeństwo pojechali swoim wozem do kościoła. Po sumie spieszyliśmy, aby przygotować obiad na więcej osób, gdyż był i jest taki zwyczaj, że na odpust przyjeżdża z dalszych okolic rodzina, to się zaprasza na obiad i na takie posiady rodzinne. Więc i tak było, zajechali do nas Sobczyńscy z Czarnego Lasu, ze Skurcza Romanowscy, Strzałkowscy. 
Przed kościołem było wiele czasu, póki się suma zacznie, to spotkałam dużo przyjezdnych znajomych, koleżanek, kolegów. Porozmawiało się z nimi mile i serdecznie, stąd też przedstawiłam mojego narzeczonego, który się wszystkim bardzo podobał, że jest bardzo grzeczny, układny. Miło mi było bardzo słuchać same superlatywy o narzeczonym, który za parę dni miał być moim mężem. Najbardziej zazdrościł mój dawniejszy narzeczony Stanisław Chaiński, z którym spotkaliśmy się w cukierni na lodach. Ja z narzeczonym i Józef Sobczyński z żoną Marysią z Czarnego Lasu zaczęliśmy sobie nawzajem fundować lody, chały i różności cukiernicze. Pan Chaiński był w towarzystwie męskim, zostaliśmy zaproszeni do ich towarzystwa i porozmawialiśmy sobie bardzo wesoło. Zeszło te pół godziny na lodach i sygnaturka zadzwoniła, to znak był, że trzeba iść do kościoła, więc poszliśmy. Ja śpiewałam w chórze kościelnym, więc wzięłam narzeczonego ze sobą na chór pokazać mu, jak u nas w Boremlu chór śpiewa, trochę gorzej niż w Horochowie, bo w Horochowie to o wiele, wiele lepszy był organista, a w Boremlu to stary był, nie miał dobrego słuchu, i chóru dobrze poprowadzić to nie było komu. Ksiądz ciągle go poprawiał, no ale to nam nie przeszkadzało, bo chętnie chodziliśmy do niego do domu na próby, bo mieszkał na tej kolonii polskiej, gdzie i my na Aleksandrówce. Aleksandrówka miała bardzo dużo zdolnych i z pięknym głosem panienek, jak i też kawalerów, osoby starsze, żonaci panowie też należeli do tego chóru. Pan Kazimierz i Klimcia Chańscy, i Pan Józef Ostrowski z żoną i wiele osób innych należało, co w tej chwili trudno przypomnieć sobie, bo piszę ten pamiętnik, czy to przedrukuję na książkę, to mam 63 lata, także to za długa odległość, aby móc wszystko spamiętać. 
Zanim z kościoła przyjechali to my już mieliśmy przygotowane stoły dla gości, nakryte białymi obrusami, przygotowaną sałatą zieloną, tak, że gdzieś o godz. 14 zasiedliśmy do stołu. Zjedliśmy obiad, pogawędziliśmy sobie trochę, kto chciał pogadał sobie, a kto chciał to poszedł na siano pospać trochę, bo to rano bardzo się wstało, to po obiedzie chętnie poszło się pospać, ale ja choć bardzo byłam zmęczona, nie wypadało mi się kłaść przy kawalerze, który mnie zabawiał swoją rozmowa i dowcipami. Po kolacji poszliśmy do Stryja Polika na zabawę, tam też spotkaliśmy się z wieloma koleżankami i wieloma kolegami, którzy mi zazdrościli pana Wolfa, ale przy tej okazji bawiliśmy się do północy. Stryj, jak zwykle u orkiestry zamawiał tańce z figurami i tradycyjnego kadryla na 4 pary, gdzie ja brałam udział w takim tańcu, bo go bardzo lubiłam. Byłam rozchwytywana w tańcu ogólnym przez swoich znajomych chłopców, tak, że mojemu narzeczonemu to bardzo się podobało, gdyż mówił, że tak wszystkim się podobasz, to chyba cos w tobie jest dobrego. Po zabawie przespaliśmy się i rano wozem pojechaliśmy do Łucka, odległość 50 km, po zakupy do ślubu. W pierwszym rzędzie wyjechaliśmy z moimi rodzicami, ojciec miał sprawę jakąś urzędową, a mama chodziła z nami i pomagała wybierać suknię białą do ślubu. A był taki zwyczaj, że suknię do ślubu kupował pan młody, więc wszystko, co do ślubu kupił pan młody dla pani młodej, a pani młoda, panu młodemu. A ja mu kupiłam koszulę białą z muszką i sztywnym kołnierzykiem. Wszystkie sklepy przed wojną, tak w 37 r. i do końca Polski były w rękach żydowskich, więc była ogromna konkurencja, a sklepów było pełno w takich ilościach, że jak się wyszło z jednego sklepu to 10-ciu innych Żydów wołało – nu do mnie proszę, nu do mnie proszę. Pełno było wszystkiego, że jak poszliśmy do płaszczy kupić, to były 3 ogromne sale płaszczy, na każdej sali wisiały 3 rzędy płaszczy do góry, także na dużej tyczce zdejmował z górnej części płaszcza, którego dany kolor się podobał, jak się popatrzyło do góry, to aż kapelusz z głowy zleciał, tak było dużo wyboru różnorodnego, co się w głowie nie mogło pomieścić, że w mieście są takie duże ilości i piękności wszystkiego. Miasto Łuck oddalone o 50 km od mego domu to raz na jakiś czas, jak się pojedzie, to się nadziwić nie można, że tak się dobrze ludziom w mieście powodzi i tak ciężko nie napracują się, jak my na gospodarstwie. Poszliśmy na końcu po obrączki. Obrączek była ogromna ilość, jakie kto chciał: szersze, płaskie, półokrągłe, więc mi się podobały gładkie, średnie i wybił na każdym na poczekaniu monogram i datę ślubu. Po zakupach poszliśmy razem z rodzicami na obiad. Obiad był bardzo smaczny i obfity. Z chwilą jak zjedliśmy, to zaraz pojechaliśmy do domu, gdyż trzeba było szybko wracać, gdyż w domu nie było komu zrobić obrządku przy inwentarzu, a było też sporo wszystkiego. Przyjechaliśmy jeszcze za dnia do domu, zrobiliśmy obrządek. Kolacja. Pan Wolf pojechał do domu, a nam zostało 3 dni przygotowania do wesela, czwartek, piątek i sobota. Przyszła kuzynka Stasia ze Smykowa i pomagała piec ciasteczka, piec różne kołaczyki, jak i też przyrządzała różne dania mięsne. Ojciec miał pełno roboty w gospodarstwie , to tylko powiedział mamie, że wódkę przywiezie z Dębowej Karczmy, bo tam był najbliższy sklep monopolowy, no i tak było wszystko przygotowane.

Wesele.
Rano w niedzielę 4 lipca 1937 r. Pan Wolf przyjeżdża w asyście rodziców, rodziny i znajomych do ślubu. Po przywitaniu się z moimi rodzicami, którzy pana Wolfa witali w progu chlebem i solą, przywitał się ze mną po ucałowaniu moich obydwu rączek. Przedstawiłam mu swoje koleżanki i kolegów i całą rodzinę, moich stryjów i braci stryjecznych. Braci rodzonych nie było z wojska na ślubie, gdyż akurat lipiec był okresem ćwiczebnym, tak zwanych manewrów i nie zwolnili nawet na ślub siostry. Apoloniusz był nawet oficerem zawodowym w 15 palu artylerii lekkiej w Bydgoszczy, a młodszy Czesław był w Równem w artylerii ciężkiej w służbie czynnej i nie mogli się zwolnić na mój ślub, bo może tak sobie teraz myślę, że może trzeba było od rodziców złożyć podanie do dowódcy pułku, ażeby dał 2 dni urlopu na ślub córki, to może by i zwolnił, ale to zdawało się, że w wojsku rozkaz to rozkaz, to rzecz święta. 
Po przywitaniu zasiedli wszyscy do stołu na śniadanie, my oboje nie mogliśmy jeść śniadania, gdyż w czasie sumy był rzymski ślub i przystępowaliśmy do Komunii Świętej, i też moi i narzeczonego rodzice. Więc następuje chwila ciszy, przygotowujemy się do błogosławieństwa. Ja jestem już ubrana, klękam na poduszeczce na podłogę, wianuszek mi moja mama przypina na głowie, a drużka moja zakłada mi welon na głowę, no i jak już welon upięty, to podchodzi pan młody, całuje moje rączki i podnosi mnie i stajemy przed rodzicami moimi i prosimy o błogosławieństwo. Klękamy i rodzice moi nas błogosławią, ojciec trzymał obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, a mama święconą wodą i kropidłem robiła znak Krzyża Świętego. Potem podchodzili pana młodego rodzice i błogosławiąc w ten sam sposób. Po błogosławieństwie rodziców prosiliśmy wszystkich gości o błogosławieństwo ogólne. Skoro usłyszeliśmy słowa: niech Bóg błogosławi, Bóg zapłać – odpowiedzieliśmy i skierowaliśmy się do wyjścia na podwórze, gdzie stały ubrane wozy i konie, wiozące młodych do ślubu. Ślubów cywilnych u nas na Wołyniu nie znano, były tylko śluby kościelne. Toteż pojechaliśmy wprost do kościoła na sumę o godz. 11-ej 4 lipca 1937 roku. 


Nasze zdjęcie w dniu ślubu 4 lipca 1937 roku.

W czasie sumy odbył się nasz ślub, który nam dawał ówczesny proboszcz ks. Stefan Janaszek w Boremlu w kościele Rzymsko-Katolickim. Stojąc przed ołtarzem w bieli, niewinna ze mnie istota, mając lat 16 nie rozumiałam jeszcze w ogóle co to się dzieje, że trzeba składać przysięgę, że trzeba odpowiadać na pytania księdza proboszcza, tylko myślałam, czy pan Wolf będzie mnie kochał i pieścił, a więcej nic nie myślałam. Ale kiedy ksiądz poprosił nas do ołtarza to strach mnie ogarnął, że to już nadchodzi ta chwila, chwila ostateczna mojego panieństwa, więc pomyślałam: o Boże, daj mi siły i rozum, abym dobrze rozumiała pytania i dobrze odpowiadała. Wszystko poszło dobrze, tylko serce mi biło bardzo jak śpiewano „Veni creator spiritus”. Chór śpiewał bardzo doniośle, dlatego, że ja należałam do niego, choć bardzo krótko, ale odśpiewali pieśń z sercem dla swojej koleżanki. Po skończonej mszy św. wyszliśmy z kościoła, składając nam życzenia rodzina i najbliżsi życzyli nam wszystkiego, czego sobie życzymy sobie od Pana Boga. Jadąc z kościoła przez czeską kolonię co kawałek przypinali nas młodzi chłopacy i starsi, obsypując nas zbożem i składali życzenia, ażebyśmy nigdy głodu nie zaznali i na naszej kolonii przypinał nas Ukrainiec, ze snopkiem zboża, przybrany w kwiaty i też nam złożył życzenia, za które dawało się 2 zł lub pół litra wódki, a przy bramie na podwórku mój brat Karol podążył szybko z kościoła, aby w ulicy jadącej do domu zrobić przywitanie. Uplótł girlandę z zielonych liści i kwiatów i zawiesił w poprzek ulicy, która bardzo ładnie się prezentowała, no i cały orszak weselny się zatrzymał i dostał od pana młodego aż 5 zł, które to wtedy miały wielką wartość. Takie były i są tradycje wiejskich wesel, to miło patrzeć i przyjmować w tym dniu tak uroczystym tyle życzeń, uśmiechu, że z nami się raduje całe otoczenie i nawet ludzie po drodze stoją uśmiechnięci i mile nam się przyglądają. Jesteśmy już w domu, a w progu witają nas rodzice z chlebem, solą i słodka wódką, która musieliśmy wypić do dna, a kieliszki rzucić za siebie, żeby się pobiły i tak się stało. Wchodzimy, orkiestra gra marsza, kto nie był w kościele to składają nam życzenia i siadamy do stołu zastawionego obiadem tak obficie, że nie wiadomo co najpierw nabierać. Naraz ktoś wyrywa się i krzyczy, że gorzka, gorzka wódka. Ja się przelękłam i myślę co by to też ojciec nalał, że gorzka wódka krzyczą, ale to był gość ze strony pana Wolfa. Ja tego nie znałam, aż tu pan młody mówi, że musi mnie pocałować publicznie to przestaną krzyczeć, że gorzka wódka. Ja się zarumieniłam jak burak i co pan musi mnie pocałować przy wszystkich. Jak tak można – mówiłam, że ja nie dam się, ale jednak pan młody ukradkiem ukradł mi całusa i przestali wołać gorzka wódka. W tej miłej atmosferze poszliśmy do tańca, orkiestra pięknie grała różnorakie polskie tańce, tak, że bardzo dobrze z mężem pasowaliśmy do siebie w tańcu. Bawiliśmy się do rana, nad ranem była słodka kolacja. Po północy były tak zwane oczepiny. Orkiestra grała na dzień dobry Państwu Młodym, a później po kolei drużkom, swatom, wszystkim gościom i ci kolejno podchodzili do nas i składali prezenty i pieniądze na szczęście i przepijaliśmy te życzenia słodką wódką. Gdy te ceremonie skończyły się orkiestra grała taniec powolny, gdzie tańczyły wszystkie panie mężatki, biorąc mnie do środka śpiewały przyśpiewki po swojemu, a ja tego to już nie pamiętam co śpiewały. Po tańcu poszłam do komórki się przebrać w inną suknię i wtedy przyszedł mój mąż, wziął mnie pod rączkę, weszliśmy na salę do gości, bębnista zabębnił, że chwila uwagi, a mąż przedstawił wszystkim gościom: proszę państwa! Przedstawiam moją żonę (inaczej ubrana). Wczoraj była panna Zawilska, a dzisiaj jest Pani Wolf. No naturalnie orkiestra zaczęła grać: sto lat, sto lat i zaczęli mnie podrzucać do góry i pana młodego panowie. Ja byłam szczuplutka, a mąż te 80 kg ważył, a ja 64 kg, to w sam raz na mój wzrost 170 cm. Po północy nastąpiła słodka kolacja, to znaczy torty, ciasta, czekoladki w opakowaniu, orzechy włoskie, różnego rodzaju napoje słodkie, kawy, herbaty, wina i przy tej kolacji odbywały się w ten sposób, że kto ukradnie pani młodej but z nogi to pan młody musi go wykupić litrem wódki. Starali się mi tego bucika ukraść, ale ja nie dała się, byłam sprytna i nie uchwycili mi. Tak przeszły tańce i przekąski, aż do rana, a rano w lipcu to było do 3 godziny. Pomęczeni wszyscy poszli spać na siano do stodoły, a o 10 godzinie była pobudka, śniadanie i odjazd o 12:30 do pana młodego. Pan młody zaprasza moich gości wraz ze swoim ojcem do siebie na ucztę u pana młodego, która trwała 2 dni. Pan młody mieszkał 30 km od Aleksandrówki. Jechaliśmy końmi 3 godziny, tak, że moi stryjowie z rodzicami pojechali razem z nami, wóz za wozem. Było 5 wozów gości. Przyjechaliśmy na Janinę (tak nazywała się polska kolonia), zajeżdżamy na podwórko, a tu orkiestra gra marsza. Mąż zszedł z wozu, podaje mi rękę i sprowadza mnie na ziemię i bierze pod rączki i idziemy do domu, a w progu witają nas chlebem i solą pana młodego rodzice, życząc nam wszystkiego najlepszego. Goście z męża rodziny czekali na nas już za stołem i weszliśmy w rozśpiewany tłum ludzi. Śpiewali 100 lat, 100 lat i było nam przyjemnie, że spotkaliśmy się z taka życzliwością. Przyjechał ks. proboszcz z męża parafii ks. Pozyrewicz i tak przymkniętym okiem obserwował mnie, jaka to sobie żonę wybrał pan Wolf, ale na ogół wszystkim się podobałam, tak przynajmniej wyczułam, bo i ja starałam się być do wszystkich miła. Gorzej było, jak przyszła sąsiadka panna, która pokładała nadzieję w panu Wolfie, że ją poślubi i składając nam życzenia rozpłakała się, to mi było bardzo przykro i mówiłam: ja nic nie wiedziałam o tym, że pani go kocha, a teraz to za późno i to, że przecież jesteście bliscy kuzyni, także nie mogła ta miłość dojść do skutku, ale po chwili uspokoiła się i wrócił nastrój weselny. Orkiestra zaczęła grać, tańczyliśmy do północy. Po północy poszliśmy spać razem z gośćmi na siano. Lato było ciepłe, rozkoszne było spanie w stodole. 


My jako młode małżeństwo i męża brat Jan z bratową Jadwigą.

Na śniadanie rano zasiedli goście wypoczęci, przy studni się pomyli zimna wodą, kto był za bardzo przepity to orzeźwił się i dalej mógł jeść i pić, ale już niedługo do południa, bo każdy spieszył się do domu, bo żniwa na karku. Już jadąc do pana młodego to w polu kopki stały, a żęło się zboże sierpami lub kosą. Odjechali goście i odjeżdżają moi rodzice. Ojca mojego nigdy nie widziałam jak płacze, a zostawiając mnie płakał i prosił męża, żeby mnie nie krzywdził: bo wiesz, to jeszcze dziecko. Mąż wzruszył się i zapewnił, że będzie dobrym opiekunem i tak było. 

Życie na Janinie u teściów
Nazajutrz po śniadaniu wybierają się na żniwa, bo są żniwa w całej pełni. No cóż i ja zabieram się z domownikami i najętą służbą w pole podbierać za kosą żyto, bo pole tak, że żniwiarką nie można kosić. Koszą mąż i pan Skrzek, najęty pracownik męża, ja podbieram za mężem, a za Skrzekiem jego żona i tak „na wyprzódki”, kto więcej i prędzej podbierze i zawiąże snopki. Jak ja mogłam, tak się starałam, ale żebym ja zdążyła to mąż trochę zwolnił tempo koszenia, co pokos przekosi to idziemy pod rączkę na drugi i po drodze mnie obcałowuje za sprytną i umiejętną pracę. A sąsiedzi mówili: ot, jak Domek dobrze się ożenił, na same żniwa ma tak dobrego robotnika. Żniwa były ciężkie, zboże pięknie położone przez burzę na ziemię i trzeba było ręcznie zbierać, tak, że te 30 hektarów pola to się cały miesiąc w polu, dzień w dzień pracowało, tylko w niedzielę się trochę odpoczęło. Cały dzień ciężka praca, a w nocy mąż chce się przytulić, a tu z tej ciężkiej pracy dostałam wcześniej menstruację i odwoływałam męża przez cały tydzień, dłużej nie dało się oszukiwać i musiałam zacząć życie małżeńskie. Kochaliśmy się z wielką miłością i w dzień i w nocy. Praca choć tak była ciężka, ale miłość przezwyciężyła wszystko. Mąż, żeniąc się w starszym wieku przygotował gospodarstwo na wysoką onegdaj stopę – przebudował ładnie budynki, zasadził 6 ha drzew owocowych, rozmnożył pasiekę na 50 uli pszczelich, tak, że mówił sobie, że jak się ożeni, to żeby już wszystko było, żeby żyć w dostatku z żoną. 
Tymczasem było tego dobrego życia 2 lata. Mąż starał się, ażebym nie zachodziła w ciążę, bo zawsze mówił, jak ktoś pytał: trudno, żeby dziecko miało dziecko. No i tak trwało 2 lata, do 39 roku.


Zjazd Stowarzyszenia Katolickiego w Horochowie 1938- ja w kapeluszu trzecia od prawej stoję w pierwszym rzędzie.

W 39 roku od wiosny wszyscy gadają o wojnie, o wojnie z Niemcami. No i w końcu 1 września wybuchła wojna z Niemcami, trwała krótko, przez 2 tygodnie, a u nas nikt nie myślał, że na nas napadną Sowieci.

Wojna i okupacja bolszewicka.
17 września uderzyli na nasze wojska z tyłu Rosjanie, którzy od razu nas wykończyli. Pełno uciekinierów z centralnej Polski. Uciekali przed Niemcami na wschód, że się oprą na Wiśle, potem na Bugu i pełno wojska polskiego. Skoncentrowało się to wszystko na wschodzie Polski, na obronę przeciwko Hitlerowi. Tymczasem bolszewicy uderzyli na polskie wojska, a przedtem podpisali Stalin z  Ribentropem czwarty rozbiór Polski i tak bolszewicy serdecznie witani byli przez Żydów i Ukraińców- komunistów. Jak tylko przekroczyli Sowieci granice Polski to wojska polskie gdzie niegdzie stawiały im opór, ale to był minimalny opór, a sowieci rozbrajali i począwszy od kaprala do oficera zabierali do Rosji do obozów pracy. Nie tylko wojskowych zabierali, ale urzędników, policję, nauczycieli i bogatych ludzi. Jak była ogromna rozpacz, że nachodzą bolszewiki. Jakieś radio ze Lwowa zapowiada po polsku, ażeby wszyscy urzędnicy stali na swoim stanowisku przy swoich urzędach i aby oddać urzędy w ręce czerwonej armii. W radiu tą odezwę dała Wanda Wasilewska, nauczycielka, którą Polska wykształciła, nadawała co chwilę tą odezwę. I tak nasi urzędnicy posłuchali i usiedli, i czekali. Tymczasem ludzie z miasta Horochowa i opodal wioski postawili bramę na przywitanie, 5 metrową i 3 dni czekali na nich jak oni przyjdą, aby im okazać swoje zadowolenie, ale to byli Ukraińcy i Żydzi, a Polacy przyglądali się, co to dalej będzie. Czekają, czekają, aż następnego dnia jadą 3 czerwone autobusy, więc krzyczą: „obacz kakaja jedit krasnaja armia”. A to były 3 autobusy polskich wojsk, które uciekały na Lwów. Jak ci się zbliżali do tłumu, to zaczęli rzucać cukierki, papierosy i tłum rozpryskał się za papierosami i autobusy pojechały. Dopiero jak minęli, to spostrzegli się, że to byli Polacy i krzyczą: „trymaj, trymaj”. A my w duchu śmiejemy się i mówimy: pocałuj ich tam. No, stoi tłum ludzi jeszcze całą noc i na drugi dzień koło południa wjeżdżają sowieci w samochodach bydlęcych. Za drabinkami, wyglądają nieśmiali żołnierze, tłum zaczął rzucać w nich kwiatami, to oni pochowali się za kratki samochodu, ani nikt nie chciał wyjrzeć. Ale skoro stanęli, to wyszedł jakiś pułkownik i tłum zaczął pytać: co my mamy zrobić z Polakami. Ten grubaśny pułkownik powiedział tak przy nas, że „niczawo ni diełać- u nas wsie nacji rawni”. Ale Ukraińcom to nie podobało się, już wtedy dużo zamordowali wojska rozbrojonego i uciekinierów z Polski. Po lasach i wsiach ukraińskich było dużo grabieży i morderstw, ludzi pełno z Pomorza, z poznańskiego i Kielc stracono, całe starostwo u nas nocowało w podwórzu i w stodole, chwalić Boga ciepła była ta jesień. 


W ramach przygotowań do wojny szkolenie gazowe 1939 (ja pośrodku).

Przyszli bolszewicy, co teraz będzie? Ciągle niepokój, ciągle obawa, że na Sybir nas powywożą, pełno tych uciekinierów z Polski w każdej wiosce i kolonii polskiej. No cóż, pobyli przez tydzień, 2 tygodnie i nie ma co, trzeba wracać do domów swoich, jedni zaraz pojechali w kierunku Rumunii, a inni do Polski. Zrobili Rosjanie z Niemcami granicę na Bugu i później coraz gorzej było przejść granicę. Kto zaraz wracał, to tego uważali bolszewicy za „bieżeńca”, a kto później chciał przejść to już aresztowali i na Sybir powieźli. Tak z dnia na dzień z wytężonymi oczami patrzymy w mieście co się to robi. Na tą odezwę, że siedzieć do końca przy urzędach swoich i oddać władzę w ręce czerwonej armii; i tak urzędnicy siedzieli na czele ze starostą. Po przyjściu bolszewików zaraz z miejsca zostali aresztowani wszyscy urzędnicy na czele ze starostą i wywiezieni na Sybir, a żony i dzieci na Ural, i tak poginęli i nigdy się nie spotkali. W naszym mieście zaczęły się rewizje po domach polskich i na polskich koloniach. Szukali pod pretekstem broni, a zabierali ubrania, buty, oficerki, pasy no i zegarki, nawet budziki. Poprzestraszani Polacy, u kogo później rewizje mieli to zdążyli lepsze rzeczy pochować, tak że nie udało się im zagrabić. Ale oni mieli co brać u Żydów. Pełne magazyny, pełne sklepy, wszystkiego to wtedy nadawali. My nie byliśmy przygotowani do takiej klęski, że nic nie będzie, ani soli, ani mydła, ani kawałka materiału, bo gdzie tylko przy jakimś sklepie staliśmy w kolejce od 3 rano do 8-ej, bo otwierali Żydzi o 8 sklepy, to tuż przed 8-mą przyjechali bolszewicy 3-4 z samochodem ciężarowym i nie bacząc na kolejkę ludzi stojących, mówiąc: „izwienitie pażałsta adnu mynutku”, a ta minuta trwała do 12-ej, a o 12 Żyd zamykał sklep i krzyczał: „giwalt, wszystko zabiorą”. Wtedy Żydzi zaczęli chować, zamurowywać w ścianach domów ubrania, materiały i wszystko co się dało schować, ale zanim zdążyli to zrobić to Rosjanie byli sprytniejsi, pospisywali, ile półek, ile beli materiałów i ma to być, a kto się upierał z Żydów to zapieczętowali cały sklep i wywozili kiedy chcieli, a my co mogliśmy to po kryjomu wymienialiśmy na żywność z Żydami, jakiegoś kortu na spodnie, czy soli, czy cukru, mydło. To wszystko trzeba było wymienić na żywność, bo rynek się skończył i nie było czym handlować. Ludzi, którzy prowadzili handel nikt się nawet nie ujawnił na rynku, bo zaraz burżujem nazywali i podatkami okładali. Gospodarzy, którzy mieli ponad 10-20 ha ziemi to burżuje kułaki, dostaliśmy taki podatek za 30 ha ziemi, 7 tysięcy podatku, gdzie metr pszenicy liczyli 20 zł, a żyta 12 zł, krowa 100 zł, koń 150 zł. Sprzedaliśmy wszystkie krowy, 10 krów, 6 jałówek i połowę nie zapłaciliśmy, bo całe gospodarstwo wyprzedane i zostaliśmy na czarnej liście na wywóz na Sybir, że podatku nie zapłaciliśmy. Męża ojciec poszedł do tego komisarza i mówi, że już nie ma co sprzedać, że wszystko wysprzedał, żeby sprolongowali to komisarz mówi, płać po trochu codziennie, bo jeśli nie zapłacisz jednego dnia to „budisz upornoj” i pojedziesz na Sybir. Ojciec ogromnie się namęczył codziennie chodzić i płacić i słuchać ich obelżywe słowa: co za pańskiej Polski płaciliście ha, a teraz nie macie? Ojciec mówi: ja za Polski za 30 ha zapłacił 300 zł to sprzedałem 30 grusz owocowych i zapłaciłem podatek za cały rok, a dzisiaj sprzedałem wszystkie krowy, świnie, zboże i połowę wymierzonego przez was podatku zapłaciłem, to jakie to jest porównanie? Dostał ojciec w policzek od Sowieta, przyszedł do domu z płaczem i powiedział, że niech się dzieje wola Boga ja już więcej do tej „sylurady” nie pójdę, niech wiozą na Sybir. Codziennie przyjeżdżał na koniu Ukrainiec z „sylurady” po ojca, ale ojciec rozchorował się i leżał jak najdłużej, aby nie musiał do „sylurady” iść.

Wywózki na Sybir.
Nadszedł grudzień 1939 roku, Rosjanie zrobili spis ludności. Żydzi przeważnie zajęli urzędnicze stanowiska. Spisywał u nas na kolonii polskiej nazwy Janina Żyd uciekinier z Zamościa, spisywali specjalnie ludzi, gdzie kto urodzony i od kiedy zamieszkuje na terenach wschodnich. Otóż wtedy mieli rozeznanie, ilu ludzi osiedliło się na terenach wschodnich po wojnie, po wypędzeniu bolszewików. I zaraz spisali sobie wszystkich przybyłych, a szczególnie osadników – wojskowych, których to na pierwszy ogień 10 lutego 1940 roku wywieziono na Sybir do Archangielska . 40 stopni mrozu, zima bardzo ciężka, śniegu powyżej okien, sanie jeździły, zostali zaatakowani o północy i 20 minut czasu spakować się i ubrać dzieci, a mężczyźni ręce do góry i stali głową do ściany i pistolet przystawiony do głowy, a żona w strachu i rozpaczy, co mogła w 20 minut spakować jak mąka na strychu lub w spiżarni, to tam nie pozwoli pójść, tylko w poduszki związała, dzieci ubrała, a niektórym nie pozwolono nawet chleba wziąć, jeszcze gdzie popadł Rosjanin, to kazał wszystko pakować, a gdzie Ukrainiec to nie pozwolił zabrać właśnie chleba. Mężczyźni byli pędzeni pieszo do pociągu bydlęcego, punktem zbiorowym była stacja Zwiniacze, od Horochowa 10 km, a dla niektórych osadników to było i 19 km iść pieszo w taki mróz i zawieje. Pamiętam wdowę po osadniku, panią Łopacińską, mającą 8 dzieci, sama parę lat gospodarzyła bez męża i te dzieci tak nie miała w co ubrać, a tym bardziej na Sybir. Ubrała je tak, jak to za 20 minut, to oni pościelili pierzynę na saniach, poukładali na niej dzieci, a drugą nakryli, to zanim dojechali 11 km do stacji Zwiniacze to 4 dzieci zamarzło w drodze tutaj, a co dopiero na Syberii, jak tam 60 st. mrozu. Trzeba trafu, że sąsiadowi Betlejemskiemu wywieziono syna, bo też był wojskowym osadnikiem i doszły słuchy, że nie dano mu zabrać żywności. Więc ten sąsiad, jako ojciec bierze co może z domu i siada na sanie i jedzie do pociągu, jeżeli nie odszedł, to może coś poda synowi i 5 dzieci, no i podjechał do tej stacji kolejowej Zwiniacze i podchodzi do towarowych wagonów, bo stało 50 wagonów ludzi naładowanych, ale Sowiet krzyczy do niego: „Nie podchadi, bo strylaju!”. Ale Betlejemski dobrze mówił po rusku i prosił Sowieta, że syn, że „rybionka malinkie” i pokazał mu wódkę litra i kiełbasę, to bolszewik zmiękł, bo mróz i poszedł pogadać z resztą warty i wrócił i zabrał wałówę i wtedy Betlejemski idąc przy wagonach, a przecież nie wiedząc w którym siedzi, czy stoi syn to szedł od wagonu i krzyczał: Józiek, Józiek, a głos jego był znany, bo był kościelnym 25 lat w Horochowie. To właśnie jego głos poznała pani Łopacińska i powiedziała mu: panie Betlejemski, tam moje dzieci leżą zamarznięte, przy wagonie, niech pan zabierze i zawiezie do księdza Pozyrewicza do Horochowa i niech on pochowa je na cmentarzu, to będę wdzięczna, że są pochowani na polskiej ziemi. I przywiózł ten pan Betlejemski te czworo dzieci do plebani i ksiądz z parafianami pochowali te zwłoki na cmentarzu. To był ogromny cios dla nas, Polaków, że niewinne dzieci cierpią. Tego dnia 10 lutego 1940 roku, 40 stopni mrozu, odjechali nasi bracia i siostry, jedni z płaczem, inni na ustach: Serdeczna Matko!!! My jako tamtejsi urodzeni zostaliśmy na końcowy wywóz. Przeszło miesiąc czasu nie ma żadnej wiadomości, aż po 2 miesiącach przyszły listy z workowego papieru pisane, że: żyjemy na razie i że nas zawieźli na Sybir w głąb lasów i że baraki były dla nas przyszykowane z drągów postawionych na trójkąt dookoła i że między drągami były takie dziury, co musieli śniegiem zatykać i na środku palili ognisko i tak się ogrzewali. Ucieczki żadnej nie możemy planować, bo śniegu pełno, mrozu 60 stopni i wilki wyją z głodu i chłodu, to z nas i tak nic, a na miejscu może doczekamy się wiosny, to jakoś się przeżyje, ale Sowieci nie dają im posiedzieć w tych barakach, zrobili zebranie i osadzili ich na 25 lat katorgi i że dzieci od 14 lat muszą iść do pracy w głąb lasu, starsi będą ścinać drzewo grube, a dzieci będą odcinać gałęzie i składać w metry, ażeby zarobić na „pajok”, tak zwany kawałek chleba i ciepłej strawy. Strawa składała się z gorącej wody i plew prosa, która to tam dla ludzi była rarytasem. Będąc na tym zebraniu nasza sąsiadka Winckowska, wdowa po oficerze polskim, wywieziona z piątką dzieci tejże nocy 10 lutego 1940 roku, dobrze władająca językiem rosyjskim, wstała i powiedziała głośno na ten wyrok wypowiedziany przez bolszewików, że 25 lat „katoryj towariszcz hrażdanin : za 25 let 25 zmien”. Naturalnie ubodła ich bardzo tym powiedzeniem i została aresztowana, wtrącona do więzienia, a dzieci 5-cioro zostało na pastwę losu. Dobrze, że starsza córka Jasia miała 15 lat, chodziła do roboty z bratem Mietkiem, który miał 14 lat i zarabiali swój pajok i dzielili się z resztą dzieci mniejszych, którzy mieli mniej niż 14 lat. Matka siedziała w więzieniu i śpiewała różne ruskie pieśni, bo umiała wiele, skończyła ruskie gimnazjum, choć była Polką pochodzenia łotewskiego. Sowieci zatrudnili ją do pracy, bo umiała szyć na maszynie, a do tego umiała wróżyć i tak sowieci, jak dowiedzieli się, to dużo osób garnęło się do niej, ażeby ona poszyła, powróżyła i zarabiała trochę chleba, trochę kaszy z prosa i posyłała dzieciom do baraku, którzy i tym się cieszyli. Nawet opowiadała mi biedna sama, że więcej w więzieniu zarobiła, niż gdyby chodziła do lasu drzewo ścinać i siedziała tak już rok przeszło i ten kat co ich osądził na 25 lat katorgi dostał kartę powołania do wojska, a były to już zatargi z Niemcami i wojna była. Przyszedł sam do więzienia do pani Winckowskiej, aby ona i jemu powróżyła, czy on wróci z wojny jak pójdzie, bo ma już kartę powołania. Pani Winckowska (sama mi opowiadała) rozłożyła karty, a wojna już była z Niemcami i od razu mu powiedziała że: „czornaja” chmura nad Wami i że bądźcie ostrożni, pilnujcie się, bo karty pokazują wielką porażkę. A kiedy skończyła wróżyć i na końcu przypomniała się, że: ja wam skazała, że za 25 lat „budiet” 25 zmian, a wy mnie za to wsadzili do więzienia, oddzieliliście mnie od małych dzieci i już półtora roku siedzę, robotę mam, pełno szycia, prucia, ze starego nowe zrobić, ale cóż, moje dzieci biedne, bez opieki. I przygadała jemu do serca i jeszcze posiedziała jeden miesiąc i zwolnili ją do domu. To już była wiosna, na Syberii chodziła do lasu na robotę, trochę w domu szyła, tak, że przez lato żywili się grzybami, lebiodą, malinami, herbatę pito z kory brzozowej. Ucieszyli się, że mogą grzyby zbierać, to trzeba było daleko iść w las, a bali się wilków, ale w kilkoro jak poszło z kijami to była i obrona. Jak doszli do większej ilości grzybów, co by mogli zbierać, to natrafiali na kościotrupy przywiązane do drzewa przed paru laty, na pewno skazani na śmierć głodową. Jak zobaczyli, to się im przykro zrobiło i nastręczało niechęć do grzybów, choć było ich tam bardzo dużo, ale im dalej poszli w las, to więcej spotykali skazanych na śmierć głodową i mówiła ta pani Winckowska, że pomimo tych kościotrupów zbierali te grzyby i to był ich ratunek przed głodem i śmiercią. Dożyli tak do czasu, jak Niemcy doszli w Rosji tuż pod Moskwę, wtedy przeżyli najgorszą biedę, bo nawet i soli nie było, po prostu i my i naród rosyjski zostali na pastwę losu rzuceni. Trwało to pół roku, jak Niemcy doszli pod Moskwę i jak nasz generał Sikorski pojechał do Moskwy, aby ratować naszych Polaków z całej wschodniej Polski, którzy byli wywiezieni do Rosji w głąb kraju, jak Sybir, Ural, Kamczatka, Kołyma tam gdzie najgorsze może być życie. To od tej pory jak generał Sikorski zawarł umowę ze Stalinem to trochę się polepszyło z tym, że młodzież poszła do wojska i starsi mężczyźni to już poszli na odżywienie do szpitali. Odżywili się, przyszli do sił, dopiero ich zabrali na ćwiczenia i przysposobienie wojskowe. Wtedy lecieli wszyscy, którzy lat nie mieli, zgłaszali się gremialnie, bo wiedzieli, że jak będą w wojsku to chleba dostaną i pójdą w stronę, a może w stronę domu. Jednak niekiedy jedni do Armii Kościuszkowskiej, drudzy do Armii generała Andersa, który też przebywał na terenie Rosji, ale tyle miał jeszcze zdrowia i energii, aby udać się z wojskiem na stronę Indii i państw afrykańskich, aby połączyć się z Polakami i aliantami, którzy mieli jednego wroga do pokonania – Niemca. A Stalin widząc, że generał Anders wyprowadza wojsko poza granice Rosji to się pochytrzył i dawaj organizować u siebie wojska polskie na terenie Rosji. A będąc tam w Rosji, Wanda Wasilewska, Polka która wyszła za Korniejczuka – Ukraińca za mąż, ta zdrajczyni Polski, na powrót, ażeby wrócić do kraju i zasłużyć się czymś przed Polską, wstąpiła do tego polskiego wojska im. Kościuszki i stanęła na czele kobiet, które stanowiły cały pułk imienia Emilii Plater. Ta cała zbiórka była na terenie Rosji. Stalin obiecał gen. Sikorskiemu, że da lokomocję na odwiezienie Polaków do punktu zbiorowego, a tymczasem tego nie zrobił. Niektórzy szli do 300 km pieszo, aby wydostać się z tego piekła. Tak powiedzieli niektórzy: wrócić do Polski, chleba się najeść i umrzeć. A do niektórych to nie doszła ta wiadomość, to zginęli lub ktoś do dziś tam żyje, a ci co ruszyli z miejsca iść pieszo, to dopiero ich wtedy bardzo dużo zginęło z głodu i popuchnięci nie mogli iść pieszo. W takich okolicznościach zginęli bracia stryjeczni, siostra i wiele, wiele znajomych. Mój brat rodzony Czesław wtedy szedł pieszo z Archangielska te 300 km do punktu, a że dostał paczkę z tłuszczem ode mnie to pożywił się i miał siłę iść, i na punkcie zbiórki zapisywał przybywających, to pamiętam, jak przyszła nasza kuzynka z dziećmi to on jej wcale nie poznał, tylko jak powiedziała nazwisko Marcelina Pinecka. Skąd? – pyta. Z Budek Kołodeskich, to brat od razu: to ty Marcysiu? Doszłaś, no to chwała Bogu, a gdzież dzieci? Mania z mężem leżą na trawie zmęczeni, a Teofil w wojsku Andersa, a Czesiek został w Polsce z Wackiem. No to chwała Bogu, żeśmy się spotkali. A Marcysia mówi: Józik, brat tu jest, ale już bardzo chory, no zaraz zabrali go do szpitala i już nie uratowali, zmarł w Teheranie w maju 44 roku. Sybir nie dał wielu ludziom przeżyć, a w tym czasie, jak ruszyli z miejsca, aby się wyrwać z tej przeklętej Rosji, to wtedy bardzo dużo zginęło z głodu i wycieńczenia, ale co było robić? Silniejsi dostali się do zgrupowania, to jakoś tam chleba się najedli i opiekę lekarską mieli to przeżyli. Ci, co poszli do Armii Andersa lepiej mieli, bo najpierw przeszli przez szpitale, stopniowe żywienie, ażeby nie od razu się najeść, bo to też szkodziło zdrowiu. Zostali otoczeni opieką luksusową, tak, że po 3  miesiącach opieki szpitalnej to byli podobni do ludzi w normalnej sytuacji. Młodzi poszli do szkół różnego rodzaju, a przynależni do wojska zostali przy wojsku. Gorzej było z tymi, co dostali się do wojska kościuszkowskiego, wyżywienie jako takie, patrzeć na wrogów dookoła siebie i nie wierzyli, że oni wolni i czy znowu na Sybir nie wrócą, ale jakkolwiek przeszkolili, ubrali, bo wtedy Ameryka pomogła wiele Rosji z żywnością, bronią różnego rodzaju, taborem ciężkim dużych samochodów, dział takich dalekosiężnych, wiele, wiele, różnego rodzaju broni. A biedni Polacy, niedobitki syberyjskie musieli iść naprzód, zajmować pierwszą linię frontu, na Niemców iść. Bolszewicy mówili jeszcze do nich: idźcie, odbijajcie swoja Polskę (iti waszu raz). I biedni Polacy pełni nadziei, że idą w swoją stronę rodzinną, że idą do Polski, walczyli ochotnie z zapałem, aby prędzej wrócić do domu, do rodzinnych stron, do żon i dzieci, a tu los inaczej zrządził, bo już nie wrócili do swojej rodzonej ziemi, gdzie byli, gdzie żyli. Tylko doszli aż do Berlina i jako żołnierze byli w wojsku, a potem po pół roku i po roku rozpuścili ich do domu, zaczęły się szukania rodzin, a rodziny zostały ewakuowane ze wschodniej Polski na zachód i szukanie trwało prawie pół roku zanim się znaleźli to lepsze miejsca były pozajmowane przez ludność ze wschodu i miejscową, a żołnierze dostali niektórzy w bardzo opłakanym stanie gospodarstwa wyrabowane przez poprzedników, jak i też ludność miejscową, tak, że niektórzy byli bardzo pokrzywdzeni przez wojny. Sowieci, gdzie jakie ciężkie natarcia, czy boje, to ciągle wysyłali Polaków mówiąc: iti waszu raz, odbijajcie waszą Polskę. Polacy byli bardzo zaangażowanymi żołnierzami, rzucali się na Litwę, tak, że bardzo dużo ich zginęło na przekroczeniu Dniepru, Bugu, Wisły i Odry. Dużo mojej rodziny poginęło, młodych ludzi, że do dziś nie mam żadnej wiadomości, choć po wojnie poszukiwania trwały przez 5 lat i nie dowiedzieliśmy się o nich, gdzie są. Taki to żywot tych ludzi był, co zginęli w obronie ojczyzny. Ci, którzy poszli do Armii Andersa też walczyli na zachodzie, na cudzej ziemi, w obronie włoskiej ziemi, francuskiej, angielskiej, też biedni walczyli z myślą, że dotrą do Polski i uwolnią ją, będą złączeni z rodzinami. Niestety walczyli tylko o imię Polski, a tylu ich poległo na obcych ziemiach,. Będąc na Monte Cassino we Włoszech w roku 1985, patrząc na tyle mogił zgrupowanych, ile tam młodych synów leży z całej Polski, a przeważnie ze wschodniej Polski, ile tam, mężów, ojców leży, którzy walczyli za naszą i waszą wolność z myślą, że wkrótce połączą się z ziemi włoskiej do Polski, tyle nadziei nam alianci obiecali!!! A stało się to wszystko fiaskiem. Zamordowali nam generała Sikorskiego. Jeszcze byliśmy na Wołyniu, jakeśmy płakali i przepowiadali, że jesteśmy osieroceni, jak nie ma już gen. Sikorskiego. Tak Stalin przepłacił złotem Churchillowi, aby zgładzić ze świata gen. Sikorskiego. Podobno parę wagonów złota do Anglii posłał, aby tylko zgładzić generała, który by mu na pewno nie ustąpił z wschodniej Polski, ten, który tak walczył na zachodnim froncie Anglię obronił, obronił Londyn przed desantem niemieckim, był wojownikiem i doradcą na froncie zachodnim, to tak się Anglia odwdzięczyła Polakom za ich walki, że na rozkaz Stalina po zdobyciu Berlina, Churchill zdemobilizował całą armię polską będącą w Anglii i kazał rozjeżdżać się po całym świecie, gdzie kto chce. Wtedy zrozpaczeni Polacy porozjeżdżali się po całym świecie, najwięcej pojechało do Ameryki. Ameryka najwięcej ludzi przyjęła do swego kraju i dała zatrudnienie. Ludzie wzbogacili się, dorobili się swoja pracą majątku, dobrobytu. Po paru latach, jak przyjechali w gości do Polski, to afiszowali się swoim dobrobytem, jak również i wielu rodzinom pomagali. To dało się zauważyć zaraz jak przyjechali, niektórzy swoimi samochodami na Batorym załadowanym i po Polsce mogli poruszać się swobodnie, a my patrzyliśmy na nich z zazdrością z jednej strony, a oni nam zazdrościli z drugiej strony, że my jesteśmy w Polsce. Inni mówili i pisali, że woleliby w Polsce żyć, 10 lat chodzić w jednym ubraniu, 2 razy dziennie zjeść, a być w Polsce. Ale bojąc się Rosjan, że ich ponownie mogliby wywieźć na Sybir, nie mogli wrócić do kraju, choć tak ubogiego, zniszczonego, zrabowanego przez bolszewików w tych latach wojny. Od 1944-1950 roku wciąż rabowali i wywozili co się dało, od żywego inwentarza do pianina i do dziś rabują nas. [...]

 

Okupacja bolszewicka i wojna rosyjsko-niemiecka.
Wracam do roku 1941 czerwiec. Od roku 1939, jak Niemcy podzielili się Polską z Rosjanami, to nam ogromna krzywda się działa pod sowietami, ten Sybir, ten niedostatek, wszystkiego brak, żyjemy z dnia na dzień, takimi ciężkimi oddechami, tak, że po prostu żyć się nie chciało, żadnej wiadomości znikąd, radia pozabierali bolszewicy, ziemie do kołchozu pozabierali, co lepszego było w gospodarstwie zabrali, a męża gonili i innych pieszo 45 km na roboty do okopów. Nad Bugiem robili Rosjanie fortyfikację, szykowali się do wojny z Niemcami, no i naturalnie wszystkich Polaków, których nie wywieźli jeszcze na Sybir, to pędzili na robotę do fortyfikacji nad rzeką Bug i tak całe dnie, tygodnie i miesiące musieli Polacy tam robić począwszy od jesieni 40 roku, aż do czerwca 41 roku, bez żadnej zapłaty, bez żadnego utrzymania, wszystko musieli mieć swoje, jedzenie sobie i koniom, ale to tak dużo ludzi naspędzali, że jak kto uciekł, to się nie bardzo dorachowali, a jak tylko kto uciekł, to nie karali, bo zawsze się mówiło, że chory, a to po jedzenie wrócił do domu, tak, że tylko trzeba było natychmiast przy tym przewodniczącym zabierać się i jechać. Potem „schytrzyli” bolszewicy, każdemu wyznaczali akord, odmierzyli 10 metrów na dzień i stał bolszewik nad nimi to już tu akord trzymał ludzi dłużej tak, że dobrze trzeba było się mordować, aby ten akord za tydzień zrobić. To wtedy robili tak długo, aż żywności brakło, to zwolnili do domu, aby nabrać żywność koniom i sobie, a za te prace ano grosza nie płacili. Miało się jeszcze trochę zapasu z 39 roku pochowanego to było co jeść, jeszcze się świniaka zabiło. Krów już nie było, bo na podatki zostały sprzedane w roku 40-tym wiosną. Została 1 klacz kasztanka, co się ze sąsiadem sprzęgał mąż i razem jeździli na roboty przy tej fortyfikacji. Robili tam 7 miesięcy i ciągle zwoływali tam robotników i wybierali mocniejszych do rąbania i zżynania dębów na te fortyfikację, a też były to ogromne dęby, wielkie obszary lasów na naszym Wołyniu były. To sama hrabina Leduchowska miała 17 tys. hektarów lasu a inni lasy prywatne i rządowe. Wszystkie lasy zostały tak zniszczone, wycięte i te ogromne dęby o średnicy 11 metra zostały wsadzone, do tej fortyfikacji nad Bugiem. Tyle pracy, tyle majątku wsadzili i nikt ani godziny tam nie siedział (po wojnie ludzie to wykopywali i stawiali sobie budynki).
Mąż i inni sąsiedzi pracują cały dzień, ale coś samoloty niemieckie wysoko lecą, ale nie widać, tylko po głosie poznają, że to nie ruski samolot. Wieczorem zwołują zebranie, tak zwany miting i jakiś pułkownik ruski miał przemówienie. Tak głośno krzyczał, wyzywał Niemców, że my z nimi w „sojuzie”, ale im nie wierzymy. I ogromnie wyzywał, krzyczał. Posłuchali Polacy tego przemówienia, zaraz jeden drugiego szturchnął w bok mówiąc; chłopaki, uciekajmy do domu, bo te samoloty niemieckie nic dobrego nie wróżą. No i z naszej polskiej kolonii Janiny k/Horochowa mąż mój, Betlejemski Piotr, Keller Józef, Baranowski Bronisław i Tadeusz zmówili się w nocy wsiedli na wóz konny i uciekli do domu 45 km. Dotarli koło 3-ej nad ranem, a tu już samoloty niemieckie lecą całą eskadrą i bombardują miasto Horochów, stacje kolejowe. Zastali po prostu sowietów śpiących. Mąż nie chciał nas budzić, poszedł do stodoły, położył się na sianie, ale usnąć nie mógł z radości, że wojna się w końcu zaczęła, na którą się czekało, jak na zbawienie. I to nas tak cieszyło, że dwóch wrogów się bije, może nasze nastąpi wybawienie z tej niewoli. I prawda, mogliśmy dopiero spokojnie jeść, spać, pić.


Okupacja niemiecka.
Jak Niemcy przyszli to nam się zdawało, że Polska zmartwychwstała, kościół został otwarty, dzwony biły na Mszę Św. wołały, ksiądz Mszę Święta śpiewał, a tak zawsze cicho recytował, kazanie z ambony wygłaszał ks. Aleksander Pozyrewicz, po prostu zdawało się nam, że Polska zmartwychwstała. Przeszedł dzień, siedzimy w domu, nikt nigdzie nie wychodzi. Przyszli Niemcy w czwartek, już całym frontem są na Skobełce, to jest przedmieście Horochowa, trzy dni front stał. I gdzieś tam trzeba było jakiemuś sowietowi wystrzelić, stał z karabinem przy jakimś magazynie sowieckim, to jak się Niemcy rozzłościli, jak zaczęli latać po całym przedmieściu, zabierać wszystkich mężczyzn bez wyjątku i postawili na środku rynku i tak po twarzy patrzyli na jednego, na drugie i poznawali po twarzy kto Polak, Żyd i Ukrainiec. Polaków na prawo, Żydów w środku, a Ukraińców na lewo postawili i tak potem zrobili Niemcy: Polaków do Zamościa do lagru, Żydzi na cmentarzu kopali dla siebie jamy sami, paru Polaków zastawili do kopania jamy, Ukraińców wywieźli za miasto w kierunku drogi do Włodzimierza niedaleko Kol. Janiny (polska kolonia) i tam kazali jamy kopać, a gdy były wykopane to tak wczesnym wieczorkiem rozstrzelali ich, aż 135 Ukraińców. Nieopodal tego tragicznego czynu, ja byłam na drzewie wysoko i rwałam wiśnie, jak te karabiny maszynowe siekły to kule leciały aż po wiśnie i mąż będąc na dole pod wiśnią krzyknął: ziemia, skacz. To ja skoczyłam ze strachu z wiśni i słyszymy z mężem okropne krzyki i nikt nie wie co tam się działo, a Niemcy swoje zrobili i poszli. Zabili kupę ludzi i poszli. Dopiero rano ludzie zlecieli się i zobaczyli tą masakrę, bo w nocy nikt się nie mógł ruszyć, bo przecież front i zaczęły matki, żony Ukrainki płakać, zawodzić. Wybili samych Ukraińców nacjonalistów, którzy czekali na Niemców jak na zbawienie, bo liczyli, że Niemcy im stworzą samodzielną Ukrainę. Strasznie wszyscy byli oburzeni na Niemców, że tak zrobili, a my Polacy zaraz tak w duszy sobie myśleliśmy: a to dobrze, tak wam trzeba. Choć myśli nie były po Bożemu, ale tak mówiliśmy sobie, że jak za Polski mieli takie prawa Ukraińcy jak i Polacy, to oni obrażali się na Polaków. Jak w 1939 r. wybuchła wojna polsko-niemiecka i przyszli do nas na Wołyń bolszewicy, to Ukraińcy przy ogromnej bramie zrobionej przez nich na przywitanie bolszewików, od razu pytali co mamy zrobić z Polakami. Z wagonu bydlęcego wyszedł taki gruby pułkownik i mówi do zgromadzonych Ukraińców: nic nie robić, u nas wszystkie nacje są równe, tak, że nie wolno nic robić Polakom. My także byliśmy między tym tłumem i na własne oczy i uszy, słyszeliśmy tę rozmowę. W tym czasie jak 17 września 39 roku weszli bolszewicy, to u nas na wschodzie było ogrom ludzi uciekinierów z Poznańskiego, Pomorza i z całej zachodniej Polski. Było tyle ludzi, że wioski i miasta były pełne taborów i ludzi uciekających przed zalewem Niemców na Polskę. Koło kościoła w Horochowie leżało na noc jeden przy drugim i po ulicach zmęczonych, głodnych ludzi, całe rodziny. Po jakimś czasie część wróciła z powrotem na zachód, a część uciekała na Rumunię, Węgry, a dużo już wtedy wojska polskiego bolszewicy rozbroili i zapędzali na wagony, czy samochody i wieźli do niewoli na Sybir do obozów sowieckich. Pokolenia, które przeżyły to zostały zruszczone, że o Polsce nic nie słyszą. 
Przyszli Niemcy i poszli. Na trzeci dzień Niemców nie ma, zostało w mieście powiatowym trzech Niemców, no na razie nam ich na nic nie potrzeba. Życie idzie spokojnie, z tym, że już na Sybir nie pojedziemy, no i naturalnie zaraz kołchozy się rozpadły. Ziemia 30 ha wróciło do naszej dyspozycji, a Żydzi, którzy za bezcen pokupowali nasze krowy i konie cośmy musieli sprzedać im na te ogromne podatki dla bolszewików, przyprowadzili nam z powrotem bydło i już mogliśmy od początku zaczynać i gospodarzyć. Po paru dniach, jak front poszedł dalej, aż do Łucka, to dostali rozkaz sołtysi na wsiach, ażeby na tak zwany forszpan wysłać furmanki z każdej wsi, aby Niemcom zawieźć coś do Łucka. No i naturalnie mieliśmy sołtysa Ukraińca, który wysłał najpierw Polaków z końmi na te podwody wiozące coś tam Niemcom. Pojechał też mój mąż w pierwszym rzędzie furmanką i miał śliczne 2 klacze kasztanki wzrostu 170, takie piękne klacze. W Łucku Niemcy zabierają mu te konie i dają takiego małego konika siwego. Sąsiadowi też zabierają jednego konia więc sprzęgli się i przyjechali z powrotem do domu. Jak tu gospodarzyć z jednym małym koniem? Poszedł do Niemców, przywiózł ich i pokazuje im gospodarstwo i tego konia małego. Pośmiali się Niemcy i kazali przyjść do „gibic” komisariatu. I mąż poszedł, dostał konia belgijskiego dużego, którym obrobił całe gospodarstwo. Niemcy, choć prowadzili wojnę, ale o gospodarstwa bardzo dbali, to im trzeba przyznać i musiało to być pole obsiane, zasadzone. Jeździli po polach i sprawdzali. Taki był jeden Niemiec, nazywał się gospodarczy, ten pilnował gospodarzy, młyny i różne przedsiębiorstwa, stawy rybne. Niemcy wybierali sobie co lepsze majątki ziemskie, bo uważali, że jak wojnę wygrają, to będą dziedzicami tychże majątków. Toteż dbali o ich rozwój, nawet tak, że bydło, owce, konie były rozmnażane, a nie tępione, jak to za bolszewików. Było to w 1940 roku. W naszym mieście Niemiec nazwiskiem Cichoń Toster a pochodził ze Śląska, umiał po polsku mówić, to nam było dobrze, bo mogliśmy z nimi załatwić co nam trzeba było, białej mąki z młyna, czy świniaka zabić to nam dali zezwolenie. Dużo dawała nam możliwość porozumienia się i trzeba powiedzieć, że za Niemców, jak byli na Wołyniu to nieźle się powodziło, my żadnych podatków nie płaciliśmy, ani kontyngentu nie dawaliśmy. Na przykład zawiozło się zboże do sprzedania to dostało się kartki na materiał na spodnie, czy płótno, wiadra, rondle, mydło, kawy, a nawet wódki można było kupić. Mąż miał pasiekę 50 pni uli z pszczołami i trzeba cukru na karmienie pszczół zimą, to przyjechał Niemiec, popatrzył i dał kartkę do magazynu na 300 kg cukru żółtego wprawdzie, ale już był cukier. Mogliśmy się podzielić z pszczołami i z ludźmi biednymi, którzy nie mieli tego cukru, bo to przecież wojna, niedobór wszystkiego. Każdy dbał o kawałek chleba i o okrasę do niego. Cukier to był rarytas w tym czasie, choć nam się nieźle powodziło już wtedy, bo mieliśmy i krowy, swoje kury i świnie, to zawsze mogliśmy i pomagaliśmy biednym, kto nie miał, a i tym, co z miasta przychodzili do roboty w polu, zbierać ziemniaki, czy owoce w sadzie, którego mąż miał 6 hektarów różnego rodzaju gatunków. Takich pięknych owoców, takich grusz, to ja na Pomorzu takich owoców nie widziałam, dorodnych i smacznych, jak tam u nas na Wołyniu. Były malinowe oberlańskie, to taki owoc, że jak się ugryzło do samej pestki, było różowe i taki naprawdę malinowy smak. Gruszki to pół kilograma jedna ważyła, a taka soczysta, że nie zdążyło się soku połykać, taki owoc dorodny, taka ziemia dorodna, że 7 lat rodziła po jednym nawożeniu. Żal nam bardzo tamtych stron, mlekiem i miodem płynących, a chlebem pachnących. Jak przyszła pora lipcowa dojrzewania zboża, to złociła się pszenica, a srebrzyło żyto, tak falowało zboże wielkości 1,5 do 2 metrów, a lasy szumiały tak ogromne, przeważnie liściaste, dębowe, co niejeden dąb miał średnicy 1,5 metra.


Wojna niemiecko-ruska.
Jest rok 1941, wojna niemiecko-ruska. Zdawało nam się, że ta wojna, to nasze wybawienie, że ci dwaj wrogowie wytłuką się, a my powstaniemy znowu wolni w całej Polsce i było nam Polakom bardzo dziwne, że tak Niemcy idą szybko frontem prawie po 100 km dziennie, ale i tak wierzyliśmy, że na Rosji poniosą klęskę, tylko dziwiliśmy się bardzo dlaczego bolszewicy idą do niewoli niemieckiej całymi dywizjami, całymi pułkami. Mój ojciec stał przy swoich budynkach blisko drogi i idzie generał ruski i pyta się, gdzie są Niemcy, a mój tatuś umiał bardzo dobrze po rusku i pyta jego, czego on szuka Niemców, a on odpowiada, że chcą się poddać do niewoli, że oni nie chcą walczyć, że chcą u siebie zrobić przewrót, że nie chcą komuny, że przez te 23 lata maja dość komuny. No i prawda stanęli w naszej kolonii polskiej Aleksandrówce k/Łucka a o 2 km byli Niemcy i oni na oczach mego ojca, poddali się Niemcom, 18 tysięcy wojska, 2 generałów, nie chcieli walczyć, a chcieli przewrót w swoim kraju. Dlatego tak szybko Niemcy szli do Moskwy, jak i też do Baku po ropę. Poddawali się Ruscy masowo do niewoli, a ci podli Niemcy zamiast im dać swoją żywność i dać broń, co by oni sami bili komunę, aż do Władywostoku. To oni zapędzili tych biednych niewolników za druty 4-metrowe koło Łucka. Za 6 tygodni wszystko z głodu zmarło i tam na miejscu zakopywali ich ludzie zapędzeni z wiosek. Co to była za pora, za czas, że żadnych chorób nie wywołało, wprawdzie Niemcy kazali przesypywać wapnem proszkowym, to może była jako taka dezynfekcja. To było koło nas, a co na całej przestrzeni frontowej, ile tam ludzi bez wojny zabrali do niewoli i to samo zrobili i zaraz tak sobie starzy ludzie mówili, że Niemcy takim barbarzyństwem wojny nie wygrają. Choć na tą wojnę cała Ukraina czekała, czekali na nich no i prawda, że jak Niemcy zajęli te tereny, to ludzie pozabierali swoje ziemie z kołchozów, zaczęli samodzielnie gospodarzyć. Cerkwie się pootwierały, popów prawosławnych od razu się znalazło wielu, zaczęto ludzi chrzcić, śluby dawać. Przez 20 lat nie były sprawowane obrzędy kościelne, czy cerkiewne, to było w tym czasie wszystko wykonywane, no i ludzie sobie tam Ukraińcy, jak i Ruscy cieszyli się ze swobody. Ale im jakoś ci Niemcy nie dawali wolnej Ukrainy, choć do wojska powoływali Ukraińców. Niemcy przeznaczali ich do policji w Polsce, gdzie oni brali udział w różnych morderstwach Polaków z rozkazu Niemców, bo byli wtedy od nich zależni i musieli spełniać ich rozkazy, a dla nas Polaków było bardzo to straszne, że Ukraińcy i tu na terenie środkowej Polski tez mordują Polaków. No, co zrobić, wojna, to Niemcy zarządzają i w Polsce i na Ukrainie, prawie pół Rosji zajęli, bo ułatwili im Ukraińcy w walkach, jak też Rosjanie co poddawali się do niewoli do Niemców i tak trwało to do połowy roku 1941 i cały rok 1942. Niemcy pod Moskwą, u nas na Wołyniu na razie spokój, tak do połowy roku 1942. 


Zagrożenie ukraińskie.
Potem gdzieś ktoś Ukraińców zdradził w czerwcu, że się zbierają Ukraińcy nacjonaliści w prywatnym domu i radzą coś przeciwko Niemcom. Okrążyli ten dom. Był to dom na przedmieściu Horochowa, nazywało się to przedmieście Skobełka i złapali tam 14 osób, samych asów ukraińskich i zaraz powiesili ich żywcem na słupach telefonicznych przez całe miasto środkiem ulic, aż do kościoła i przed kościołem jeden wisiał. Oj, co to była za straszna zbrodnia Niemców i to na oczach wszystkich ludzi żyjących. Wtedy i my Polacy bardzo przeżywaliśmy tę zbrodnię z myślą, że ci Niemcy też to robią w Polsce na naszych braciach, a tu znajomi ci Ukraińcy i też było nam przykro patrzeć na taka bestialska zbrodnię. Wisieli trzy dni, nie wolno było nikomu, ani rodzinie zdjąć z tej pętli, aż po trzech dniach sami zdjęli i ktoś z zapędzonych ludzi z ulicy zakopał ich na cmentarzu. Pamiętam, że akurat dzień przed powieszeniem dał znać taki mieszczanin z tego przedmieścia Horochowa, aby odebrać kożuch zrobiony dla męża mojego z naszych skór baranich. Przekazał, aby zabrać, bo jest gotowy, a tu wojna i mogą Niemcy zabrać, a on nie chciałby się tłumaczyć. To mężowi nie było na rękę ruszyć się z domu, bo ktoś już powiedział, że Niemcy powiesili 14 Ukraińców, to mężczyznom był strach ruszyć się z miejsca. To ja mówię, że załóż mi konia do wozu to ja pojadę i zabiorę ten kożuch, ale mąż niechętnie mówi: a niech tam przepadnie, nie pojedziesz. Ale jak to usłyszała mama męża i mówi: szkoda, żeby przepadło, tyle skór dało się na to baranich i ma przepaść taki duży kożuch? A mąż mówi: mama, po co mi ten kożuch, już na Sybir nie pojedziemy, bo są Niemcy u nas i aż pod Moskwą. A mama mówi: i Niemcy też potrafią wywieźć na Sybir jak go będą mieli, zakładaj konie do wozu i niech ona pojedzie, ona kobieta, to jej nic się nie stanie. I pojechałam, bo to było niedaleko, trzy kilometry. Podjeżdżam koło cerkwi na Skobełce, patrzę na konie, co mi nie chcą iść dalej i zaczynają chrapać. Ja tu patrzę na konie i batem śmigam, a idzie Ukrainka i pokazuje, że na słupie wisielec wisi. Ach, jaki to straszny widok. Dlatego konie czuły tego wisielca i mi iść nie chciały przed siebie, więc musiałam się cofnąć i inną dróżką pojechać do tego kuśnierza. Zabrałam kożuch, jak ruszyłam końmi, to tak uciekały, że ledwo ich utrzymałam, a zdawało się, że z wozu wyskoczę po tej drodze z wybojami, jakie tam były u nas. Przywiozłam ten kożuch, Ukraińców pochowali i zakazali, że nie wolno się zbierać grupowo, tylko dwie osoby mogą razem iść. To było ostro nakazane przez Niemców, więc my z mężem razem pod rączkę szliśmy do kościoła, czy do miasta. No, ale chce się z kimś porozmawiać pod kościołem, co słychać. Co ktoś złapie wiadomość jakąś przez radio z Londynu, czy z Paryża, to powie co się dzieje na świecie. U nas każdy dzień interesował, jaki obrót bierze wojna i aby jak najprędzej Niemcy upadli, to może nasze wybawienie przyjdzie, bo wiedzieliśmy, że dużo Polaków walczy na zachodzie pod dowództwem gen. Andersa, Sikorskiego i innych dowódców. Niby mieliśmy radia pochowane, ale baterie były słabe i nie można było dobrze złapać zagranicę, Londyn, czy Paryż, Lourdes, Madryt, dużo, dużo stacji zagranicznych po polsku podawało wiadomości, ale tak bolszewicy zagłuszali, że ani słówka nie można było zrozumieć. Tylko posłyszeliśmy: tu mówi Londyn, to jak puścili bąka, to koniec rozmowy i tak tylko czekaliśmy wieczoru, aby znowu cos posłyszeć i nic z tego, to każdy z nas był rozżalony i tęsknił za wiadomościami ze świata. Jedynie pod kościołem podawali do wiadomości co kto wiedział. Poza tym gazetki ze Lwowa przychodziły do nas przez pana Jędrachowicza, który mówił bardzo dobrze po niemiecku, i był tłumaczem u Niemców w Horochowie. On miał możność pojechać do Lwowa i przywoził nam gazetki. Jeżeli było za mało to u siebie w biurze przedrukowywał na większą ilość i takie tylko mieliśmy dokładne wiadomości, co się dzieje na froncie wschodnim, czy zachodnim. Mój ojciec rozumiał po węgiersku to dużo wiadomości mówił co i jak i kiedy, co się dzieje na świecie, bo Czechów i Węgrów to bolszewicy tak nie zagłuszali jak Polaków. Najgorzej polskich dzienników na żadnej stacji nie można było usłyszeć, ale dzięki panu Jędrachowiczowi ze Lwowa mogliśmy dużo dowiedzieć się z gazetek. To był bardzo odważny pan, pracował u Niemców jako tłumacz i jako szef podziemnej Armii Krajowej. Bardzo dużo ludziom pomagał, jeżeli kogoś aresztowali, to jak ktoś do niego się zwrócił, to on natychmiast wytłumaczył Niemcom to tak, że zaraz puścili. 


Bandy ukraińskie.
W Horochowie tylko Franio Strep zginął, ale to przez Ukraińców, którzy go zabrali z domu rzekomo za to, że radia słuchał, bo i za to była kara śmierci, jeżeli by Niemcy spotkali. Ale to Ukraińców była podłość, bo oni byli w policji ukraińskiej. Sami się tak rozporządzili na tym bardzo porządnym Franiu Strepie. Zanim jego bracia do Niemców dolecieli, to go w Lubaczówce już Ukraińcy zabili. To był ogromny rozgłos, bo ci Ukraińcy już do Horochowa nie wrócili, tylko poszli w las do bandy swojej, jaka się już w lesie organizowała. Ta milicja ukraińska w Horochowie co była przez Niemców zorganizowana to chodziła po mieście, maszerując śpiewała: śmierć Żydom, śmierć Lachom, to znaczy śmierć Polakom. Oni pomagali w mordowaniu Niemcom, a było to w roku 1942 od lata. Niemcy we wszystkich miastach, miasteczkach pomordowali Żydów, bądź to na miejscu, bądź to wywozili na doliny leśne i tam kazali się rozbierać do naga. Tak było u nas w Horochowie, kładli ich rzędem w jamie, a po nich chodził taki jeden Niemiec, strzelał w tył głowy, tylko macał gdzie jest dołek, przystawiał pistolet i rozwalał na pół głowy. Och Boże, co za trwoga tych ludzi, patrzących na to i kolejno czekających na położenie ciała jedno na drugie i deptanie takiego bestialskiego Niemca. Kaluba, tak go nazywali. Robił to z pełnym zadowoleniem i popędzał, aby szybciej, szybciej, bo nie mam co robić. Ludzie, którzy byli tam napędzani do kopania rowów, czy jam, tak byli bezsilni i bezradni, że nie mogli pracować patrząca tak bestialski pogrom na niewinnych ludziach, którzy kładli się jak baranki do mordu. Jak spędzili na rynek przed tym morderstwem wszystkich Żydów, to ich rabin duchowny żydowski wyszedł z Talmudem, księgą żydowską i odczytał im swoje przepowiednie z Talmudu, żeby nie uciekali, bo i tak zginą, bo tak jest napisane w ich księgach, że przyjdzie na nich wielki pogrom, że oni po zamordowaniu Jezusa Chrystusa powiedzieli, że Krew Jego na nas i na nasze syny, tak, że przyszedł ten czas teraz i ten pogromca Niemiec niech bierze naszą krew na swoje syny. Wtedy Żydzi krzyczeli: czemu to trzymano w tajemnicy? Czemu nie powiedzieli wcześniej to byśmy byli dawno chrześcijanami? Po co było nas oszukiwać tyle lat? Tak biadolili Żydzi, ale byli już pogrążeni i pędzeni za miasto. Zostawili Niemcy jednego Żyda – lekarza Grossfelda, który był wychrztą katolickim i ten po jakimś czasie uciekł im do lasu do partyzantki polskiej do Łucka i tam go przechowali, bo taki człowiek jest wszędzie potrzebny. Paru Żydów uciekło, nawet myśmy przechowywali u siebie w stodole troje Żydów. Prawie 7 miesięcy byli i wspomagaliśmy ich żywnością na okrągło do roku 1943 do 12 lipca. Dużo Żydów, kto tylko miał okazje wyrwać się z getta wcześniej i uciec do lasu, a po lasach były gdzie nie gdzie partyzantki rosyjskie. Jak popadli do rosyjskiej partyzantki to przeżyli, a jak do ukraińskich to zostali zabici.

Czarne Krzyże
Jest rok 1943, od samego stycznia zimowego bardzo mroźnego sprawili się Ukraińcy z Żydami, zabrali się do Polaków. Niemców prawie nie ma, jest prawie bezkrólewie, na froncie staje się ciągle Niemcom niepowodzenie, z czego i my byliśmy zadowoleni, ale to nas nie ratowało, bo jak Niemcy się załamywali na froncie wschodnim, to Ukraińcy szykowali się aby wznowić napady na Polaków i wykorzystać moment bezkrólewia i mordować ich. Niemców na nasze miasto powiatowe było trzech, tak, że nie było żadnego oparcia o Niemcach, oni sami w gimnazjum w Horochowie zabarykadowali się piaskiem w workach w oknach, a pocztę odbierali z helikoptera. Od tego czasu jak Niemcy przyszli do nas to cały czas Niemców na urzędach nie było, tylko Ukraińcy zajęli urzędy i policję, a tylko gdzieniegdzie był Polak na jakim tam błahym stanowisku, jak w elektrowni i na poczcie, ale nas to nic nie ratowało. Polaków jeszcze po wywiezieniu na Sybir to było w Horochowie jakieś 4 tys., ale całe nasze szczęście, że u Niemców był tłumacz Polak i Ukrainiec, ale Niemcy mieli lepsze zaufanie do Polaka, jak do Ukraińca, który po niedługim czasie uciekł do bandy ukraińskiej. Niemcy od wiosny 1943 roku dali odezwy do Polaków, aby się gromadzili po miastach i te odezwy dał „gibic” komisarz do wszystkich kolonii i wiosek polskich, aby oni się zgrupowali do miasta Horochowa, gdyż getto wolne i miejsca jest pełno, to można się skupić. To była bardzo dobra propozycja, tak na rozum dzisiejszy pomyśleć. Ale my wtedy mówimy: hmm, co my Polacy mamy uciekać pod płaszczyk niemiecki? To nie ma mowy. A co on nam da w mieście? Z czego będziemy żyć, jak w mieście nie funkcjonuje ani mleczarnia, ani piekarnia? Ani nic nie ma, żadnej pracy, ani z czego żyć, to niemożliwe. Na to my się nie zgodzimy – tak powiedzieli sobie Polacy oddaleni od Horochowa o jakieś 7,12,15,18 i19 km . Wszystkie kolonie i wioski były dość zamożne we wszystko, bo ziemie były bardzo urodzajne. Każdemu było żal odejść od swego dobytku i ciężkiej pracy, 20-letniego dorobku. Po tamtej wojnie I światowej Wołyń i całe Kresy Wschodnie były bardzo zniszczone przez bolszewików. Na wsiach ani jednego domu nie było, bo jak uciekali „petlurowcy” przed wojskami polskimi w 1919 roku, to wszystko co było na powierzchni ziemi zostało spalone. Ludzie w okopach, ziemiankach siedzieli, którzy zdołali się uchronić przed wypędzeniem do Rosji. Bolszewicy wycofując się zabierali ze sobą całe wsie i przymusowo pędzili do Rosji. Kto tylko nie ukrył się przed nimi, to przymierał głodem i często nie wracał.
W roku 1919 wybuchła straszna epidemia jakiejś choroby zwanej hiszpanką. Ludzie tak umierali, że mój teść Edward Wolf będący sołtysem nie nadążał ich chować. Co 5 trumien przewiózł do Horochowa na cmentarz, to zanim wrócił zmarły kolejne 3-4 osoby. Sam uchronił się przed tą hiszpanką, bo pił czysty spirytus i jadł główkę czosnku na śniadanie i to go uchroniło od tego wszystkiego. W domu też byli chorzy na hiszpankę, ale jakoś nikt nie umarł. To był ogromnie niebezpieczny czas z powodu tej epidemii. Pamiętam słowa teściowej, że jak bolszewicy pędzili ich do wyjazdu do Rosji, to ona miała wóz naładowany, stał w dolinie przy lesie, nocami siedzieli w ziemiance. Bolszewicy gonili mamę i innych, aby tuż przed nimi jechali. Mama zaczęła z nimi walczyć, bo już nie chcieli mamy puścić do wozu, a mama pchnęła jednego i krzyczy, że w ziemiance troje dzieci i maleńki trzy-miesięczny w „powiłeczku”, to co ja mam je zostawić. Wróciła do ziemianki po dzieci, ale dzieci zaczęły płakać i zanim je uspokoiła, to gdzieś bolszewicy odjechali i zostawili mamę i innych. Mama była sama z dziećmi, bo ojciec był na wojnie i tak musiały same sobie kobiety radzić i to jeszcze w czasie wojny. Teść mój natomiast musiał się chować, siedział w polu w ziemiance, bo by bolszewicy go zabili. Ale jednego razu spotkali go w domu i do niego że „ujeżdżaj w Rosiju”, ale ojciec mówi, że zaraz, a wóz był naładowany. Rosjanie wpadli do domu rabować, a ojciec z moim mężem Dominikiem usiedli na konie i galopem do lasu, tam się schronili i bolszewicy nie mieli czasu ich szukać. Po dwóch dniach wrócili do domu i tak zostali, bo tu byli bardzo potrzebni. 


Planowe napady i mordy na ludności polskiej.
Od nowego roku 1943 zaczęli Ukraińcy robić napady na lepszych gospodarzy, na mądrzejszych ludzi na wsiach i koloniach. To się słyszy, że napadli na Aleksandrówkę, 18 numerów mieszkańców od Łucka 40 km, od stacji Sienkiewiczówka 7 km między lasami. Nawet mieli Polacy broń, ale napadli z wieczora, tak, że dopiero co z pola wrócili i zastali ich przy kolacji. Wpadli do trzech domów i całe rodziny pozabijali, dziewięć osób zamordowali. Było to 2 kwietnia 1943 roku, jeszcze jakoś dało się pochować w jednym grobie na Sienkiewiczówce. Dnia 8 kwietnia napadli w Boremlu na rodzinę Marmuckich, okrążyli dookoła dom, oblali benzyną i zapalili o północy. Pokładli się po dwóch przy każdym oknie i celowali . Tam była zamężna moja siostra Mania z domu Zawilska i co zaglądną do okna, to wszędzie leży bandyta, a mąż Stasio trzyma 7-miesięczna córeczkę na ręku i patrzą którędy uciec z tego ognia i mama chora krzyczy: nie rzucajcie mnie w tym ogniu, wynieście mnie na dwór. Tymczasem Mania zabrała od męża dziecko, którego on jej nie chciał dać, bo trzymał je przy sercu swoim, ukochaną Terenię, ale Mania słysząc głos mamy jego, że zabierzcie mnie, nie rzucajcie, to krzyknęła do Stasia: daj mi dziecko, a ty weź mamę pod pachę i wyprowadź z ognia. I Stasiu oddał dziecko Mani, a sam wziął mamę i wychodzili przez werandę, bo tam nikt jakoś nie leżał z karabinem. Mania zawołała: Matko Boska Częstochowska, ratuj nas! I pierwsza skoczyła z dzieckiem ze schodów werandy i biegła w stronę wsi, a lecąc z dzieckiem na ręku co chwilę widziała kulę zapalającą, lecącą w kierunku jej, ot, ot jedna przed drugą i z górki biegła, a pod górkę szła powoli i bez przerwy za nią strzelali. Oglądnęła się Mania za Stasiem i teściową i zobaczyła w blasku ognia leżącego z mamą pod lipą przy werandzie zabitego. O Boże! - westchnęła i idąc powoli z myślą, że niech i mnie zabiją, a kule jedna za drugą gwizdały obok niej i żadna nie trafiła. Weszła na pagóreczek do jednej chaty ukraińskiej i puka, aby otworzyli, to powiedzieli, że jak uciekłaś im, to uciekaj dalej, bo nam nie wolno ciebie puścić do domu. Poszła do drugiej z myślą, aby dziecko zostawić i sama chciała wrócić do męża i do matki jego, co z nimi się dzieje, może żyją, są ranni i potrzebują pomocy? Ale i ta Ukrainka krzyczy przez okno, że „utikaj”, jak uciekłaś. Poszła do trzeciej Ukrainki, a ta powiedziała, że do chaty nie mogę cię przyjąć, ale idź do chlewa i tam jest siano, schowaj się do siana. Poszła do tej stajni, przykryła się sianem, a była to godzina chyba już 3 nad ranem i przesiedziała do rana. Było to 8 kwietnia, deszcz ze śniegiem nabijał w twarz, a ona była z gołymi nogami w butach męża i w nocnej koszuli, i męża marynarkę ślubną chwyciła z szafy i dziecko z łóżeczka wzięte w kocyku. Rano Ukrainka przyszła do szopy, dała jej płachtę taka jakąś brudną i mleka dziecku. Poszła na to swoje pogorzelisko, to już Stasiu nie leżał na swoim miejscu pod lipą tylko z mamą był zaciągnięty do ognia, nogi miał opalone, a widocznie był żywy, tylko ciężko ranny, bo koszulą twarz sobie zasłonił, a mama była na wpół spalona, a teść wartował ich i siedział w ubikacji przy stajni i bandyci tak podeszli, że nie mógł dać znać im w domu. Sam uciekł do trzciny przy rzece Styrze i tam siedział. Jak Mania przyszła z dzieckiem i położyła dziecko na ziemię, a sama wykopała dołek i zasunęła męża i jego mamę, aby pochować. Tymczasem zakryła deskami, a dziecko płakało, wtedy na płacz dziecka wylazł z trzciny ojciec Marmucki. Lament, rozpacz ogromna. No cóż, zimno. Ojciec poszedł do Boremla do znajomych, a Mania przez pola ukraińskie udała się do swojej matki, do czeskiej kolonii Sergiejówki, gdzie od tygodnia zamieszkała jej mama z siostrą Helą u wujka Ignacego Myki. Po swojej tragedii, tydzień temu co jej zabili Ukraińcy męża, dwóch synów i dwóch braci Zawilskich. To znaczy wymienię po kolei, jacy Polacy padli ofiarą bestialskiego mordu Ukraińców: Apolinary Zawilski, syn Szczepan, syn Marian, Mieczysław i Bronisław Berezowski, Biernodzio i Domański Bolesław. Tyle było od razu zabitych, aż 9 trumien. Myka Ignacy wartował w nocy i widział czerwoną łunę na kierunek Boremla i przyszedł rano do domu, a nie chcąc martwić siostry, po cichu powiedział swoim, że była wielka łuna paląca się na Boremlu, ale kto padł ofiarą to nie wie, ale serce jego przeczuwało, że może to być u Marmuckich, ale nic nikomu nie mówiąc spoglądał co chwilę w kierunku Boremla, czy czasem ktoś nie przyszedł z tego kierunku. Aż przed południem spojrzał z sadu, że ktoś daleko idzie przez pole, to sobie pomyślał, że przecież nikt przez pole tędy nie chodzi, więc serce mu zadrgało i nic nikomu nie mówiąc pobiegł naprzeciw i dojrzał w pochmurny dzień, że to idzie Mania, jego siostrzenica. Chwycił od niej to dziecko i przyprowadził do domu. No wtedy lament, krzyki, płacz, rozpacz. Tydzień temu zamordowali ojca Apolinarego Zawilskiego, brata Szczepana, braci stryjecznych i ciotecznych. 2 kwietnia 1943 roku Ukraińcy wpadli do stryja Polika, a tam akurat zeszli się bratankowie uradzić, gdzie kto dziś ma wartować i tylko weszli do domu, nawet nie zdążyli broń zabrać ukrytą u stryja, jak Ukraińcy bestialsko wpadli, otworzyli drzwi i zasiekli z karabinu maszynowego i od razu czterech położyli na miejscu, a resztę dostali tak, że byli tak pobici, pokłuci sztyletami, że Szczepanko lat 16 miał 14 noży wbitych w piersi, a Mietkowi i Marianowi to połamali kości w nogach i rękach, że ubrać nie można było. Prawdopodobnie Marian miał rewolwer w kieszeni i ostrzeliwał się i zabił 4 Ukraińców, ale oni zabrali swoich, aż potem ktoś z nich to wydał. Słysząc te strzały u stryja Polika mój ojciec co przyszedł od Wysockiego Kazimierza, bo kupił od niego konia, tylko co usiadł i mama daje mu kolację, ale szybko wyszedł z domu, a już ulicą jedzie trzech bandytów. Padł na ziemię i posunął się ku piwnicy i leży, a oni podeszli do okna i zauważyli, że ojca w domu nie ma, to wrzucili do domu granaty, a mama słysząc te strzały uklękła i modliła się głośno: kto się w opiekę podda Panu Swemu… A siostra Lodzia leżąc na łóżku w kuchni karmiła swoją córkę Basię piersią, a ten granat wpadł w samą kołyskę, ranił bardzo mamę w nogę prawą z pośladkiem i ręka prawa, dwa palce dolne odbite. Krwi pełno w butach, aż chlupie z buta, dom się pali, a mama wynosi odzież, poduszki i co może ratuje. Pada w końce zemdlona z upływu krwi. Lodzia na huk granatu rzuca się z łóżka na podłogę i odłamek wpada jej wprost do oka lewego, a dziecku nic, tylko z wierzchu była kołderka, a cała posiekana Lodzia zdobyła siły i jakoś mamę zawlekła do sąsiadów z dzieckiem. Ale sama miała wrócić do domu, aby coś wziąć, to już pełno bandytów na podwórzu. Zaprzęgają konie do wozów, ładują wszystko z mieszkania i ze spiżarni, zboże z magazynu i zaczynają palić. Bydło wyprowadzili, a Lodzia widząc to wróciła do dziecka i mamy. Za chwilę całe gospodarstwo w płomieniach. Ojciec padł koło piwnicy. Jak oni zajmowali się rabowaniem to posunął się na brzuch w bruzdę wyoraną i dosunął się do krzaków malin, wstał i pobiegł boczną drogą do stryja Polika zobaczyć, co tam się dzieje. Położył się za bruzdą i leży, i widzi, jak bandyci rabują. Jeden podchodzi i zapala stóg słomy przylegający do stodoły. Ojciec myśli sobie, żeby tak odszedł to pobiegnie i zgasi. Jak zaczęło się palić blask oświecił, a bandyta leciał tuż obok ojca. Ojciec miał nagan, ale bał się strzelać, żeby nie zwołać bandy i nie wiedział, czy będzie miał pomoc i co się w ogóle stało z kuzynami, co mieli broń „odszczekiwali” się, a teraz ucichło. Myśli sobie: co to jest? Naraz patrzy, a tu całe jego budynki w ogniu i nie wie, gdzie lecieć, więc leci do swoich budynków, a tu za nim kule zapalające, ale doleciał do domu to już ogień był wszędzie i nie miał nigdzie ojciec dostępu. Wtedy uprzytomnił, że sobie, że może mama i Lodzia są w ogniu. Próbował wpaść, ale nic nie namacał na podłodze w wysunął się z dymu na brzuchu na podwórko i słyszy jak kule zapalające lecą jedna za drugą, a to dlatego, że sąsiedzi lecieli ratować, to bandyci nie dopuszczali ich strzelając z karabinów. Ojciec doczołgał się na brzuchu do studni, była nie głęboka, wlazł za cembrynę i siedział do rana w studni. Rano wylazł za pomocą łańcucha i znalazł mamę ranną i Lodzię z okiem cieknącym.
Sąsiad zaprzągł konie i zawiózł mamę i Lodzię do Łucka do szpitala niemieckiego, bo wtedy tylko takie były i zrobili operację oka, co już wypłynęło i została siostra bez oka, a mamie oczyścili rany z odłamków z granatu i jakoś Bóg dał, że po miesiącu mamie zagoiły się rany i przeżyła jeszcze 20 lat, a siostra żyje do dziś, ale z jednym okiem i to bardzo słabym. Do domu nie wrócili, zamieszkali w Łucku tak kątem, u kuzynów mamy – Bieleckich. Ale na uboczu Łucka też było strasznie mieszkać, bo bandyci napadali i na miasta i na stacje kolejowe, na dwory. Gdzie były posterunki niemieckie, to nieraz było słychać takie strzelaniny parę godzin. A gdzie byli Polacy, to bronili się nawet razem z Niemcami. Napadli Ukraińcy na stację kolejową Zwiniacze nieopodal nas, 10 km, to tak długo się bronili, że Niemcy już się poddawali, a Polacy nie, i walczyli tak, że jednak obronili się. Wtedy Niemcy cieszyli się, że żyją i zaraz w dzień z bronią w ręku przyprowadzili Polaków do Horochowa, bo już nie można było utrzymać się. Mąż mój Dominik od marca 1943 roku ani jednej nocy nie spał w domu. Co rano przyjedzie to mówi, gdzie się dzisiaj paliło, gdzie widać było czerwone rakiety. Oj, tam była klęska jakichś biednych ludzi i tak co noc, gdzieś się paliło i mordowano bogatszych, mądrzejszych, nauczycieli. Koło Horochowa w dniu 1 kwietnia 1943 roku napadli na gospodarza w Porwoniczu pana Makowskiego. Jego wnuczka uciekła do służącej, to ją jakoś uratowała, a tych państwa Makowskich to tak zmasakrowali, zrąbali, że po kawałku do zbitej z desek zwykłych trumny kładli. Coraz więcej zaczynało się bezapelacyjnie mordować Polaków . Od maja 1943 roku postanowili Ukraińcy walczyć o wolną Ukrainę. Zrozumieli, że Niemcy im jej nie utworzą, gdyż po klęsce pod Stalingradem zaczęli wycofywać się na wszystkich frontach. Na początek postanowili wymordować wszystkich Polaków mieszkających na ziemiach ukraińskich. Było dużo wsi mieszanych, w których mieszkali Polacy i Ukraińcy. Aby banderowcy mogli rozpoznać gdzie mieszkają Polacy a gdzie Ukraińcy malowali na drzwiach ich domów czarne krzyże. Bandyci mordowali w rejonach oddalonych od ich miejsca zamieszkania po to, by ich nikt nie mógł rozpoznać. My na szczęście tych znaków nie mieliśmy, bo nasza cała kolonia była polska, stąd też zapowiedzieli, że w pierwszym rzędzie będą mordować bez litości polskie kolonie. Obok Ukrainiec znajomy miał rozkaz zamordować Polkę koleżankę, z którą chodził razem do szkoły. Chcieli go wypróbować, jego bohaterstwo, to on ją w domu napadł w biały dzień, jeszcze z tydzień było do ogólnego mordu, zadał jej cios w plecy, a ona zaczęła krzyczeć, że Misza co robisz? A on mówi do niej: ty Polska mordo gdzie masz serce. Jak ona upadła to on jej zadał cios w serce. Zabił ją, ojca i matkę. To była próba bandycka pierwsza we wsi, gdzie było 5 rodzin Polaków. Spędzono ich do piwnicy, takiej ziemianki i obrzucono ich granatami tak, że od razu piwnica ich zasypała. Mówili nam Ukraińcy, którzy byli temu przeciwni, że byli ranni i że ziemia ze trzy dni się ruszała, takie tam męki zadawali tym biednym ludziom Ukraińcy. To było gdzieś z końcem czerwca, we wsi Markowicze koło Horochowa, jak zamordowali Podkowińskich i tych 5 rodzin, nie pamiętam już ich nazwisk. Potem 10 lipca, był to dzień Piotra i Pawła ruskiego, popi ukraińscy poświęcili na rzeź Polaków noże, siekiery, kosy i broń, jaką mieli Ukraińcy, a mieli jej dużo, gdyż szykowali się do walki z Polakami i Rosjanami na całym powiecie horochowskim, włodzimierskim, łuckim i kowalskim. Ogłosili powstanie Ukraińców na Polaków. W niedzielę 11 lipca, najpierw rzucili się na bezbronne kościoły w Łokaczach, Kisielinie, Porycku. Tam wymordowali w Kisielinie 500 osób, a w Porycku 180 osób, a w Łokaczach jakoś się bronili z pałacu i niedużo padło osób. W Kisielinie trochę się uratowało, co schronili się na plebani przy kościele. Ci bili się czym mieli, nawet piece porozbierali i cegłami walili z góry po głowach, nie dali dojść do drzwi, aby wyważyć. Tak bronili się przez pół dnia i do nocy. Aż po północy uciekli jakoś bandyci, odeszli i dopiero rano mogli rozejść się do domów a potem i tak napadali po domach i całych wsiach. Otaczali wieś trzema frontami. Jedni z nożami i siekierami, drudzy z karabinami, a trzeci na koniach z łańcuchami w rękach, bo zboże było takie duże, że żyto sięgało do dwóch metrów. Taki piękny urodzaj był zbóż w tamtym roku i szli przez pola, okrążali wsie i kolonie i to w jednym dniu na całym Wołyniu. Dlatego okrążali ze strony pól, bo w zbożach kryło się dużo ludzi. Do polskiej kolonii dopadł stary dziadzio Ukrainiec, Kolonia Poluchno 7 km od Horochowa. Przyszedł ten dziadek do naszej babci Kellerowej i mówi: Haniu, ratujcie się i to zaraz, bo moich chłopców zabrali bandyci na furmanki, pojechali na Zagaje mordować, a wy ratujcie się. Mówi Ukrainiec: ja mam 75 lat, mogą mnie zaraz zabić, ale ja będę szczęśliwy, jak was uratuję. To powiedział i poszedł zbożami. Mieli przestrogę, ale to póki dali znać, to tu, to tam, kto od razu z miejsca kopnął się do ucieczki, to ten przeszedł jeszcze front, a kto poplątał się koło domu, a to schować, a to krowom dać, ci już nie zdążyli uciec i front ich połapał w podwórku, bądź też w polu. Janek Keller uciekając z żoną i dzieckiem i swoją siostrą wołał: prędzej chodźcie. A sam myśląc, że jest wojskowym, że to chodzić będzie więcej o mężczyzn niż o kobiety. Wylecieli razem za stodołę, on chłopak po 30-ce, silny, pobiegł prędko wołając: za mną, za mną, prędzej. A kobiety słabsze popadały w zbożu i nie dały rady uciec do lasu, a Janek zdążył do lasu i położył się pod krzakiem i wypatruje za żoną Kazią i córeczką Irenką i siostrą Gienią. A ich nie ma i nie ma, a tu już słyszy jak front nadchodzi z krzykiem i podając komendę do bandytów, że nie strzelać tylko rąbać siekierą, bo szkoda kul na polskie mordy. Struchlał zrozpaczony, ale cóż, nic nie zrobi bez broni, bez niczego. A one w życie usiadły ze zmęczenia i siedzą, ten front doszedł, ale ich w życie nie zauważył. Przeszli, a ci bandyci na koniach zauważyli ich. Zeszli z koni i sztyletami zakłuli Kazię, Gienię i 20-letnią panienkę, a to dziecko 7-letnie nie ruszyli. Irenka się skuliła przy mamie i Ukrainiec ją kopnął nogą, ona się nie ruszyła i powiedział do tego drugiego bandyty, że ona już nieżywa i poszli sobie dalej. Irenka cały wieczór tuliła się do mamy, bo mama jeszcze żyła, ale krwi zeszło tak dużo, że w nocy mama umarła, a Irenka tuliła się koło matki. Jak błysnął dzień Irenka woła: mamusiu, mamusiu. I mamusia się nie odzywa, poszła do cioci Gieni, ale i ta się nie odzywa, więc zabrała się i poszła do Ukraińca, którego znała, a u tego Ukraińca cały sztab bandytów stał, a wtedy akurat wyjechali na mordowanie Polaków. Ten Ukrainiec się strwożył i zapytał: gdzie tato jest? Ona odpowiedziała, że mama zabita z ciocią Gienią, a tato uciekł. O, to Ukrainiec się głęboko zafrasował, że tata uciekł, wziął tę dziewczynkę za rękę i zaprowadził ja do stodoły i zawiązał ją w kul słomy takiej młóconej cepem, prostej słomy. Zawiązał ja i powiedział: siedź tu cicho, bo tu przyjdą bandyci, jak wyjdziesz, to cię zabiją, a jak będziesz cicho siedzieć to ja cię potem zawiozę do tatusia. I na noc poszła do niej, do stodoły, jego żona i z nią między kolanami spała. Tak przechowali ci Ukraińcy małą Irenkę dwa tygodnie. Po tym czasie dał znać do Horochowa, aby Janek przyszedł na cmentarz pod miastem, że przyprowadzi mu jego córeczkę, a już trochę wcześniej dał znać do Horochowa na plebanię, że Janka Kellera córka żyje. Ale Janek na to się nie zgodził, aby spotkać się na cmentarzu, tylko przekazał, że jeżeli masz córkę to przywieź mi ją tu na podwórko plebani. Na drugi dzień Irenkę przyprowadził Ukrainiec na podwórko plebani i wyszła nas grupa ludzi ze zbiegowiska na przywitanie tej dziewczynki ze łzami w oczach, że to dziecko jakoś Bóg zasłonił i żywa wróciła do ojca. Poszedł front przez Poluchno, nie zdążyło dużo osób uciec, pozapędzali 4 rodziny w taka dolinę i tam pozabijali sztyletami. Zginęła tam rodzina Abramowiczów, Skawińscy oboje, Wapińscy oboje i Ostrowscy. Zabili ich, poskładali na kupę i tak leżeli 6 tygodni. Po 6 tygodniach udało nam się tam pojechać, zobaczyć, to psy pojadły dużo osób z boku, podrapały ciała zębami. Hani Abramowiczów cały pośladek zjedzony, warkocz jasnych włosów leżał koło głowy, pod sercem trzymała córeczkę swoją 5-letnią, a pani Skawińska, co wzięła chleba bochenek ze sobą, a zostali oboje zabici, to ten bochenek chleba leżał 6 tygodni na przysypanej trochę ziemią mogile i psy tego chleba nie ruszyły. Poszliśmy trochę dalej do babci Kellerowej, co tam słychać, jak wygląda babcia? Babcia, jak ten Ukrainiec dał znać, to się ubrała w swoje szaty przygotowane na śmierć i nigdzie nie mogła od domu odejść, bo z tego strachu, czy pora przyszła, wnuczka zaczęła rodzić. To babcia mówi sobie: czyżby chcieli mnie zabić? Mam 96 lat, wszystkim naokoło pępki zawiązywałam, wszystkich ratowałam w chorobach, w nieszczęściach, czy krowa nie mogła się ocielić to babcia poszła, czy klacz, czy świnia, do wszystkich rzeczy babcia była potrzebna, to gdzieżby oni mieli mnie zabić? A tu jeszcze ta Józia rozbolała się z tym porodem, to naprawdę babcia nie mogła ruszyć się z domu. Wysłała Janka, męża Józi, że uciekaj, bo to może tylko mężczyzn zabijają, a on co wyjdzie za stodołę, to znowu wraca no i doczekał się, że okrążyli i zabili babcię. Józia urodziła, a to maleństwo głową o ścianę i tak leżało na podłodze wyschnięte jak kurczątko, a drugie 2-letnie leżało na łóżku i chcieli zapalić łóżko, ale zgasło, a Józia leżała w łóżku zabita i kołek z drewna jej wbili w brzuch. Jak my to wszystko oglądaliśmy, to konie wydrapały ziemię spod siebie, tak chrapały i strzygły uszami. Bezradnie wsiedliśmy na wóz, strach nas wielki ogarnął i pędem do domu do Horochowa, bo naprawdę stracha mieliśmy okropnego. Całe szczęście, że Ukraińcy pouciekali do lasów i nie było nikogo, a 7 km od miasta odjechać to było bardzo duże ryzyko, bo co chata ukraińska, to bandyci byli. Mógł kto nas wziąć na muszkę i zastrzelić, ale na szczęście nikogo nie było w tych chatach i szczęśliwie wróciliśmy, ale ogromnie przygnębieni.


Obrona Horochowa.
W marcu 1943 roku Ukraińcy urządzili napad na Horochów na Polaków i Niemców. Niemców było trzech, co siedzieli w gimnazjum zabarykadowani uzbrojeni i w oknach worki piasku. Jak pojawiły się strzały, to ludzie co mogli uciekali do domów murowanych. Zamykali się, a inni do kościoła do plebani, bo była murowana, a obok gimnazjum, to do Niemców, bo wiedzieli, że Niemcy maja broń i auta pancerne, to tam tylko będzie można obronić się. Całą noc była taka wojna, że coś strasznego i my pobudziliśmy się, co się dzieje? Poubieraliśmy się i wyszliśmy pod taki żywopłot i patrzymy, a mieliśmy do Horochowa trzy kilometry. My na pagórku, a Horochów na dole i cały czas bitwie przyglądamy się i sąsiedzi przyszli do nas, bo każdy taki strwożony, co to będzie, jak Ukraińcy zdobędą Horochów, to nam już będzie „kaput”. Słyszymy: hura, hura. Tyle tej okropnej dziczy najechało, bo jedni bić, drudzy rabować. Z workami lecieli rabować Żydów, a teraz na Polaków. Strach nas ogarnął okropny, kilka pożarów było widać, było pełno tego tłumu ludzi i tak trwało do trzeciej po północy. Wtedy Niemcy i Polacy, jak wsiedli do aut pancernych, jak pojechali przez miasto, jak zaczęli siec z maszynowych karabinów, jak ruszyły działa, to Ukraińcy uciekali, że aż miło było patrzeć. Mieszkaliśmy przy drodze traktowej, to widzieliśmy wszystko, jak szli, jak uciekali, ale w ukryciu obserwowaliśmy to wszystko, nie można było im się pokazać, bo by się na nas rzucili już wtedy. Rozpędzili tę bandę i był jakiś czas spokój. Było dużo Ukraińców zabitych, co nie zdążyli ich zabrać, Polacy byli uradowani, że obronili miasto i uważali, że jakiś czas będzie spokój. Bandyci nie dają jednak spokoju, w nocy biją, palą. Mąż jest na warcie, to widzi, gdzie, w jakim kierunku się paliło i czasami widać, jak czerwone rakiety wyrzucają do góry na ratunek, a tu patrzymy się bezradnie i nie możemy nic pomóc. 
Po jakimś czasie, zeszedł miesiąc kwiecień, maj, w czerwcu słyszymy, że Ukraińcy nabierają siły i chcą ponownie uderzyć na Horochów, bo wiedzieli, że tam są dwa magazyny broni. Któregoś tam popołudnia przychodzi do nas Ukrainka i mówi, że ona przyszła od sztabu ukraińskiego do nas, abyśmy wyprowadzili z Horochowa do siebie na Janinę (bo tak nazywała się nasza kolonia polska) księdza proboszcza Pozyrewicza i Jędrachowicza, bo to dobrzy ludzie, my nie chcemy ich zabić, a szykuje się napad na Horochów ponownie. Teraz to już nie damy się, mówi Ukrainka. My mówimy: no dobrze, my im powiemy, a czy oni nas posłuchają? Przecież każdy ma swój rozum. Proszę was, nagabuje Ukrainka, aby ich wyprowadzić z miasta, bo szkoda ich. Dreszcze ze złości przeszły po żyłach na tą jej mowę, ale to dobrze, wiemy przynajmniej, że na Horochów ponownie napaść szykują. Wtedy daliśmy znać do wszystkich Polaków i do księdza, i Jędrachowicza, tego naszego tłumacza, o takiej rozmowie z Ukrainką, która wyrażała litość nad nimi. Uśmiali się pod wąsem i pomyśleli, co za podstęp szykują Ukraińcy, no ale dobrze, że wiemy, że szykują. Jak ona to oznajmiła, namyślaliśmy się, czy by nie uciekać do tego miasta, jednak tam bezpieczniej. Ale jak to w gospodarstwie, ciągle jest coś do roboty, choć ręce opadają i nic nie chce się robić, ale rodzice męża w nic nie wierzą, tylko w robotę i koniec. Nie ma pomyślunku o odejściu dobrowolnie z gospodarstwa. I tak jeszcze przeszło dwa tygodnie. Mąż w nocy wartuje i opowiada nam gdzie się pali, gdzie rakiety wylatują. W nocy przeważnie ruskie samoloty na lasy przylatują i dla partyzantów broń i żywność zrzucają. To wszystko działo się pod okiem naszym, bo las był o jakieś cztery kilometry od naszej kolonii Janiny, ale to nas nic nie ratowało, ciągle zasmucone serce, niepewne dnia, ani godziny. W mieście przygotowania do napadu robią przy głównych ulicach i w kościele CKM ustawili. Jednym słowem przygotowania takie do obrony konieczne. 
Jest niedziela 11 lipca, pojechaliśmy do kościoła do Horochowa i zaprosili nas znajomi na chrzciny, więc poszliśmy na te chrzciny. Jeść jest co, pić też, ale nas to jakoś nic nie cieszy, taki smutek i ciężar na sercu, robi się wieczór, a nie chce się jechać do domu z miasta. Wyszła ogromna chmura, zlał deszcz ulewny i ja mówię do męża, że nocujemy tu u nich, a mąż mówi: koniom nie mam co dać jeść, jedziemy do domu. Pojechaliśmy i z nami zabrali się nasi kumowie Apolonia i Kajetan Strepowie, oni dwa dni temu wyrwali się podstępem od bandytów ukraińskich z wioski Wielkiej Swiniuchy. Przyjechali do nas w czwartek i byli do niedzieli, a w niedziele pojechaliśmy razem na chrzciny. No i podstępem jakim? Otóż kum miał w Swiniuchach duży młyn. Jak przyszli bolszewicy to mu ten młyn zabrali, a jego wypędzili z młyna, a jak przyszli Niemcy, to kazali właścicielom wrócić do młynów. Pojechał z żoną i dzieckiem. Młodzi, dopiero niedawno po ślubie, no i tam w swoim młynie pracował z rok czasu, a potem jak te bandy rozhulały się, to mu jakiś Ukrainiec doniósł, że dzisiaj jest święto ukraińskie Piotra i Pawła i w cerkwi popi święcili noże, siekiery, kosy, sztylety na pohybel dla was. Kajetan, mówi do niego, chodź do domu i powiedz to mojej żonie. On mówi, że do domu nie może iść, a do młyna przyjechał, i że zaraz ucieka a i wy uciekajcie. Podjechał Ukrainiec takimi fajnymi końmi do młyna i Strep mówi do niego: wiesz co, zawieź mi żonę i dziecko do Markowicz tam do doktora, bo dziecko chore, dam ci za to dwa worki mąki luksusowej. A wtedy Niemcy zakazali mleć mąkę luksusową, tylko na razową, czy to żytnią, czy to pszenną. Ukrainiec się zdumiał, ale pobiegł do baby swojej i powiedział, że wieczorem wróci, no i zawiózł mąkę do domu, a Strep kazał żonie wziąć dziecko z kocykiem i wyjść kawałek za wioskę. Polcia tak zrobiła, a za chwilę Kajetan, mąż jej podjechał z Ukraińcem końmi i usiadła Polcia z dzieckiem na wóz no i jadą, ale Kajetan widząc zmieszanego Ukraińca mówi: ja tu pod górę wyjadę i wrócę. Ukrainiec podciął konie batem i jadą. Wyjechali pod górę to Kajetan mówi do niego: słuchaj, ja pojadę i z tobą wrócę, będzie ci weselej jechać w nocy. No i to dobre, mówi Ukrainiec i podciął tak konie, że szły jak strzała niecałe dwie godziny 30 km. zjechali. Przyjechali do nas, a my akurat mieszkaliśmy od tych Markowicz o dwa km i należeliśmy do tej wsi do sołtysa. Ukrainiec, że tylko do Markowicz, a my mówimy, to już my zawieziemy do doktora i postawiliśmy litr bimbru, dobrej jajecznicy i kiełbasy. Ukrainiec popił sobie fest, ciemno już było jak pojechał, ale sam. Odjeżdżając mówi do Kajetana, że ja wam dziękuję za mąkę, ale i wy dziękujcie i mnie za to, że was przywiozłem taki kawał drogi. Pożegnaliśmy Ukraińca i pojechał, a odjeżdżając mówi, że on w niedziele przyjedzie tu popić jeszcze, a my nic, to przyjeżdżaj, ale w myśli mamy, może przyjedzie z jakąś bandą, wie, gdzie przywiózł was, to przyjedzie wymordować. Ale wola Boga. Mężczyźni idą wartować na noc, a my śpimy i tak do niedzieli. Jak już wspomniałam, na chrzcinach byliśmy i przenocowaliśmy wszyscy w domu, bo lał w nocy taki ogromny deszcz, że nie było jak wartować. Ach, mieliśmy wielkie szczęście, że naszą kolonię Janinę Ukraińcy wtedy nie okrążyli, bo byśmy nie mieli gdzie uciekać. Jakie wielkie szczęście od Boga Najwyższego, że nas nie okrążyli, bo byśmy wszyscy zginęli, bo broni nie było żadnej. Coś dwa karabiny mieli Baranowskich chłopaki i to koniec. Przenocowaliśmy z niedzieli 11 lipca na 12 lipca, to jest poniedziałek. Rano, po wielkim deszczu wstaliśmy, powyprowadzaliśmy krowy na pastwiska. Jemy śniadanie, a tu przychodzi człowiek do nas zmoknięty, zroszony, bo polami szedł i mówi: co wy państwo żyjecie? A zobaczył, że krowy się pasą to myśli, że Janina żyje jeszcze. A znał Wolfów z widzenia to wstąpił. A ja podniosłam się z krzesła i mówię: a co się stało? A on dopiero mówi, że krew się leje, a my siedzimy w domu. Uciekajcie, mówi, jesteśmy okrążeni. Wczoraj w Porycku w kościele zamordowano 180 osób, niewinnych ludzi, a proszę, Zagaje się palą na Postomyckiej Kolonii, karabiny ruskie bębnią. O Jezu, jak my wszyscy skoczymy z miejsca, jak rzucimy się, gdzie i jak uciekać. Ja wyszłam za stodołę, wlazłam na stóg słomy, bo z podwórza nic nie widać, bo duży sad owocowy i patrzę, a tu rzeczywiście z lasu w kierunku Zagaj pali się, kłęby dymu wychodzą coraz to większe, a tu z Postomyckiej Kolonii to rzeczywiście słychać maszynowe karabiny ruskie, a my szczególnie znaliśmy ich głosy.


Ucieczka do Horochowa.
Zeszłam prędko z tego stogu i krzyczę: zaprzęgaj konie i traktem uciekajmy do Horochowa, bo jest droga przez wieś, ale tu trzeba wieś ominąć. Zanim mąż konie założył i rzucił rzeczy, worki mąki, słoniny, to ja za dziecko i przez pola w zbożu przeszliśmy na drogę traktową i mówię do męża, że Domciu, słuchaj, czy nas nie będą strzelać, to jedź ta drogą. Ale my idziemy, mamy obawę, że żydowskie magazyny może są obsadzone karabinami maszynowymi. Ale przychodzimy i nic, no teraz na pagórku gospodarstwo Ukraińca. Przychodzimy i nic. Teraz najgorzej przy cerkwi ruskiej przejść. Przechodzimy, jakoś nikt nie strzela i tak doszliśmy do Horochowa i zaraz na plebanię do księdza z wiadomością, co się stało w Porycku w kościele wczorajszego dnia. Przychodzimy, ja z dzieckiem dwuletnim Gabrysiem i Strepowie, ci ze Swiniuch na plebanię jednym tchem, a tu już są ludzie pobici, ranni, uciekinierzy z Zagaj i Poluchna. W kościele w Porycku, to jedna pani zdążyła w synem 7-letnim schować się za ołtarz św. Antoniego i była świadkiem całego męczeństwa tych ludzi. Banderowcy weszli do kościoła podczas sumy, zabili księdza sztyletami, a ludzi granatami rozrywali, a kto jęczał ranny, to dobijali sztyletami i kolbami karabinów. Ach, jak ludzie jęczeli i dusili się z tego dymu. Pani Żmucka opowiadała, bo to ciocia mojej bratowej, że ona z tego dymu nie mogła wytrzymać, ale przyszło jej do głowy, żeby siusiać do chusteczki od nosa i przykładać dziecku do buzi i sobie, i tak mogli oddychać, bo inaczej byliby podusili się z tego dymu od granatów. To był świadek naoczny, że tak ludzie 3 dni konali, a krew z kościoła lała się po schodach. Pani Żmucka z parafii Poryck w nocy wyszła po cichutku i ogrodami, polami do lasu. W lesie przebyła dzień, a w nocy dostała się do majątku Koniuchy, gdzie byli Niemcy i ci przywieźli ją do Horochowa i ta pani miała co opowiadać swoim dzieciom i wnukom. Była okazja z nią się spotkać na weselu u jej siostrzenicy w roku 1967 k/Bydgoszczy, to ona na żywo zaczęła nam opowiadać. Ja sama wprawdzie zaczęłam, żeby ona nam coś opowiedziała, tę prawdziwa historię Polski, aby młode nasze dzieci posłuchały. To tak dzieci z zainteresowaniem słuchały, że stoły uginały się od jedzenia, a my tak się zagadywaliśmy tymi wspomnieniami, że do łez doszło. Słuchały dzieci, słuchała młodzież i słuchali goście, co na Pomorzu żyją i o tym nie słyszeli. My to opowiadaliśmy przy każdej okazji, ale kto tego nie przeżył, to nie wierzy. 
Uciekliśmy do miasta, jesteśmy na plebani, opowiadamy co słyszeliśmy i trwożę się, bo męża nie ma jeszcze, ale mąż przyjechał i chce jeszcze jechać na noc do domu. Oj, ja w prośbę i jakoś został, ale rano wziął kogoś z karabinem i pojechał. Ja tu drżę ze strachu, choć to trzy km, ale wieś ukraińska dzieliła od miasta. Pojechał, bo rodziców nie przywiózł, gdyż rodzice wczoraj nie chcieli jechać. Żal im było zostawić swoją pracę i dobytek. Oni nie wierzyli, że tak może być, ale tą ostatnią noc nocowali w polu w życie i słyszeli jak strzelają, jak pali się dookoła, to dopiero uwierzyli, że banda jest i jak mąż przyjechał to wziął trzy krowy, do wozu przywiązał i z ojcem przyjechał, a ja krzyczę: a babcia gdzie? A przyjdzie przed wieczorem, bo maciora uprosiła się, to mama da jej pić i jeść, krowy podoi i przyjdzie. O Jezu, zaczęłam krzyczeć na męża, udało się uciec, to ty mamę pchasz do bandytów? Tyle rodziny jej wymordowano na Poluchnie, na Zagajach, a ty mamę zostawiłeś bandytom. Wykrzyczałam się, wzięłam dziecko na ręce, zaczęłam płakać, tulić Gabrysia do piersi i wołać: babcia, babcia. Czekamy, obiad i wieczór się chyli i babci nie ma, a my tu wszyscy na plebani w strachu, że jechał i szczęśliwie przyjechał, a babcię zostawił jeszcze w domu. Mąż zamartwił się głęboko. Dziadek posmutniał i bez tchu czekamy, a już szaro się zrobiło i mamy nie ma. Nareszcie mama wchodzi. O Boże, jestem. Siadła szybko na krześle. Ja do mamy dopadłam i chwyciłam za ramiona. Mamo, coś ty nam zrobiła, czemu nie przyjechałaś razem z nimi, mamo? Mama mówi: cicho, cicho, nie krzycz na mnie, bo ja wróciłam z tamtego świata. A widzi mama, a mama nie wierzyła w to, co się dzieje. I zaczęła opowiadać, że szła przez groblę do Skobełki, chciała powiedzieć takiej Ukraince, żeby poszła wieczorem krowy podoić i maciorze dać pić, bo ma małe prosiaki i jak wyszła na groble to z żyta (bo to było przed żniwami) wyszło 3 bandytów z karabinami, a mama idąc niosła w koszyczku lichtarze z krzyżykiem i Matką Boską, co będąc w Częstochowie w roku 1935 kupiła sobie na pamiątkę.

Matkę Boską miała na wierzchu. Kiedy bandyci zatrzymali mamę, to pytali ją, gdzie idzie? Powiedziała, że idzie do tej chaty do Basztaichy, aby przyszła po prosiaki, bo już są duże i trzeba odłączyć od maciory. Oni tak popatrzyli na mamę i powiedzieli, że wróć do domu, a my pójdziemy do tej Basztaichy i powiemy jej. Jak tylko kazali wrócić, to mama szła ani się nie oglądając i czekała, kiedy jej w plecy strzelą, ale odeszła już daleko i oglądnęła się, stwierdziwszy, że nikt za nią nie idzie, skręciła w wjazd do jednego gospodarstwa. Siadła w żywopłocie, aby odpocząć z tego strachu. Posiedziała i nasłuchiwała czujnie. Nikt za nią nie szedł, to poszła w pole. Przeszła przez błota, łąki i weszła do ogrodów ukraińskich i dosiedziała do wieczora, a wieczorem posunęła się do miasta. Tyle narobiła nam zmartwienia, ale i sama widziała śmierć w oczach i uwierzyła, że bandy są i mordują.
Jesteśmy na plebani. Ksiądz bardzo lubił ojca męża, no i dał nam pokoik, taki pół spiżarni, pół pokoju. Bardzo dobrze, bo blisko kościoła, to w razie napadu można się szybko skryć. Noc przenocowaliśmy, rano już na podwórku księżowskim dużo osób spotkaliśmy, które uciekły spod siekiery ukraińskiej. Z Zagaj i Poluchna uciekają do Horochowa, bo to najbliższe miasto powiatowe i parafia Horochów. Wszyscy kierowali się na plebanię, by dowiedzieć się co słychać i czy ksiądz jeszcze jest, bo oni byli trzy miesiące wartowali przez Ukraińców i nie wiedzieli, co się w Horochowie dzieje. Czy ludzie żyją, czy są w swoich domach, bo oni dolecieli do miasta w nocy, ale godzina policyjna, to bali się iść do plebani, która była w centrum miasta. Posiedzieli pod cmentarzem i przyszło siedem osób z Poluchna, co ich przez dzień przechował Ukrainiec, sześć osób w grochu, w pokosach leżeli i doczekali się nocy, a w nocy ich Ukrainiec przeprowadził przez rzekę i do pól księżowskich i stamtąd doszli do miasta. Była to rodzina Ostrowskich i Skawiński Józef, żona Hela z dwójką dzieci. Uciekali z pomocą Ukraińców i Muciewicz też z nimi przyszedł. Maniek Keller i Józef Kozarzewski nie zdążyli uciec przed rozstawionym frontem i usiedli w życie, i czekali na śmierć, ale Koziarzewski, chłop po wojsku miał jakiś pistolet i wystrzelił jak bandyci zbliżali się do nich i jakoś tak szczęśliwie, że ci odeszli od nich i poszli dalej swoim frontem do wsi, a przy nich postawili wartę, aby ich wziąć w trzy ognie. Bardzo się zmartwili, bo na koniach bandyci przyjechali i chcieli ich łańcuchami bić po głowie, ale Koziarzewski, jak wyjął swoją spluwę i chciał do nich strzelić, to oni w krzyk: aj, aj, aj; i uciekli. Ucieszyli się, że Koziarzewski odstraszył ich, choć wprawdzie nie miał czym strzelać, bo miał trzy naboje tylko i nie mogli uciekać, bo z tymi trzema nabojami, niedługo będą mogli się bronić. Siedzieli w życie i modlili się. Już na śmierć przygotowywali się i myśleli sobie, jak ich zamordują, czy pójdą do nieba i czy tam spotkają się ze swoimi. Maniek wiedział, że w jego domu zamordowano całą rodzinę. On jeden z dziesięciorga osób został żywy. Tak sobie siedzą i rozważają, ma się ku wieczorowi i może w nocy uda nam się uciec, tak sobie myślą, Bóg dał ogromny deszcz, taki ulewny deszcz z grzmotami i piorunami i straże, co ich wartowały to uciekły z tego wielkiego deszczu, a oni biedni mieli portki uszyte z niemieckiej pałatki, takiej, co szeleściła bardzo. Zdjęli portki i w majteczkach przylecieli do rzeczki, przepłynęli ją i podeszli pod cmentarz i siedzieli do świtu, bo bali się patroli niemieckich i na drugie rano znowu doleciały dwie osoby na plebanię, a to był męża mojego kuzyn. Bardzośmy się uradowali, zabraliśmy ich, nakarmili i lokowali po domach. Gdzie kto mógł to przyjmował do siebie i wspomagał, czym kto mógł, tych parę osób z Poluchna, a z Zagaj uciekali do Druszkopola do placówki niemieckiej, a stamtąd do Lwowa, kto tylko uciekł żywy. Napadli ich w biały dzień, całą noc wartowali się, a Ukraińcy ich wypatrzyli, że w dzień, to każdy zarobiony jest, to kosi, to w polu przy ziemniakach, to przy sianie. I tym całym frontem napadli w dzień o 12, a jak to w gospodarstwie, to krowy doją, to chleb pieką, to piorą. Ci śpią, co w nocy wartowali i tak zastali ich prawie bezbronnych. Kto zdążył chwycić za broń to odstrzeliwał się dobiegając do szkoły, bo tylko jedna szkoła była murowana, a ta reszta 120 budynków pod słomą, część pod blachą. Bandyci zaczęli mordować, palić, kto mógł, to do szkoły doleciał a tam było dwóch nauczycieli z rodzinami. Mieli broni dużo, ale na tyle, żeby obronić się to zabrakło. Siekli oni z tego murowanego budynku, ale cóż, jak się do nich dostali, to nikt żywy nie uciekł i taka liczba ludzi z Zagaj wyszła, że kto był w polu, to się uratował od strony lasu. Jak opowiadał Dominik Brocłow, że oni z żoną byli przy sianie jak posłyszeli strzały to od razu uciekli do lasu, a czworo dzieci w domu było i Ukraińcy zamordowali. Nikt nie spodziewał się, że taką niewinną krwią dzieci będą zdobywać Ukrainę. Siedzieli w lesie przez dzień, a w nocy do Druszkopola doszli i tam stała placówka niemiecka i ich przywiozła do Horochowa. Z Zagaj z 360 osób to 40 uratowało się, a reszta zginęła w strasznych mękach. Siekierami ukraińskimi rąbani byli ludzie na kawałki, a małe dzieciątka to za nogi i o ścianę, aż mózg wytrysnął, w taki okropny sposób mordowali. Jedni państwo mieli akurat malutkie bliźniaczki, jak weszli bandyci to mówią, że jednym rady nie mogą dać, a tu po dwoje jeszcze rodzą i za nóżki i o ścianę główką, aż główka pękła. Tak bestialsko mordowali na oczach żony męża i dzieci, a na końcu ją zgwałcili i zamordowali. Od czasu, jak zaczęły się te morderstwa jeszcze z wiosny, Ukraińcy, aby zjednać sobie niektóre wioski czy kolonie polskie, kazali dać na ich rzecz woły, kożuchy, masło. To wszystko szło na bandy do lasu i takie były kolonie koło Horochowa, co były zapewnione, że im włos z głowy nie spadnie. Kupowalce, bogata wioska licząca ze 40 gospodarzy i inne wioski, jak Buroczyce, Chołoniów, Musin, Lilówka pełno Polaków zamieszkiwało w tych miejscowościach. I z Kupowalec przyjeżdżają bryczką do Horochowa, do Chrztu Św. przywieźli dziecko, jeszcze z taką paradą i mówią, że u nich spokój. Dają Ukraińcom daninę i oni im zapewniają ochronę i każą, żeby nigdzie się nie ruszali. A my tu akurat jesteśmy na plebani i wszyscy do nich mówimy, że Poluchno, Zagaje są wymordowane i spalone, że tylu przyleciało rozbitków do Horochowa. Wszystko im opowiedzieliśmy i nakazujemy im, że jak pojedziecie to po drodze powiedzcie wszystkim, aby uciekali i to zaraz, nie zwlekajcie, bo jak rozprawili się z Zagajami i Poluchnem, to do was przyjdą i to jeszcze tej nocy, albo w dzień i mówimy im, że w Porycku w kościele zamordowali 180 osób, abyście nie zwlekali, tylko nocą jeszcze dziś uciekali. Wysłuchali strwożeni i pojechali. Zajechali do Buroczyc do dobrze znanego gospodarza Konopki i do tego, który jest pośrednikiem między nimi, a bandytami. Opowiedzieli mu, co widzieli i słyszeli i koniecznie nakazali mu, aby po Buroczycach dał znać wszystkim, aby uciekali i to dziś w nocy, a on mówi: czekajcie ja pójdę do nich do lasu i porozmawiam. Oni błagają go i mówią, że proszę tego nie robić, a on jednak poszedł do bandytów do lasu i powiedział im, co słyszał. Co to znaczy, że wy obiecujecie nam spokój, a czego na Zagajach i Poluchnie takie nieszczęście się zrobiło, że tyle zamordowanych Polaków i niewinnych dzieci, co to ma znaczyć? Bandyci wiele nie tłumaczyli się, powiedzieli na odczepnego, że to nie prawda i kazali mu iść do domu i nigdzie się nie ruszać i poszedł do domu. Zanim przyszedł z lasu do domu, to już była cała wieś okrążona, no i wtedy Konopko zobaczył swój ogromny błąd, że zgubił tylu ludzi. Bardzo dużo tamci uratowali, co z chrztem byli, bo oznajmili po drodze jadąc, każdemu po cichu mówili, że zaraz uciekajcie i dalej powiedzcie wszystkim, aby uciekali z Kupowalec. Na 50 gospodarzy połowa uciekła, a połowę zamordowali. Z Lilówki parę osób uciekło do Beresteczka, a Konopkę puścili Ukraińcy żywego, ale on rozpaczał, że przez niego tyle ludzi zginęło i sam niedługo zmarł. Jeszcze puścili famę do swoich rodzin, że Kupowalce są bezpieczne, to dużo tam przyjechało do nich krewnych, córek, które wyszły za mąż do innych miejscowości, że tu spokojnie to u swoich rodziców można jakoś przeżyć. Tak wszyscy bali się miasta, a miasta puste, po Żydach domy puste. Jaki to wielki błąd Polacy popełnili, że zawczasu do miast nie pouciekali i tak nikt nie korzystał z tych żniw, ani owoców. Wszystko przepadło i ludzie przepadli na zawsze i nawet nie zostali pochowani, tylko psy pojadły. 
Mojej kuzynki z Kniahynina k/Dubna jeszcze w kwietniu 1943 roku przyszli i zabrali męża z domu w nocy gołego prawie w piżamie i poprowadzili w kierunku Styru i żona biegła za nimi z płaczem, żeby jej oddali męża, a oni jeszcze szybciej biegli i mąż zobaczył, że już śmierci nie umknie. Mówił do żony: Janeczka, wróć do dzieci, ty musisz żyć dla dzieci, ja już padam ofiarą, Janeczko wróć. Ale ona z miłości do męża biegła za nim. Doszli do rzeki Styr. Za to, że ona na śmierć biegła razem za nim, to wzięli odcięli mu głowę i dali jej na ręce, a jego rzucili do rzeki Styr mówiąc, że niech ryba zje. A ona biedna przyniosła tę głowę do dzieci. Jedno miało 5 latek, a drugie 2 latka. Zbryzgana cała krwią męża, umyła, ucałowała ten swój skarb, zdążyła kupić trumnę i pochowała na cmentarzu, którego od tej pory nie oglądała, sama zdążyła uciec do Łucka. Takie to młodzi ludzie przeżywali okropności, a tyle wdów i sierot z tych lat, że nie do opisania. 


Samoobrona w Horochowie.
Zleciało się do Horochowa około dwa tysiące ludzi, uciekinierów od siekiery ukraińskiej. Pozlatywali się chłopaki młodzi po 16-18 lat. Tacy jak Żukowski, Sawicki, Wereszczyński, Węgierski, Keller i wielu, wielu innych młodych chłopców i mężów, co im rodziny pomordowali, żony i dzieci. Nazbierało się tych ludzi z 300 osób, no i rada w radę z miejscową ludnością mieszkającą w Horochowie, co teraz będziemy robić? Z czego żyć, czekać napadu? Zebrała się cała kompania młodych chłopaków i poszli do „Gibic”- Komisarza. Na szczęście Polak był tam tłumaczem, a Niemiec pochodził ze Śląska i po polsku rozumiał. Widząc ich przez okna, ten tłumacz Polak, p. Jędrachowicz, wybiegł na schody, stanął przed nimi i co chcecie tu mówić? A oni mówią: co Niemcy sobie myślą? Przyszli tu, wojnę prowadzą, a my mamy zginąć wszyscy? Tyle ludzi zginęło, a my tu w Horochowie, zbiegliśmy się niedobitki i lada godzina mogą napaść na Horochów i co wtedy, kamieniami mamy się bronić? Powiedz pan temu szkopowi, że jego szlag trafi, jak nie da nam broni. Jędrachowicz wysłuchał ich i przetłumaczył to Niemcowi. Wyszedł Niemiec na podwórko i popatrzył, że to wszystko takie młode, że broni nie widziało i że nie umie się z bronią obchodzić. Proszę, może kto z was służył w wojsku, czy w mieście są oficerowie, czy podoficerowie to niech wystąpią o zezwolenie na broń. A wszyscy zaczęli krzyczeć, że zaraz broń, bo za godzinę mogą napaść na miasto i nam będzie wszystkim kaput. Niemiec trochę rozumiał po polsku. Widział rozzłoszczonych Polaków i tłumacz przypomniał mu ten napad w marcu na Horochów i Niemiec powiedział, że trzeba wszystko skoszarować i oficerowie niech robią wykłady i ćwiczenia z tymi dziećmi. Wszyscy się chętnie zgodzili i kazał wydać broń z magazynu przy starostwie, z jednego magazynu, a z tego drugiego to w razie potrzeby, jakby napadli. Ale Polacy mówią: wszystką broń, bo jak napadną, to nie będzie czasu dopiero ładować. Niemiec machnął ręką i poszedł. Chłopcy już wiedzieli, co mają robić, zabrali broni tyle co trzeba, dwa auta pancerne, pełno maszynowych karabinów i zebrało się ich 300 chłopa, także swoimi pomysłami i tego tłumacza Jędrachowicza. Obstawili dookoła całe miasto karabinami maszynowymi i co 3 godziny zmieniali się z tej warty, a my bezpiecznie mogliśmy choć spać, bo w razie napadu to już mieliśmy czym się bronić. Siedzimy tak miesiąc i w końcu mówią, nie ma co siedzieć bezczynnie, trzeba jeść, a tu już nie ma co. Bandyci coraz to podchodzą pod Horochów, ale nie maja śmiałości, boją się, bo dowiedzieli się o tym, że broń dostaliśmy od Niemców. Niemcy na froncie przegrywali, to im już nie zależało, czy oni tę broń będą potrzebować, czy Polacy użyją jej na swoją obronę i ich przy okazji będą bronić, tak podsunął myśl Niemcowi Jędrachowicz i przypomniał znowu ten napad na Horochów. To był już wrzesień. Jędrachowicz sprowadził 120 chłopców uzbrojonych, gdzieś spod Przemyśla, na pomoc naszym do obrony w razie napadu, jeszcze więcej siły, aby było. Trzeba trafu, że ci wieczorem przyjechali ze Lwowa pociągiem, a w nocy Ukraińcy zapalili naszą kolonię polską Janinę. To kolonia na przełaj od Horochowa, 2 km. Cała Janina, 18 gospodarstw pali się, cały Horochów od blasku widać. Pobudził nas ksiądz i mówi, że Janina się pali, a teść Wolf wyszedł na dwór wlazł na kurnik i mówi: Boże, moja praca się pali. A ksiądz woła żeby uciekać do domu, dobrze się zamykać, bo to chyba napad będzie na Horochów. Pozamykaliśmy się i czekamy do dnia, nikt już nie zasnął, tylko czekali na napad. Ale jakoś Ukraińcy wyrzucali rakiety, ale nie podeszli. Rano ochotnicy z Samoobrony pojechali na obławę odstraszyć i pogromić tych bandytów. Bandyci byli przyszykowani, że z dobytkiem uciekali do lasu a w lesie pełno bandy, wsie puste, tylko starzy i dzieci pozostali, reszta wszystko do bandy w las poszło. Ochotnicy zaczęli strzelać, bić, a szli też frontem, jeden przy drugim przeszli przez Janinę, która dopalała się, a z żyta wyskoczyło trzech Żydów, co siedzieli u nas w stodole, a jak się paliło to oni wyskoczyli i od bandytów schronili się w zbożu. Żeby byli siedzieli to może by nikt ich nie zauważył, a oni wyskoczyli z żyta i któryś myślał, że to bandyci i ściął ich z nóg i tak się skończyła męka tych biednych Żydów, co tyle się umęczyli, a można już było ich zabrać do Horochowa, to by może przeżyli, a mieszkać było gdzie, straszna pomyłka.
Ochotnicy poszli frontem na całe Markowicze, Porwańcze, Podberezie. Tak rozjuszyli się, że co napadli w ucieczce w lesie, to bili do zdechu, a w Markowiczach stał cały sztab ukraińskich bandytów. Wyłapali tych najlepszych asów bandytów i przypędzili do Horochowa. Ja z mężem jadąc z miasta końmi na Janinę zobaczyć, jak się tam spaliło (a 6 tygodni stały budynki wyrabowane, ale stały), a tu na grobli spędzili 30-tu bandytów, nawet z naszej wsi znajomi byli. Jak nas zobaczyli to: aj aj aj, Domciuniu ratuj nas. A mąż powiedział: a ty nas czemu nie ratowałeś, czemu zabiliście tyle ludzi na Zagajach i Poluchnie, czemu zabiliście moją babkę, która wam wszystkim pępki wiązała? Za lekarza wam była tyle lat; czemu zabiliście na Zagajach i Poluchnie tyle mojej rodziny, tyle bezbronnych ludzi? A któryś odzywa się z bandytów, że ich też dużo padło na Zagajach, a mąż mówi, że wszyscy wy zginiecie, bo jakim mieczem wojujesz, od takiego zginiesz i pojechaliśmy sobie do naszego gospodarstwa, obejrzeliśmy, wszystko spalone, tylko kotka siedzi na piwnicy murowanej. Przyleciała przez popioły i miauczy głodna, i kwoka z kurczętami wyszła w sadzie. Ta głodu nie miała, bo zboże dojrzałe, to sobie namłócili dzióbkami. Popatrzyliśmy, owocu nabrali, krowom lucernę nakosili i pojechaliśmy na plebanię. Mieliśmy 3 krowy, to można było się z biednymi podzielić mlekiem.
Samoobrona wróciła z wypadu szczęśliwie, przyprowadzili bandytów do Horochowa i kazali położyć się twarzą do ziemi i zwoływali, aby przyszli poszkodowani i rozpoznawali bandytów i zezwolili im ich zabić ciężkim młotem w głowę. Wiele osób poszło, poznali bandytów. Jacek Keller poszedł, ciocia Ziemiańska poszła poznała bandytów, bo ona zaplątała się w dużym owsie, upadła i pod siebie podsunęła wnuczkę Marysię i jakoś bandyta przeszedł i nie zauważył ich, a ciocia ich widziała, jak oni zabijali jej córki z dwojgiem dzieci i wielu innych z Poluchna. To wszystko widziała sama, a wnuczkę zakryła fartuchem, aby nie widziała, bo by nie wytrzymała patrząc, jak matka ginie. A ja oczy, mówi ciocia, zamknęłam i czekałam, że zaraz i mnie zabiją, ale im Pan Bóg oczy zasłonił i tak zostałam. Jak była ciocia koło tych bandytów i poznała ich i tak chodziła koło nich i mówiła: Chryćko, czemu ty zabił moje dzieci, mego męża, zięcia, dwie córki, troje wnuków i starych Ziemiańskich dziadków? Czemuś zabił, co oni tobie zabrali, co oni ci byli winni? Mogłeś wszystko zabrać, a ich żywych zostawić, czemu tak zrobiłeś? Ryknął, że to nie on, tylko Ukraina ich zabiła. A wartownik mówi: pani Ziemiańska, niech pani weźmie ten młot i niech pani zabije tego bandytę. A pani Ziemiańska powiedziała mu: niech go Pan Bóg zabije, ja jego grzechy nie będę brała na swoją duszę i poszła z płaczem do domu. Płakała bardzo ogromnie za swoimi dziećmi, wnukami i mężem. Wielu oglądało i podobnie to zrobiło, nikt nie ważył podnieść tego młota na bandytów głowy. Leżeli tak do wieczora głowami do ziemi, a wieczorem byli tacy, co ich sprzątnęli, bo cóż innego było z nimi robić, na co zasłużyli, to dostali. Przykro nam było bardzo, że to nasi musieli to zrobić, ale na własną obronę to zrobili, tak, aby odstraszyć napad na Horochów. Co jakiś czas Samoobrona wyjeżdżała na wypady, aby przestraszyć ich, a do tego przywieźć żywność do miasta, bo tylu ludzi, jakieś pięć tysięcy, a samych Polaków uciekinierów w tym było dwa tysiące, to nie było co jeść, ani piekarni, ani pieniędzy, ani nie mieli się w co ubrać, ani czym palić, to jeździli do lasu po drzewo nawieźć ludziom, bo zima się zbliżała. Wiele też razy wyjeżdżali z bronią, bo już był oddział dobrze dozbrojony, to gdzie jeszcze siedział Polak przechowany w ukryciu u Ukraińców, to pojechali i przywieźli do Horochowa. Jakiś Ukrainiec, który pilnował, dwie rodziny Polaków dał znać do Horochowa, a to było 25 km od Horochowa i pojechali. Oni biedni, Baranowski Julek z rodziną, dwa tygodnie siedzieli w łodzi w trzcinach na jeziorze koło swego młyna i nikt nie wiedział, tylko ten ich młynarz przynosił chleb i mleko. W Horochowie mieli rodzinę, czterech braci. Jak pojechali do nich do Zahorowa i brat Baranowskiego, Tadzik, wołał ich dłuższą chwilę: Julek, Julek, wyjeżdżajcie łodzią, my po was przyjechaliśmy, ja Tadziu; przyjechaliśmy po was autem pancernym, wychodźcie. Chwile potrwało, zanim zrozumieli i po głosie poznali Tadzia i dopiero wyjechali z tej trzciny. Było osiem osób, trzy rodziny w takim strachu siedzieli w trzcinie, dwoje dzieci, a pani Baranowska spodziewała się dziecka drugiego, no i na tej łodzi zamarło w niej to dziecko. Prawie, że ona nie poszła za nim, bo przez dwa tygodnie nie odczuwała żadnych ruchów dziecka i jak tylko dowieźli ja do Horochowa, to od razu do szpitala i wywoływanie porodu. Była oczekiwana córka, ale teraz gorzej z matką, ani lekarstw, ani zastrzyków, to natychmiast do Lwowa odesłali i jakoś odratowali. Reszta rodziny dojechała do Lwowa i pojechali do Polski w sierpniu 1943 roku. Bardzo dużo wyjeżdżało do Polski wcześniej, bo Niemcy coraz bliżej cofali się. Kogo nic nie trzymało, to wyjeżdżał. Drogę mieli obstawioną przez Samoobronę do stacji Stojanów, kto chciał odjechać, to zebrało się więcej osób i Samoobrona odstawiła wozami ludzi do Stojanowa, a stamtąd jechali, gdzie kto chciał. Tak ta Samoobrona pojechała na wypad, kierunek Kupowalce, aby zobaczyć, co, gdzie i jak wyglądają ci pomordowani, bo Ukraińcy wybrani donosili, że leżą i nikt nie pochował ich. Pojechali, a było trzy tygodnie po napadzie, tym morderczym. Zeszli z wozów i szli pieszo, i o dziwo kopica siana poruszyła się. Przerażeni patrzą, a w tej kopie siana siedziała kobieta, 55 lat, pani Szuryńska, która siekierą miała przerąbany obojczyk prawy. Upadła i Ukrainiec myślał, że zabita, a ona ocuciła się i doszła do kopicy siana i tam się żywiła. Tarła kłosy ze zboża: żyta, pszenicy i tak żyła trzy tygodnie. Przywieźli ja do Horochowa, opatrzyli w szpitalu, ale rana była tak wielka, że zaraz ja odwieźli do Lwowa do szpitala. W Horochowie był szpital, ale lekarstw, bandaży nie było. Lekkie rany leczyli, ale coś cięższego to do Lwowa odsyłano, bo tam byli polscy lekarze i ci ratowali. Przypomniałam sobie, że w tych dniach napadu i morderstwa na Postomyckiej Kolonii k/Horochowa zabili leśniczego, żonę, córkę i małą dwuletnią córeczkę, a obok leśniczówki mieszkali tacy fajni Polacy nazwiska Hołdowańscy. Mieli wiele dzieci, a jednego mieli syna, takiego sportowca atletę, silnie zbudowanego. Podstępem go podeszli. Ukrainiec wszedł do nich do domu i mówi, że pan leśniczy go woła, żeby zaraz przyszedł, a on widzi, że to Ukrainiec, który u leśniczego pracuje. Uwierzył i pobiegł, a tam było pełno bandytów. Złapali go w taka pułapkę i zamordowali. Odrąbali ręce, wydłubali mu oczy, oderżnęli język, uszy i tak go strasznie umęczyli. Ale trzeba trafu, że żona leśniczego odżyła, bo była uderzona siekierą w plecy i upadła twarzą do ziemi, a po jakimś czasie ocuciła się i zobaczyła, że wszyscy nieżywi, a tylko Hołdowański skomlił, bo język miał odcięty i żył jeszcze jego tułów. Ona wyszła z domu, zobaczyła córkę zabitą w klombach kwiatów, polamentowała głośno i szła przez wieś Postomyte w kierunku Horochowai wołała: dobijcie mnie, zabijcie mnie, nie mam po co żyć. I tak szła przez wieś, prosiła o śmierć, ale nikogo nie spotkała i tak wyszła na drogę traktową, doszła już prawie pod Horochów. Na przedmieściu spotkał ja mój mąż jadąc z Janiny, uciekając też sam przed bandytami. Zszedł z wozu i wsadził ja na wóz ciężko ranną, zawiózł ja na plebanię, opowiedziała swoje przeżycia i zawieźli ją do szpitala i wyleczyła się i z nami razem mieszkała przeszło 7 miesięcy. A jak ona opowiedziała, że tam tak ciężko jęczał jeszcze żywy Tomek Hołdowański, że tak, a tak porąbany to pojechali Polacy uzbrojeni w biały dzień i nie mieli żadnej potyczki. Przywieźli ich zabitych do Horochowa, aby pochować na cmentarzu, a tego pana Hołdowańskiego przywieźli, zrobili Niemcy zdjęcia, że taki tułów jeszcze żyje, wsadzili w samochód i do Lwowa odwieźli to w szpitalu pofotografowali na różne strony i żył jeszcze dwa dni w szpitalu. Zmarł, to było 15 lipca 1943 roku. 
12 lipca jak opuściliśmy swoje gospodarstwo, zamieszkaliśmy, jak wspomniałam już na plebani obok kościoła. Piękny, duży kościół budowany w 1605 roku przez rodzinę hrabiów Czackich, to pomimo, że warty były rozstawione dookoła miasta, z domów z przedmieścia matki z dziećmi przychodziły na noc do kościoła, dla bezpieczeństwa w razie napadu, żeby nikt nie błąkał się między domami. Tak sobie uchwalili, żeby zebrać się na noc w kościele, a mężczyźni byli wszyscy powołani do Samoobrony i do zmiany warty. Co jakiś czas wypadali na wsie na postrach dla bandytów i by przywieźć żywność. Zabierali to od Ukraińców mówiąc, że zabieramy swoje krowy, czy swoje świnie. Parę razy to się udało zabrać, a w końcu Ukraińcy zmądrzyli się, wyprowadzili się z okolic Horochowa, aż ponad 30 km i wszystko wywieźli. Żywego inwentarza już nigdzie nie było, a Samoobrona już niegdzie nie wyjeżdżała, tylko do 20 km badali teren i wychwytywali co się dało banderowców, aby było bezpieczniej dla miasta Horochowa. 
Jest już wrzesień, zboże takie piękne, dojrzałe, nikt żniw nie zbiera, ale gdzieś Pan Bóg przysłał Ukraińca do nas z Markowicz na plebanię i mówi: panie Wolf, czy ja mogę pana zboże zebrać? bo swoje zebrałem, a wasze takie piękne zboże, nie mogę pozwolić się zmarnowało. Mąż mówi do Ukraińca: dobrze, zbieraj, bo to wrzesień to czas najwyższy i zbieraj na połowę, mówi mu mąż. Przywieź mi tu na plebanię (podwórko duże) zboże w snopkach, to ja sobie znajdę jakąś maszynę i zmłócimy tu z ludźmi i będziemy mieli chleb na zimę. A przecież choć wyjechało dużo, to było Polaków jeszcze z cztery tysiące. Ukrainiec pojechał. Jak zaczął nam na połowę wozić to zboże, to ułożyliśmy 3 stogi z żyta, pszenicy, jęczmienia i owsa. Czy przywiózł sprawiedliwie, czy nie, a choćby i trzecią część, mówi mąż, to i tak dobrze, że coś mamy na zimę i jeszcze z kimś podzielić się mamy. Zboże jako tako nam przywieźli, a pszczoły, 50 pni takich pięknych uli fason warszawski Ukraińcy, bandyci nie umieli się z nimi obchodzić tymi pszczołami, to słomą podpalili ramki. Pszczoły spadły pod wpływem ognia, a wtedy miód zabrali. A było tak dużo miodu, że mieliśmy w poniedziałek wybierać z uli. Już nie zdążyliśmy, gdyż musieliśmy uciekać z życiem do miasta, a Ukraińcy z zemsty nad pszczołami, część uli spalili, a część zabrali. A ten Ukrainiec, na imię miał Chwediko, mówi mu mąż: słuchaj, ty przywieź mi moje ule, może tam zobaczysz u kogo. Tyle miodu było, spalili mi pasiekę i resztę zabrali. A Ukrainiec mówi: panie Wolf, co spalili, to spalili, a resztę ja zabrałem, 10 uli; mówię sobie, jak mają spalić, to ja zabiorę i myślę sobie, że jakby pan Wolf wrócił na Janinę, to dobrze będzie, że mu coś uratowałem. Mąż się zaśmiał w duszy i myśli, że jak dobrze trafił do niego na konto tych pszczół, a Ukrainiec zaraz mówi: to panie Wolf, to ja wam te pszczoły tu przywiozę wszystkie. A mąż mówi: daj mi trochę miodu, a pszczoły niech tam u ciebie stoją, jak wrócę to mi dasz połowę na rozmnożenie. I pojechał Ukrainiec taki łasy, podlizywał się. Na drugi dzień wieczorkiem przywiózł dwa ule z pszczołami i wiadro miodu, i mówi: macie, niech te ule tu stoją, bo mi mogą inni zabrać, a tak niech tu macie i postawił w ogrodzie dwa ule. Ukrainiec podlizywał się bardzo, zasłużył sobie na uznanie, bo gdyby nie on, to byśmy nie odważyli się odjechać od Horochowa na zbieranie zboża. Pamiętam, Samoobrona polska z Niemcami z Łucka pojechali do majątku Uhrynów, gdzie stała placówka Niemców w tym majątku. Ogłosili Niemcy, że kto ma konie i powóz, to żeby pojechali do Uhrynowa na żniwa zebrać sobie chleba na zimę i koniom paszy. Wtedy zgłosiło się aż 300 osób na te żniwa, bo każdy obawiał się w mieście głodu, gdyż naprawdę w tym roku 1943 mało zbiorów zebrano przez tą bandę ukraińską. No i pojechali na dwa tygodnie, kto miał kosę to kosą, kto miał sierp to sierpem i za dwa tygodnie dużo zebrali zboża. Jedni zżęli, to znaczy pracowali w polu, a drudzy wartowali z karabinami, ale Ukraińcy wykorzystali, że tyle zboża zżęte i namłóconego mieli załadowanego do odjazdu. Jak zebrali swoją siłę, napadli na cały obóz, to tak bili się, odbijali cały dzień. Kto zdążył uciec do majątku, to ci się uratowali, a kto był dalej w polu to zabili i tak inni pochowali się do takich czworaków, bo były murowane, takie mieszkania dla robotników oddalone jakieś cztery kilometry od pałacu, to tam się skryło dużo osób. Moja kuzynka z mężem i dzieckiem siedmio-miesięcznym to w tym czworaku się też ukryła. Jak bandyci tam doszli to szukali we wszystkich czworakach i znaleźli ich tam siedzących na ziemi, razem 17 osób i tak ich wszystkich sztyletami zabili. Moja kuzynka została zabita, a dziecko nie tknięte. Po tym, jak bandyci odeszli, Polacy zaczęli chodzić i zbierać trupy z pola i ktoś z Ukraińców powiedział, że w czworaku jest dużo zabitych, weszli i zobaczyli tyle zabitych, a przy piersi moja kuzynka Jadzia z Budek Kołodeskich trzyma dziecko i ta dziewczynka ssała pierś, a matka nie żyła już. Była chyba jeszcze przytomna kiedy trzymała dziecko ręką, a ono ssało pierś nieżywej matki i tylko tego aniołka sztylet nie sięgnął. Zostało tylko jedno malutkie dziecko. Jakaż to boleść dziadkom nad tym dzieckiem. Przywieźli ją do Łucka i babcia wychowywała sierotkę i płakała całe życie, aż w końcu zmarła na raka. Leży w Pasłęku na cmentarzu, bo tam mieszkała po wojnie.


Sytuacja w Łucku
Niemcy dali znać do Łucka, przyjechało więcej osób uzbrojonych w CKM-y. Naładowali zboże gdzie mieli na co, na wozy, samochody niemieckie i pod eskortą Samoobrony wrócili do Łucka z wielką stratą w ludziach, bo zginęło 45 osób, których przed odjazdem pochowali koło pałacu w parku. Doszły słuchy, że Ukraińcy zrównali z ziemią, aby nikt nigdy nie znalazł grobów. To był już miesiąc październik, Niemcy już cofali się aż pod Kijów. W Łucku ludzie żyli w strachu, że co to będzie jeszcze, jak znowu Rosjanie przyjdą, tylu Polaków pod bronią. Oj, co to będzie? Ale trzeba mieć broń, bo są odgłosy Ukraińców, że na Łuck zbierają się urządzić napad, też ludzie z przedmieścia jeździli z końmi kto miał na noc do śródmieścia, bo Łuck był o wiele większy i bardziej rozległy od Horochowa, aby cały mógł być otoczony CKM. Tak też ludzie męczyli się przyjeżdżając i odjeżdżając, z dnia na dzień to samo, aż nadeszła wigilia. Pomyśleli sobie, że zostaną w domu, boć to wigilia, to może dadzą ludziom spokój. Jaka to była wielka pomyłka, akurat na wigilię Ukraińcy zorganizowali napad na Łuck z bandycką hordą, tak było dużo tych „hadów” ukraińskich, że doszli aż do katedry, bo im najbardziej chodziło, aby zdobyć katedrę i cały dom akademicki wokół katedry. Wtedy już opanowaliby cały Łuck. W centrum bili się dzielnie Polacy, że do rana pouciekali bandyci, ale za to zemścili się na tych, co zostali na peryferiach na wigilię w domu. Bardzo dużo wymordowali w haniebny sposób. Mojego kuzyna z Górki Pałąki to zamęczyli tak okropnie, że cały brzuch przerżnęli i tak skonał, a syna zastrzelili. Zajęli się tymi dwoma Polakami, to żona z trójką dzieci uciekła w zboże daleko od domu i do rana przeżyli. Rano doszli do Łucka bez niczego, tylko tak, jak stali. No i wiele ludzi tak uciekło, ile to nabiedowali się, nagłodowali się zanim stworzyli kuchnie polową, zanim gdzie co zdobyli do tej kuchni, to się nabiedowali. W Łucku mieszkali moi rodzice, oni tak nie biedowali, bo ojciec dostał pracę w piekarni, to zawsze ten chleb mieli i jaki żurek do tego chleba i już było dobrze. Tak jeszcze pobyło ze dwa tygodnie, aż tu nagle nalot na Łuck, bombardowanie, pełno strachu, Sowieci podchodzą pod Łuck, a Niemcy się cofają. W Łucku było ludzi jakieś 50 tysięcy, zbiegowiska z różnych stron okolicznych i do granicy daleko ze 150 km do polskiej, to zrozpaczeni musieli zostać na miejscu. A my z Horochowa mieliśmy do granicy 17 km. Na granicy stali Czesi, puszczali bez gadania, jak tylko było im przyszykowane pęto kiełbasy i pół litra. Takie głosy nas dochodzą, bo niektórzy z Horochowa to już pojechali jeszcze w lecie. 


Ratunek w ucieczce.
Nas zostało w Horochowie jeszcze cztery tysiące osób, także my znając bolszewików postanowiliśmy, (uradzili od nas mądrzejsi), że nie ma co czekać bolszewików, tylko zbierać się wszystkim się w trzy dni i tak co dzień pod eskortą Samoobrony pojechaliśmy do stacji Stojanów i tam już było trochę bezpieczniej i poczekaliśmy dwa dni na wagony towarowe. Ciężko było się doczekać tych wagonów, gdyż Niemcy uciekali, to im były potrzebne na zboże i bydło, co wywozili z majątków do Rzeszy. Bardzo było ciężko dostać te wagony, ale mąż załatwił u zawiadowcy stacji specjalny wagon dla siebie tylko. Transport ludzi trwał trzy dni przy eskorcie Samoobrony na całej drodze (17 km). Mąż nawoził pełno zapasów: sześć worków mąki, worek mięsa, worek słoniny, kaszy każdej worek, no i trzy krowy zabrał z Horochowa. Przyprowadził do Stojanowa i przecież dla koni pełno worków owsa. Zostaliśmy do końca w Horochowie, ale wyjeżdżamy z zapasem z myślą, że może się gdzieś do majątku wejdzie jakiegoś i będziemy mieli z czego żyć i czekać końca wojny...

 

Opracowanie komputerowe - córka Gabriela Sadzińska, Ciechocinek 2012.

 

---------------

Wybór wspomnień