Tadeusz Cieślak

WOŁYŃSKIE DZIECIŃSTWO

Wersja II poprawiona

Pamięci moich Rodziców

ZINIÓWKA

     Wołyńskie korzenie mojej rodziny nie sięgają zbyt głęboko.
Dziadek ze strony ojca pochodził z okolic Częstochowy. Jego brat w poszukiwaniu dobrej pracy zawędrował na Wołyń i osiedlił się w gminie Werba powiatu dubieńskiego. Dobrze mu się tam wiodło. Namówił więc brata, który pozostawał w domu pod Częstochową, aby poszedł w jego ślady. Bracia zadomowili się na Wołyniu, pozakładali rodziny. Dziadek ożenił się z Niemką. Nie było to czymś szczególnym. Na tych terenach w ramach trwającego tam od wieków osadnictwa wymieszało się wiele nacji: Polaków, Czechów, Niemców, Ukraińców, Rosjan, Żydów, Tatarów, Ormian, Karaimów. 
     Dziadkowi jednak gorzej się układało życie niż jego bratu. Postanowił więc wyjechać za granicę. Były to lata około przełomu wieku dziewiętnastego i dwudziestego. Polska była jeszcze pod zaborami. Nie wyjechali za ocean ani za morze tylko do Bośni. Tam, jak zapamiętałem z opowiadań rodzinnych, zajmowali się karczowaniem lasów. Tam też urodził się mój ojciec.
     Kiedy uskładali trochę grosza, wrócili do kraju. Stać ich było na zakupienie trzydziestu sześciu dziesięcin ziemi, co w przeliczeniu na dzisiejszą miarę wyniosło około czterdziestu hektarów. Czarnoziem wołyński jest nadzwyczaj żyzny, zwłaszcza w tych okolicach, w których zamieszkał mój dziadek. Nabytek był więc bardzo atrakcyjny. Ziemię kupili w małej kolonii Ziniówka, oddalonej od rodzinnej Białogródki w gminie Werba o około pięćdziesiąt kilometrów. 
     Na Wołyniu sytuacja sprzyjała osadnictwu.
     Polskie osadnictwo, jak stwierdzają historycy, rozpoczęło się tam w XV w. Po rozbiorach systematycznie było ograniczane głównie z powodów wyznaniowych. Po powstaniach kościuszkowskim, listopadowym, a szczególnie po styczniowym, w którym bardzo aktywna była polska szlachta i ziemiaństwo Wołynia, nastąpiły na tych terenach ostre carskie represje. Wielu powstańców wywieziono na Syberię. Część wyemigrowała na Zachód. Ogromne połacie ziemi zostały bez gospodarzy. Znaczna ich część przypadła w nagrodę generałom, którzy pacyfikowali Wołyń. Na mocy carskiego ukazu ziemi tej nie można było sprzedawać ani Polakom, ani katolikom. Właśnie tak. Z tej okazji korzystali Niemcy i Czesi. Oni nabywali ziemię za grosze, zwłaszcza wtedy, gdy przechodzili na prawosławie, co dawniej było równoznaczne z przyjęciem obywatelstwa rosyjskiego. Dlatego też na Wołyniu znalazło się tylu Niemców i Czechów. Wielu Polaków chętnych do osadnictwa na tych terenach, szukało sposobu na obejście carskiego ukazu; zaczęli kupować wołyńską ziemię za pośrednictwem znajomych wyznania prawosławnego.
     Tak też zrobili rodzice mego ojca. Inna sprawa, że później wynikły z tego kłopoty. Bo kiedy wybuchła Polska i można było swoją własność zalegalizować, pośrednik stwierdził, że to jego ziemia. Sprawa oparła się o sąd.
     Ojciec mój w swojej metryce miał formalny zapis, że się urodził w Białogródce. W Bośni nie było warunków do chrztu katolickiego. Do Białogródki przyjechał w wieku dwu lat, mówił „po bośniacku”; dzieci z podwórka wołały za nim Bośniak. Języka tego nauczył się też od dzieci, ale z bośniackiego podwórka. W domu mówiło się raczej po polsku. Raczej, bo i niemiecki miał pewne znaczenie. Zastanawiające, że matką ojca była Niemka, a w rodzinie zwyciężył język polski. Najczęściej przecież w takich wypadkach zwycięża język matki. I tutaj historia spieszy nam z pomocą. Niemcy, którzy się osiedlali na Wołyniu, polonizowali się w bardzo poważnym stopniu. Dlaczego się jednak nie rutenizowali odpowiednio do większości etnicznej tych terenów? Ale wracając do języka niemieckiego w rodzinie dziadka, należy zaznaczyć, że jego córka (moja ciocia), jako najstarsze dziecko w rodzinie, biegle mówiła po niemiecku. Z opowiadań moich rodziców wynikało jednak, że babcia posługiwała się na co dzień językiem polskim. Widocznie z upływem lat język ten coraz bardziej dominował.
     A teraz linia mamy. Mama urodziła się na Lubelszczyźnie, pod Hrubieszowem. Rodzice mamy pracowali na roli, ale ojciec był jednocześnie kowalem. Mieli pięcioro dzieci: dwóch chłopców i trzy dziewczynki. Ojciec zmarł wcześnie. Najstarszy syn miał wtedy niespełna osiemnaście lat. Matka chciała, jak to bywa w tradycji, aby właśnie on po śmierci ojca poprowadził gospodarstwo. Temu jednak perspektywa rolnika najwidoczniej, jak się później okazało, nie odpowiadała. Zgłosił się na ochotnika do legionów Piłsudskiego. Matka zrozumiała to jako ucieczkę z domu. Kiedy później syn, pisząc listy do domu, napomykał o wyreklamowaniu go z legionów, bo „tutaj nas wszy zjedzą”, matka się zacięła. Nie wyreklamowała syna, mimo że każdego ranka jej poduszka była mokra od łez. Wytrwali jednak wszyscy: sama matka z pozostałą czwórką dzieci i syn w legionach. Syn legionista, mój wujek, był jednak niespokojnym duchem. Kiedy wrócił do domu po skończonej wojnie, nie mógł usiedzieć w miejscu. Namówił matkę do przeprowadzki na Wołyń. Tam, jako legionista, otrzymał później od Piłsudskiego działkę osadniczą. Osiedlili się początkowo w Olibowie. Spod Hrubieszowa do Olibowa moja mama, jak często później wspominała, szła pieszo, prowadząc krowę na powrozie. A było to w linii prostej około sto trzydzieści kilometrów. Miała wtedy trzynaście lat.
     Olibów i Ziniówkę dzieliło około pięć kilometrów.
     Kiedy się urodziłem, ziemia, która należała do dziadka, była już podzielona między dzieci. „Ordynacji” nie było!
     Jedną działkę zajęła córka po wyjściu za mąż. Osiadła z mężem w domu na krańcu Ziniówki od strony Olibowa. W niedługim czasie mąż jej zmarł. Ponownie wyszła za mąż i po kilku latach wyprowadziła się na Kurdyban, kolonii oddalonej o cztery kilometry od Ziniówki. Tam widziałem pewnego razu swego dziadka ze strony ojca. Dokonał żywota przy córce. Jego żona, a moja babcia, zmarła wcześniej w naszym domu. Ja wówczas miałem rok i, rzecz oczywista, niczego nie pamiętam.
     To nie był jednak mój dziadek ze strony ojca. Z drzewa genealogicznego rodziny Franciszka Dziubińskiego, męża cioci z Kurdybana, opracowanego przez jego prawnuka, Arkadiusza, wynika, że mój dziadek zmarł w roku 1919. Kto to więc był wtedy za mojej już pamięci na Kurdybanie? Mówiono do mnie przecież: To twój dziadek.
     Na drugiej działce w Ziniówce, to chyba była ojcowizna, gospodarzył mój ojciec, z czwórką dzieci: trzech synów i córka.
     Trzecią działkę, przylegającą do naszej, zajął młodszy brat ojca, mój stryjek. Mówiliśmy na niego wujek, a na jego żonę wujenka. Stryjek miał cztery córki.
     Był ponoć jeszcze mój drugi stryjek, którego w ogóle nie znam i nic o nim nie wiem.
     Według wcześniej wymienionego drzewa genealogicznego autorstwa Arkadiusza Dziubińskiego rzeczywiście był jeszcze drugi stryjek Józef, który zmarł w młodości. Miałem jeszcze dwie ciotki – Elżbieta i Julia, których też nie pamiętam. Elżbieta zmarła również młodo, zaraz po wyjściu za mąż. Natomiast widziałem na Kurdybanie latem czterdziestego piątego roku, już za Sowietów, córkę cioci Julii, Stanisławę Skierską. Była w podziemiu AK, w podziemiu wobec Sowietów!
     Cztery lata przed moim urodzeniem spłonął nam dom. Był w starym stylu – drewniany, kryty słomą. Rodzice przystąpili do budowy nowego domu. Miał być solidny: murowany, kryty dachówką; dwa lub trzy pokoje, kuchnia, długi korytarz, spiżarnia; przylegające do domu stajnia, obora i chlewiki. Sąsiedzi dziwili się, dlaczego rodzice rozpoczęli tak ambitną budowę w tak niepewnych (?) czasach. I rzeczywiście, budowa została niedokończona.

*

     Dla mnie wszystko się zaczęło ósmego listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku. Początkowo jak przy projekcji dawnego filmu: najpierw pusty ekran, później jakieś kółka, krzyżyki i odwrócone cyferki. Wreszcie obraz. Trochę poszarpany, ale powoli układający się w pewien logiczny ciąg. Dalej już sprawniej. Z kulminacjami i spadkami napięć. Z dramatami i sytuacjami komicznymi.

*

     ...szedłem z ojcem do lasu polną drogą. Miałem wrażenie, że był to dzień świąteczny. Nasze cienie wskazywały na porę przedpołudniową. Było bardzo słonecznie, ale nie upalnie. Tak bywa wiosną, kiedy jeszcze świeża wilgoć traw łagodzi coraz mocniejsze promienie słoneczne. Po prawej stronie drogi gęsta, świeża trawa poprzetykana kwiatami. W trawie coś brzęczało. Cichutko, ale nieprzerwanie. W powietrzu unosił się przyjemny zapach. Delikatny, skromny, ale wyrazisty... 
     To były moje pierwsze świadome wrażenia z dzieciństwa. Nieprędko ustaliłem, że brzęczenie było dziełem koników polnych. A po pięćdziesięciu latach, zupełnie przypadkowo, zidentyfikowałem zapach. To były fiołki.

*

     ...obudziłem się rano. W mieszkaniu było pusto. Zacząłem płakać. Na pewno ryczałem głośno, chociaż byłem przekonany, że tylko troszeczkę i cichutko. Otworzyły się drzwi i wszedł najstarszy brat. Wziął mnie na ręce i uspokoił. Z dochowki szporhetu wyjął talerz zacierki. Nie pamiętam, jak było z jedzeniem. Czy ja sam jadłem, czy też brat mnie karmił. Zacierka bardzo mi smakowała. Dlatego chyba później przez długie lata była moją ulubioną potrawą. Po śniadaniu brat wziął mnie na ręce i zaniósł do mieszkania stryjka. Jak wiemy, bracia mieszkali po sąsiedzku.
     W mieszkaniu stryjka było tłoczno i gwarno. Ludzie siedzieli za stołami, jedli i w sposób bardzo ożywiony rozmawiali. Była to chyba późna wiosna lub wczesne lato. Porę roku określam z dystansu późniejszych lat. Na zewnątrz mieszkania przy schodach stała dość duża beczka. Na niej były zainstalowane błyszczące złotem rurki. Mężczyźni wychodzili z mieszkania ze szklankami, coś tam przy rurkach kręcili i nalewali do szklanek płyn o złotawym kolorze oraz warstwą pianki na powierzchni. Przez długie lata opisywany płyn uważałem za koniak. Kojarzył mi się z koniem i stąd wywodziłem jego nazwę.
     Przychodzili nowi goście. Zwrócił mą uwagę sposób witania się mężczyzn. Oni całowali się w usta. Odbierałem to z pewnym zaskoczeniem. Do tej pory to pamiętam. I do tej pory takie sceny oglądam z odrobiną niesmaku...
     Wiele lat później dowiedziałem się od mamy i siostry, że to były chrzciny córki stryjka. Nie były pewne roku: trzydziesty dziewiąty lub czterdziesty. Przyjmuję więc, że czterdziesty, bo wydarzenia z roku poprzedniego, jako dwuipółlatek, nie byłbym w stanie zapamiętać.
     A jednak to był rok trzydziesty dziewiąty. Muszę wobec tego ten rozdzialik nieco cofnąć w chronologii, którą staram się utrzymać we wspomnieniach. Może to ten moment był w ogóle pierwszym świadomym wrażeniem w moim dzieciństwie. Bo przy tych konikach polnych i fiołkach wydawało mi się, że cały czas szedłem z ojcem, a to był porządny kawałek drogi od domu. Za duży dystans na dwuipółletniego piechura.
     Kilka słów wyjaśnienia. Dochowka – to piekarnik; trochę zniekształcona rosyjska duchowka. Zacierka – drobne kluseczki na mleku; obecnie powiedzielibyśmy zupa mleczna z makaronem. Ale zamiast makaronu były kluseczki szczypane palcami z zagniecionego ciasta i wrzucane na gotujące się mleko. A szporhet? Tak nazywaliśmy kuchenkę węglową. Nie, to nie była kuchenka, lecz, moim ówczesnym zdaniem, potężna kuchnia, cała – jak wtedy mówiliśmy - z żelaza. Do niedawna głowiłem się, skąd taka nazwa i co ona oznacza. Wreszcie postanowiłem podejść do problemu bardziej metodycznie. Znalazłem wyjaśnienie. To z angielskiego: spare – zaoszczędzać, oszczędzać oraz heat – gorąco, żar, ciepło. Mama była wierna szporhetowi przez całe życie. Wspominała go zawsze z wielkim uznaniem. Żadne późniejsze kuchenki węglowe, gazowe i elektryczne nie wytrzymywały porównania ze szporhetem.

*

     ...obudziłem się. Na wprost mego łóżka, w drzwiach otwartych bezpośrednio na podwórko, bo było ciepło, stali jacyś żołnierze i rozmawiali. To byli Polacy. Świadczył o tym kolor mundurów i rodzaj czapek na głowach. Byli w rogatywkach, ale wyższych niż zwykle. Takie czapki nosili, zdaje się, beliniacy. Jeden z nich był odwrócony do mnie tyłem. Przez plecy biegł pasek koalicyjki. Od czasu do czasu, poruszając się w rozmowie, odsłaniał jednego żołnierza stojącego naprzeciwko. Pozostałych widziałem z profilu...
     Rozmawiałem później o tym, jak byłem starszy, z rodzicami i rodzeństwem. Nikt nie mógł mi wyjaśnić, co to mogło być za zdarzenie.
     Z historii wiemy, że w tamtych stronach w niedalekim Młynowie, we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, stacjonował sztab Naczelnego Wodza Polskiej Armii, marszałka E. Rydza-Śmigłego, który wraz z wojskiem cofał się przed Niemcami w kierunku granicy rumuńskiej. Czy nie mogli to być żołnierze związani z tymi wypadkami?
A może to był sen. Taki militarny.

*

     Potrawy z dzieciństwa!
     Któż ich nie ma i nie pamięta. Moją chyba pierwszą taką potrawą była opisywana wyżej zacierka.
     Pewnej niedzieli usmażyła mama na obiad naleśniki z serem. Cóż to były za naleśniki! Ser utarty dokładnie z żółtkiem i odpowiednią ilością cukru tworzył bardzo smaczną masę. Placki naleśnikowe z nadzieniem były ułożone w kopertę i jeszcze raz obsmażone na rumiano i chrupiąco... Eh! Szukam całe życie w naszych „punktach zbiorowego żywienia” takich naleśników. Bezskutecznie. Ser kwaśny i w nieprzyjemnych grudkach. Nie są rumiane i chrupiące. Ale jem mimo to chętnie. Myślę w tym czasie lub mówię do towarzyszących mi osób, że jem swoje wspomnienia. I to dodaje tym naleśnikom smaku.
     Mój ojciec nie był wędkarzem, ale jednego razu przywiózł do domu sporo ryb gdzieś świeżo złowionych. Mama usmażyła ryby w cieście. No i pozostała ryba w cieście w mojej pamięci smakowej na resztę życia...
     Pierogi owocowe! Z jagodami (u nas się mówiło z czernicami), wiśniami, śliwkami, jabłkami. Śmietana do nich powinna być tak gęsta, aby łyżka do niej wstawiona sterczała w niezmienionej pozycji przez długi czas! Bierze się wtedy pierogi na talerz, a tuż obok sporą kupkę śmietany. Pierogi posypuje się gęsto cukrem. Nie pudrem tylko zwykłym, aby przez moment na początku jedzenia porządnie zachrzęściło pod zębami. Jak są małe pierożki, to bierze się je w całości na widelec i macza w śmietanie, ale tak, aby na pierogu była góra śmietany. Jeżeli pieróg jest większy, to dzieli się go na pół i tą otwartą częścią nabiera się górę śmietany. W ustach powinien być miąższ, sok, śmietana, delikatne ciasto i miękko chrupiący przez krótki moment cukier, który szybko się rozpływa.
     Rosół z kury. Taki rosół, jaki gotowała mama, jadłem tylko raz w restauracji żydowskiej „Samson” na warszawskiej Starówce, przy ulicy Freta. Kiedy go zjadłem, wyszła z zaplecza kelnerka - czarna, „obszerna” Żydówka z szerokim uśmiechem na pulchnej twarzy. I tak po prostu, życzliwie zapytała: A co, smakowało? (A, bodaj cię!) O, tak! – odpowiedziałem z nieukrywanym zbytnio entuzjazmem. Pochyliła się nade mną i konfidencjonalnym szeptem powiedziała: Niech pan przyjdzie jutro, będzie maks. Zamurowało mnie zupełnie. Coś tam wymamrotałem i wyszedłem w pośpiechu. Kiedy nieco ochłonąłem, postanowiłem, że przyjdę spróbować tej potrawy. Nazajutrz, kiedy dochodziłem do restauracji, uświadomiłem sobie, że przecież nie wiem, co to za potrawa, jak o nią poprosić i w ogóle, jak się zachować w takiej sytuacji. Nie wiadomo, czy będzie ta sama kelnerka, a jeżeli tak, to czy mnie pozna. Nie znalazłem, że tak powiem, formuły na powstałą sytuację. Załamałem się. Nie wszedłem. Żałuję do tej pory. Przecież można było przedstawić sprawę tak po prostu, niczego nie ukrywając i nie udając. Tylko wydawało mi się, że kelnerka uważała mnie za znającego się na rzeczy; dla niej byłem jakby „swój człowiek”. Nie chciałem się więc demaskować. Przy najbliższej okazji przyjrzałem się uważniej swojej twarzy w lustrze.

*

     ...pewnego popołudnia, chyba jesiennego, mama poleciła mojej siostrze, aby mnie ubrała i wyprowadziła na podwórko. Niech pooddycha świeżym powietrzem – tak zdaje się powiedziała - i pochodzi w słońcu póki jeszcze nie zaszło. To mnie zelektryzowało. Wyjrzałem przez drzwi na podwórko, spojrzałem do góry. Po niebie płynęły dość szybko chmury. Dwie warstwy. Niżej bardzo szybko leciały chmury szare, a ponad nimi trochę wolniej białe. Obydwie warstwy były rzadkie. Gdy zasłaniały słońce, to było widać bladą jego tarczę, jak się przemyka między strzępami obłoczków. Ale w oddali, skąd płynęły, były bardziej zbite, gęste. Wywnioskowałem więc, że mój spacer jest zagrożony. Zacząłem wrzeszczeć wniebogłosy: Słońce zachodzi! Słońce zachodzi! Nie pomagały tłumaczenia siostry, która w pośpiechu sznurowała moje trzewiki: Nie płacz, ono tylko zachodzi za chmury; za chwilę będzie znów świeciło. Ale gdzie tam! Darłem się niemiłosiernie i histerycznie, mimo że rozumiałem wyjaśnienia siostry...
     Ciekawe, że samego pobytu na podwórku nie pamiętam. Widocznie rzeczywistość była znacznie poniżej moich oczekiwań i wyobrażeń. I po co były te wrzaski?

*

     ...mama poleciła mi odświeżyć wilgotną ściereczką nóżki krzeseł i taboretów. Dumny z wyznaczonego mi zadania dreptałem koło mamy i co rusz pytałem: Mamo, jak będzie lato, to będę biegać golutki? Widocznie kiedyś mama tak powiedziała. Zanudzałem więc tym pytaniem, a mama skwapliwie przytakiwała. Milkłem na chwilę zadowolony z odpowiedzi...
     Później, z dystansu lat, dopiero oceniłem, że ten mój dialog z mamą toczył się właśnie w czasie lata, a ja wcale nie biegałem golutki. Nie rozumiałem wtedy dobrze sensu słów. Cieszyłem się, że to będzie jakaś sprawa wyjątkowa z moją osobą w głównej roli.

*

     ...wstałem rano. Na wsi w tamtych czasach toalet nie było w mieszkaniach. Domek z serduszkiem był daleko, w głębi podwórka. Dzieci więc traktowano w pewnych okolicznościach ulgowo i przy „małej potrzebie” pozwalano im pójść „za drugi róg” domu, tam gdzie pokrzywy... Wybiegłem więc „za drugi róg”, a tu na drodze od Krosendowicza, zza drzew przydrożnych i krzaków tarniny, wyłonił się jeździec na koniu. Mundur niepolski. 
     Sowiet, bolszewik! Ze strachem czmychnąłem do mieszkania...

*

     ...obudziłem się w nocy. Wszyscy już spali z wyjątkiem mamy. Izbę oświetlało mdłe światło kukala. Tak nazywaliśmy lampkę robioną w czasie okupacji ze skrawka koca zamaczanego w tłuszczu na spodeczku. Taki prymitywny kaganek. Ziniówka nie była zelektryfikowana, korzystało się więc z lamp naftowych. Ale w czasie okupacji nafty również nie było.
     Mama była bardzo zajęta przy szporhecie. Przesuwała garnki, coś przelewała, otwierała dochowkę, na płycie szporhetu bulgotało... 
     Kilka lat później mama mi wyjaśniła, że przygotowywała paczki żywnościowe rodzinie swego najstarszego brata, która była zesłana na Syberię. Nie podano powodów zesłania. Domyślaliśmy się, że za przynależność do legionów Piłsudskiego.
     Wujek, jak wcześniej wspominałem, namówił matkę i siostrę, moją mamę, do przeprowadzki na Wołyń, do Olibowa. Później dostał, jak to się wtedy mówiło, działkę osadniczą od Piłsudskiego. Rolnictwa jednak wujek nie lubił. Kupił sobie jeden dom w Zdołbunowie, a drugi w Dubnie. W Zdołbunowie mieszkał na stałe ze swoją rodziną. Miał dwie córki. Dom w Dubnie wynajmował stałym lub okresowym sublokatorom. Z tego czerpał dochody. Nie wiem czy dodatkowe, czy główne. 
     Opowiadanie mamy: Pewnego lutowego, bardzo mroźnego dnia, przybiegł do nas na Ziniówkę brat mamy. Był bez zimowego okrycia. Na nogach lekkie buty z cholewami, nazywano je oficerkami, w bryczesach i lekkiej marynarce. To był męski ubiór stylizowany zdaje się na wzór stroju do jazdy konnej. Modny był jeszcze w czasie okupacji, szczególnie w Warszawie, i kilka lat po wojnie. Przybiegł wujek pieszo z Dubna oddalonego od Ziniówki, według mamy, o około piętnaście kilometrów. Według przedwojennych przewodników – około dwudzieścia. Kiedy wpadł do mieszkania, od progu krzyknął do mego taty: Zawieź mnie jak najszybciej do Zdołbunowa, bo tam Sowieci już zabrali moją rodzinę na Sybir!
     Ojciec przygotował sanie, mama jedzenie i ciepłe ubrania. Na to poszły w saniach specjalne zimowe okrycia, zwane burkami.
     Kiedy docierali do Zdołbunowa, ułożyli następujący plan. Wujek postanowił udać się bezpośrednio do urzędu sowieckiego, który organizował wywózki na Syberię, z propozycją, aby go skierowali do rodziny. Jeżeli za godzinę nie pojawię się z powrotem, mówił wujek do ojca, to wracaj do domu. Bo to będzie znaczyło, że moją prośbę załatwiono „przychylnie”.
     Po godzinie ojciec ruszył do domu.
     Po pewnym czasie nadszedł list od cioci z córkami. Nie wiedziały, co się dzieje z ich mężem i ojcem. Były w wołogodzkiej obłasti. Później dostaliśmy list od wujka. Był w archangielskiej obłasti. Wymieniliśmy adresy. Po jakimś czasie dostaliśmy wiadomość, że wujek dotarł do rodziny. Był obrotny i załatwił sprawę nawet z biurokracją sowiecką!
     Wiele paczek, które mama szykowała nocami przy kukalu, wyekspediowano na Syberię. Wysyłaliśmy, rzecz jasna, produkty trwałe: smalec, topione masło, mąka, kasze, solona słonina, suchary. Wiele listów dostaliśmy stamtąd ze wstrząsającymi podziękowaniami. 
     Po wojnie osiadł wujek z rodziną w Anglii a następnie w Kanadzie. Gdzieś w połowie lat sześćdziesiątych odwiedził swoją rodzinę w Polsce. Żona jego wtedy już nie żyła. Rozmawialiśmy o wielu sprawach i o tych paczkach również. Okazało się, że czas w jego pamięci całkowicie „przyćmił” akurat te sprawy.
     Później były noce, kiedy mama szykowała paczki synowi, który był w Niemczech na przymusowych robotach.
     Jedno było pocieszające, że zarówno na Syberię, jak i do Niemiec paczki docierały do adresatów. W przypadku sowieckiego reżimu było to nawet niewiarygodne.

*

     ...w pokoju było pełno ludzi, gdy się obudziłem. Stali. Przed nimi stał również dość wysoki mężczyzna zupełnie łysy i w czarnej, skórzanej kurtce. Dziś wiem, że miał ogoloną głowę, a kurtka była z ceraty. Mówił bez przerwy i również bez przerwy palił papierosy. Po przypaleniu papierosa rzucał zapałkę na podłogę. Kiedy skończył i wszyscy wyszli z mieszkania, wstałem z łóżka i z zainteresowaniem zbierałam porozrzucane zapałki. Były to ładne patyczki. Układałem z nich przez długi czas różne figury i budowle na taborecie, stole, podłodze...
     Później od mamy dowiedziałem się, że ten mówiący to był komisar (akcent na a). A w naszym mieszkaniu był schod, czyli zebranie. Komisar przekonywał ludzi do władzy sowieckiej i do kołchozów.
     Komisar był u nas na kwaterze. Śmiał się często z mojej mamy: A szto, chaziajka, przestraszyłaś się, jak pierwszy raz wszedłem do mieszkania. Tylko rozejrzałaś się po mieszkaniu i po pierzynach - co zabrać ze sobą na Sybir. Mama była prawie pewna, że właśnie dzięki takiemu układowi (kwaterowanie komisara) uniknęliśmy Sybiru.
     Jednego razu - opowiadała mama - komisar porządkował swój czemodan i spod bielizny i innych przedmiotów wydobył obraz Matki Boskiej przedstawionej w stylistyce prawosławnej. Powiedział, że dostał to od matki na drogę, aby szczęśliwie powrócił do domu. Obraz schował na dawne miejsce i czemodan zamknął. Zachowywał się przy tym poważnie i bardzo naturalnie.
     W tym też czasie widziałem po raz pierwszy gazetę sowiecką, która, niewykluczone, należała do komisara. Może to była „Prawda”. Na pierwszej stronie były zdjęcia chyba członków Biura Politycznego KC WKP (b). Mama, trzymając gazetę w rękach, wskazała na jedno zdjęcie i skomentowała, że tylko ten wygląda na trochę uczciwszego człowieka. Popatrzyłem i zakonotowałem w pamięci. Dopiero jak byłem dorosły, bardziej doświadczony i otrzaskany z portretami polityków, zidentyfikowałem tamtego człowieka z gazety. To był Woroszyłow!
     Do kołchozów tak długo komisar „przekonywał”, że w końcu nie było wyjścia. W słowach zaczęła pobrzmiewać groźba.
     W mieszkaniu jednego Ukraińca przygotowano izbę do uroczystych zapisów w poczet kołchoźników. Izbę wysprzątano, usunięto niepotrzebne meble. Pod jedną ze ścian ustawiono stół prezydialny. Za stołem usiedli przedstawiciele selrady. Przy drzwiach stłoczona gromada chłopów i bab. Nikt nie chciał zacząć pierwszy. 
     Ukraińskie obrazy o treści religijnej, zresztą nie tylko ukraińskie, składały się przeważnie z dwu części: na jednej był obraz, a drugą była zamykająca się oszklona ramka. Za otwierającą się szybkę ludzie wkładali kłoski zbóż, kwiaty i zioła. 
     Kiedy więc ci za stołem prezydialnym tak siedzieli i namawiali ludzi do podejścia do stołu i podpisania listy członków kołchozu, nagle otworzył się obraz wiszący na ścianie nad siedzącymi w prezydium. Posypały się na łyse głowy kłoski i kwiaty. W izbie zapadła martwa cisza. Ci z prezydium w najwyższym stopniu speszeni zaczęli spoglądać na obraz i komentować niepewnymi głosami: O, i ikona odczynyłaś, chrestyteś ludy. Przez zebrany tłum przeszedł zdławiony ryk. Ludzie runęli do drzwi wyjściowych. Przedstawicieli władz też gdzieś wymiotło.
     Tak to Ziniówka i sąsiednie wsie wybroniły się przed kolektywizacją, co było chyba wypadkiem wyjątkowym nie tylko na Ukrainie.

*

     ...byliśmy w naszym lesie i siedzieliśmy w dole kamieniołomu. Było lato. Po niebie sunęły samoloty. Eksplozje pocisków, stukot karabinów maszynowych, pojedyncze strzały. Ponoć jedna kula niemal musnęła mego najstarszego brata i utkwiła w drzewie. Długo o tym mówiono. Po jakimś czasie, gdy się trochę uspokoiło, wróciliśmy do domu. Ojciec przy studni „ciągnął wodę” wiadrami i poił zmęczonych potwornie sowieckich żołnierzy...
     Mówiło się u nas „ciągnąć wodę”, gdyż mieliśmy studnię działającą na zasadzie kołowrotu.
     Ojciec wdał się w rozmowę z jednym żołnierzem skośnookim: Czemu nie idziecie do przodu (w pieriod)? Sołdat tłumaczył: Nu, kak w parod. Patronow nietu, kamandir nietu. Nu, tak kak w parod. Drugi wojak tymczasem zaszedł ojca od tyłu: Ruki w wierch. Ty szpion. Stupaj w parod. Zawiązali ojcu oczy szmatą i poprowadzili. Wśród nas przerażenie. Później ojciec opowiadał, jak go jakiś czas prowadzili, następnie zatrzymali, z oczu zdjęli opaskę. Pod pobliskim drzewem siedział już drugi szpion też z opaską na oczach. Był to brat ojca. Niezła znajomość języka rosyjskiego pozwoliła ojcu jakoś wybronić siebie i brata.
     Dopiero później dotarło do mojej świadomości, że w okolicy trwały dramatyczne walki cofającej się armii sowieckiej z atakującymi Niemcami. To był czerwiec czterdziestego pierwszego.
     W niedalekim lasku koło szkoły urządzili Sowieci punkt opatrunkowy. W dzień nie zwracał szczególnej uwagi. W nocy natomiast daleko się niosły jęki i złorzeczenia rannych i umierających żołnierzy: Stalin, Lenin, szto ty nadiełał! Nie słyszałem tego, bo w nocy przykładnie spałem, ale tak opowiadali dorośli.
     Kiedy punkt opatrunkowy został w pośpiechu zlikwidowany, mieszkańcy Ziniówki, zwłaszcza młodzież, chodzili tam z ciekawości. Znajdowali różne przedmioty codziennego użytku, części umundurowania, walizki. Bardzo się przydawały w późniejszych czasach okupacji. Przypuszczam, że była tam i broń.
     Linia frontu przesunęła się na wschód, a w naszych stronach ranni żołnierze sowieccy szukali pomocy. I do nas taki przyszedł: postrzał w stopę, urwany palec wskazujący u lewej ręki i coś tam jeszcze było, czego nie zauważyłem. Siedział żołnierz w stodole stryjka. Tam go karmiono i leczono. Raz, nam dzieciakom, udało podglądnąć, jak dawano Sowietowi zastrzyk w goły pośladek. Ale była uciecha!
     Pamiętam też, jak wyleczony odchodził od nas. Wracał do swego domu. Widzę go w pamięci od tyłu, jak wychodził z podwórka. W ubraniu cywilnym: płócienne jasno granatowe spodnie, biała płócienna koszula, na głowie szary kaszkiet. Karabin swój prawdopodobnie zostawił.

*

     Sąsiedztwo domów dwóch braci sprzyjało ekonomii zakupu wyposażenia gospodarczego. Nie dublowano zakupów. Później pożyczano sobie nawzajem potrzebny sprzęt. Podobnie postępowały i panie domu. Jedna kupowała na przykład sito, a druga moździerz. I kiedy potrzebowały jakiegoś urządzenia, wysyłały po nie dzieci: Idź do wujenki i pożycz sito! Zdarzało się jednak, że zanim dziecko dobiegło do wujenki, zapominało, co miało pożyczyć. Co sprytniejsze wpadły na pomysł, aby w czasie biegu powtarzać nazwę przedmiotu. Mniej sprytnym zdarzały się mimo to kłopoty. Bo oto biegnie malec i powtarza: sito, sito, sito... Naraz potknął się, upadł, szybko się pozbierał i biegnie dalej. Ale: moździerz, moździerz, moździerz... Jak to później było komentowane w domu, szczególnie przez rodzeństwo, niech wyobraźnia podpowie.

*

     Najstarszego brata zabrano do Niemiec na przymusowe roboty. Z Ziniówki musiało iść kilka osób. Kazano im się stawić w wyznaczonym miejscu i o określonej godzinie. Podjechał samochód i zabrał ich do Dubna.
     Na drugi dzień mama nie wytrzymała. Ojciec zaprzągł konie do wozu i pojechaliśmy do Dubna. Jechali rodzice i ja. Zatrzymaliśmy się przy solidnym płocie, za którym w głębi podwórka stał okazały budynek z czerwonych cegieł. Jak mama opowiadała później o tym zdarzeniu, to mówiła o drewnianym baraku.
     Brat zobaczył nas. Nie spodziewał się naszego przyjazdu. Ruszył do nas pełnym biegiem, rozpromieniony. Ale przy bramie - jak opowiadała później mama – miał wielkie i nieprzyjemne kłopoty z wartownikiem. Nie chciał brata wypuścić za ogrodzenie. Mama płakała, ojcu mocno pulsowały mięśnie w kątach szczęk. Wypuścili go w końcu. 
     Rozmawialiśmy trochę, ale właściwie to byliśmy ze sobą. Patrzyliśmy na siebie: rodzice na syna, a ja na brata. Brat na nas. Jakie to było smutne. Zaczęliśmy się żegnać. Mama płakała, ojcu znów szczęki pulsowały. Nie wiem, jak ja się zachowywałem. A brat się uśmiechał. Na pewno nie był to zwykły uśmiech w tych okolicznościach, ale wtedy nie umiałem tego zauważyć i ocenić.

*

     Jednego razu poszedłem z ojcem do lasu. Kiedy wracaliśmy do domu, z prawej strony z niewielkiego ale długiego wzgórza, na którym stał dom Ukrainki Chryści, szło dwóch mężczyzn. Szli wąską ścieżką biegnącą ukośnie przez uprawne pola. Ścieżka przecinała naszą drogę. Tak się jakoś potoczyło, że doszło do spotkania. Przypuszczam, że tak manewrowali ci mężczyźni. Byli to młodzi Ukraińcy. Czarne, kędzierzawe włosy opadające czubem na czoła (osełedce), czarne ubrania. Coś nieśli w zanadrzu. Chyba znali ojca. Ojciec miał wielu znajomych, a nawet kolegów, wśród Ukraińców, Czechów, Niemców, Żydów. Wdali się więc ci dwaj w rozmowę z ojcem. Nonszalancko, z nutkami jakby pogróżek przy ironicznych uśmieszkach: Jeszcze o nas usłyszycie, jeszcze nas popamiętacie.

*

     Ojciec miał do załatwienia jakąś sprawę w sąsiedniej wsi. Nie pamiętam jej nazwy. Było niedaleko, więc poszedł piechotą. Wyszedł późnym rankiem. Nadszedł wieczór, a ojciec nie wracał. My, dzieci poszłyśmy spać, ale mama czuwała. Grubo po północy usłyszała śpiew na końcu Ziniówki od strony Olibowa. To wracał ojciec. 
     Tata miał wspaniały głos – silny, nośny. Śpiewał bez wysiłku, lekko. Fachowcy powiedzieliby - tenor dramatyczny. Ze swoim głosem był bardzo mile widziany na wszelkiego rodzaju rozrywkowych uroczystościach w Ziniówce. 
     Tej nocy śpiewał w języku czeskim. Poszczególne zwrotki brzmiały na tyle donośnie, że na pewno słyszała je cała Ziniówka. Natomiast refren rozlegał się na całą okolicę i chyba docierał do sąsiedniej Majówki i Kurdybana Żornowskiego, gdzie mieszkali licznie Czesi:

          [...]
          Żupajda, żupajda ja tie mam rada,
          Żupajda, żupajda ja tie mam rada.
          Żupajda, żupajda ja tie mam rada,
          Żupajda, żupajda ja tie rada mam.
          [...]


A oto i melodia refrenu tej bezpretensjonalnej piosenki:

 

     Otworzyły się drzwi do mieszkania. W progu stanął ojciec na niepewnych nogach. Z trudem maskował kłopoty z utrzymaniem równowagi. Prawą ręką usiłował zamknąć drzwi za sobą. W lewej trzymał... czajnik. Na dnie czajnika, jak się później okazało, błąkały się nikłe ślady bimbru. 
     Po tym zdarzeniu bardzo mi się dłużyły ciche dni w naszym domu.

*

     Z żywnością, a zwłaszcza z tłuszczem, było podczas okupacji niełatwo. Rzecz to powszechnie znana. W Ziniówce ludzie zaczęli zwracać coraz większą uwagę na tłuszcz roślinny, którego zresztą też nie było w sprzedaży. Zaczęto więc domowymi sposobami tłoczyć olej z lnianki.
     Za lasem Stranca, naszego bezpośredniego sąsiada z drugiej strony (z pierwszej był stryjek), ale już na polu Krosendowicza, sąsiada Stranca z kolei, przystąpiono – jak to się u nas wtedy mówiło – „do bicia oleju z lanki”. Byli główni aktorzy i wielki tłum gapiów, a w nim i ja. Duża metalowa beczka ustawiona poziomo na specjalnych wspornikach obracała się powoli nad paleniskiem, lśniła tłuszczem. Syczało, buchało ciepłem.
     Naraz na pobliskiej górce, w odległości ponad pół kilometra pojawiły się dwie szare sylwetki ludzkie. Krążyły wówczas pogłoski, że w tych stronach chodzi jakaś straszna para z karabinami. Zwłaszcza kobieta jest szczególnie krwiożercza. Strzela do kogo popadnie. Nie pamiętam, jak się ona nazywała. Jakoś tak z ukraińska. Nie Horpyna, bo to zbyt sienkiewiczowskie, nie Maryna – bo to znów tetmajerowskie. Powiedzmy – Jaryna.
     Ktoś z tłumu zauważył zbliżającą się parę:
     Jaryyynaa!!
     Sylwetki na chwilę zatrzymały się, jedna z nich w charakterystyczny sposób podniosła dłonie do twarzy i pochyliła głowę na prawe ramię. Szczegółów nie było widać z tej odległości.
     Padł strzał.
     Tłum prysnął. Nigdy więcej nie widziałem takiej paniki. To byli przecież w przeważającej części dorośli ludzie. Jak oni uciekali. A wrzeszczeli. Tego się nie spodziewałem i byłem tym trochę zaskoczony, zgorszony. Tak się bać, moim zdaniem, mogły tylko dzieci.
     Zawsze w chwilach zagrożenia wzorowałem się na starszych, pytałem ich o radę. Są przecież mądrzejsi.
     Panika, rzecz jasna, udzieliła się i mnie. Przed sobą w odległości ponad pół kilometra miałem groźnych nieznajomych, za sobą las w oddaleniu około pięćdziesięciu metrów. Było gdzie uciekać.
     Nie przypominam sobie, jak się znalazłem w lesie. Ale jeszcze dziś widzę wysokie trawy i krzaki, które pędziły na mnie z zawrotną prędkością. Właśnie tak. Ja nie biegłem.
     Wyskoczyłem po drugiej stronie lasu. Tu było już nasze pole. Zwolniłem. Na moment się zatrzymałem. Nasłuchiwałem. Cisza. Ruszyłem do domu spokojniejszym krokiem. Kiedy się zupełnie uspokoiłem, poczułem, że w kroku mam mokro. Posikałem się ze strachu, czy co? 

*

     Drzwi otworzyły się gwałtownie. Do mieszkania wkroczyło z chrzęstem i łomotem kilku mężczyzn. Byli w czarnych mundurach, z karabinami w rękach. Na czapkach tryzuby. Ukraińska milicja. Rewizja.
     Ojca nie było w domu. Była mama i nas troje dzieci.
     Przez otwarte drzwi buchało mrozem. Szukali wszędzie. Nie pamiętam czego. Chyba broni. W pokoiku przy kuchni, zwanym u nas komorą, natknęli się na beczkę solonego mięsa i słoniny. Rodzice niedawno zabili świnię.
     No, i zaczęło się. Na świniobicie należało mieć pozwolenie władz. Żywnością nie można było ot tak sobie dysponować. Wojsko potrzebowało mięsa. A rodzice ubili wieprzka cichaczem. Może ta rewizja - to efekt czyjegoś donosu?
     Milicjanci postanowili beczkę ze słoniną zarekwirować. I teraz mama. A mama postanowiła beczki z mięsem nie dać... Szarpanina, krzyki. Jeden z milicjantów popchnął mamę aż upadła na tę beczkę i chwycił za karabin! Teraz się zacznie, błysnęło mi przez myśl i... prysnąłem w otwarte drzwi. Zatrzymałem się daleko w końcu dużego podwórka za ogromnymi stogami słomy po letnich omłotach. Grzązłem w śniegu po kolana; czułem, jak sypał mi się za cholewki wysokich butów zimowych. Zimna nie odczuwałem, mimo że nie miałem na sobie żadnego palta. Wychyliłem się zza stogu i nastawiłem uszu w stronę domu. Cisza. Nie wiem, jak długo tkwiłem za tym stogiem. Kiedy wróciłem do mieszkania, milicjantów nie było. Wszyscy byli żywi i zdrowi. W komorze stała beczka ze słoniną.
     Jak się rozegrała nieznana mi część dramatu? Mama się broniła, że świnię musieliśmy dobić, bo ją ciężko zraniła rogiem nasza krowa. Mamy takiego czorta, przekonywała, którego wszyscy się boją. Jeżeli nie wierzą, to zawołajcie wujka – zwróciła się mama do córki i syna, którzy bohatersko trwali w mieszkaniu – niech poświadczy. Brat pognał po stryjka. Stryjek przyszedł sam w niemałym strachu. Zorientował się szybko w sytuacji, bo mama, prosząc o poświadczenie, opowiedziała krótko swoją wersję wypadków. Energicznie zaczął więc wyjaśniać, że ta krowa jest rzeczywiście bardzo niebezpieczna, że jego konia też pokaleczyła, że sami mogą zobaczyć. Ukraińcy nie rozumieli chyba dobrze języka polskiego. Być może zwrot „zawołajcie wujka” zrozumieli jako „zawołajcie wójta”. Jeżeli więc osoba urzędowa tak twierdzi, to nic tu po nich. I poszli.
     A ja swego czynu wstydzę się po trochę do dzisiaj.

*

     Niedziela. Zazwyczaj w taki dzień mieszkanie było ładnie posprzątane, śniadanie jedliśmy w miłej atmosferze, było przytulnie, ciepło. Dzisiaj od rana było inaczej - jakoś ponuro, chłodno. Mama była nieswoja. Wreszcie stanęła, odwrócona plecami do szporhetu, i zaczęła nam, dzieciom, opowiadać, patrząc gdzieś daleko przez okno.
     Za Ziniówką, w kierunku zachodnim, przy drodze do Korabliszcz stał dom. Trochę na uboczu. Pamiętam, że były wątpliwości, czy należał do naszej kolonii. Mieszkało w nim bezdzietne małżeństwo w średnim wieku. 
     Pewnego dnia oddaleni sąsiedzi zauważyli, że w domu nikt nie daje znaków życia. Czasy były niespokojne, więc poszli sprawdzić. Dom był otwarty, w środku jakieś niepokojące ślady. Może to była krew, czy jakieś zniszczenia. Nie pamiętam, jak było w opowiadaniu mamy. Zauważono jakiś ślad poza domem. Jego tropem doszli sąsiedzi do kamieniołomów. Na dnie głębokiej jamy zauważono leżących ludzi. Gdy do nich dotarli okazało się, że to jest właśnie małżeństwo z odosobnionego domu. Ręce mieli skrępowane na plecach drutem kolczastym. Nie wiadomo, czy zostali zabici i następnie zrzuceni do dołu, czy też po prostu zrzucono ich żywych. Za co ich to spotkało, nie wiadomo. To było pierwsze morderstwo w Ziniówce dokonane przez banderowców.
     Dotychczas ojciec interpretował wiadomości o morderstwach jako wynik osobistych porachunków. Ale to zabójstwo, popełnione na bardzo spokojnych i niewinnych ludziach, wstrząsnęło ojcem. Trzeba było myśleć o samoobronie.

*

     Jedziemy do Olibowa!
     Mieliśmy tam łąkę. Wiano naszej mamy. Ojciec kilka dni wcześniej skosił trawę, teraz chciał zabrać siano do domu. Tak chyba robił co roku. Jechał ojciec, moja starsza siostra i drugi brat, młodszy od siostry, i ja najmłodszy. Ojciec liczył chyba na pomoc tylko córki, może trochę na starszego syna. Ja na pewno nie wchodziłem w rachubę jako sześciolatek. Dla mnie to była wycieczka. 
     Przed wyjazdem mama upiekła na patelni dwa pszenne placki, bo akurat skończył się w domu chleb. Usmażyła jajecznicy na boczku. Przełożyła placki jajecznicą i w ten sposób zrobiła mi kanapkę na drogę. Ojciec wyszykował wóz. Siedziałem na wygodnym siedzeniu, mając doskonały widok w kierunku jazdy. Oburącz trzymałem kanapkę, której smakowity zapach nie dawał mi spokoju. Ruszyliśmy. Zanim dojechaliśmy na wysokość sąsiedniego domu, po kanapce nie było śladu. Jej smak i zapach do dziś wspominam.
     Przyjechaliśmy do Olibowa. Było bardzo ładnie. Pachnące łąki i roślinność rzeczna. W oddali, w zakolu rzeki, wodny młyn Szai. Rzekę widziałem pierwszy raz w życiu. Kryształowa woda, falujące rośliny na dnie rzeki, wśród roślin śmigające ryby. Na powierzchni wody oczerety, lepiechy i... kołyszące się w oddali maleńkie, białe stateczki!
     Przez całe życie woń świeżo skoszonej trawy kojarzę z Olibowem. A białe stateczki? Po „Nocach i dniach” J. Antczaka myślałem, że to były nenufary. Ale skorygowano mnie kiedyś, że nenufary są tylko żółte. Więc co to było?
     Brat wziął ze sobą wiklinowy koszyk na sznurku, aby łowić ryby. Widocznie bywał tutaj w poprzednich latach, więc się odpowiednio przygotował. Zarzucił koszyk na wodę. Odszedłem rozczarowany: koszyk nie chciał zatonąć, leciutko unosił się na wodzie popychany podmuchami ledwo wyczuwalnego wiatru. Złowienie ryby było niemożliwe.
     Tymczasem ojciec i siostra zgrabiali siano w kupki. Naraz w pobliżu pojawiło się dwóch mężczyzn, Ukraińców. Podeszli do ojca rzekomo porozmawiać. Ojciec jednak utrzymywał dystans. Ręce wsadził głęboko do kieszeni spodni. Rozmowa się nie kleiła. Mężczyźni ciągle obserwowali ręce ojca. W końcu odeszli. Siostra, wspominając tamte chwile, mówiła, że się bardzo bała. Coś wisiało w powietrzu.
     Ojciec prawdopodobnie miał w kieszeniach pistolet i granaty. Nie był to blef. Ale nie jestem pewien. Dzieciom w tamtych czasach nie mówiło się o sprawach, które miały być utrzymane w tajemnicy.
     Nie przypominam sobie, jak wracaliśmy z Olibowa do domu. Ale to pamiętam, że brat złowił jednak rybę. Jedną, długości około pięciu centymetrów. Wiózł ją do domu. A powinien ją z powrotem wypuścić do wody. Wtedy jednak problemy ochrony środowiska nie były nawet w powijakach. Zresztą wydaje mi się, że środowisko w tamtych stronach i czasach miało zdecydowaną przewagę nad człowiekiem.
     Z późniejszych opowiadań siostry dowiedziałem się, że jak wracaliśmy z tej wyprawy do domu, zatrzymał nas znajomy Ukrainiec. Ostrzegł ojca przed takimi wyjazdami do Olibowa. Mówił ponoć z irytacją: I to jeszcze z takimi małymi dziećmi, to się może źle skończyć.
Mój pierwszy pobyt w Olibowie był zarazem ostatni.

*

     Na południe od Ziniówki w odległości około dwóch kilometrów znajdowała się wieś Majówka. Charakterystyczne, że miejscowość ta miała jeszcze dwie nazwy: Ksawerówka i Młodawa. Zawiera się w tym chyba historia osadnictwa tej miejscowości, narodowość osadników. 
     W Majówce, opowiadała mama innym razem, banderowcy zamordowali Czecha i jego dwie córki. W opowiadaniu dostrzegałem pewne niekonsekwencje: „Zabito ojca i osiemnastoletnią córkę Olgę i jeszcze młodszą córkę, która broniła ojca”. No to jak, myślałem wtedy? Jakby nie broniła, to by jej nie zabili? A starszą zabili, a nie mówiono, że broniła ojca. Czy mordowanie zależało od wieku ofiary? A gdzie jest ta osoba, która to tak dokładnie widziała? Co tam się właściwie działo? Nie była to niekonsekwencja w mamy opowiadaniu. Tak wszyscy mówili. Mało tego. Obecnie, sześćdziesiąt lat po tamtych wypadkach, czytam odpowiednie dokumenty i też to samo ujęcie. Dosłownie. 
     Ludzie nie wiedzieli, o co chodziło nie tylko w tej sprawie, ale w ogóle w tym, co się zaczynało dziać.

*

     Rzecz się działa bodaj w okolicach Olibowa. Bodaj, bo kiedy słuchałem tego opowiadania, a później przypominałem je sobie, to zawsze przed oczami miałem drogę do Olibowa. W chwili gdy to piszę – podobnie. 
     A więc dwóch młodych braci pojechało wozem drabiniastym w pole po snopki żyta. Pole było dość daleko. Mieli ze sobą karabiny. Załadowali wóz zbożem, a karabiny zamiast trzymać przy sobie schowali na samym dnie wozu pod snopkami. Dlaczego tak zrobili, zastanawiali się później ludzie. Może bali się Niemców, którzy za nielegalne posiadanie broni bardzo surowo karali.
     Drogę im zaszli nie Niemcy, lecz banderowcy. Skrępowali ich i zaciągnęli do pobliskiego lasu. Usiedli na nich okrakiem, wyciągnęli z zanadrza butelkę bimbru i zaczęli wznosić toasty: Za niezawisłą Ukrainę! I cios nożem w klatkę piersiową. Na pohybel Lachom! I następne dźgnięcie. Takich ran, jak się później okazało, było kilkadziesiąt. Kiedy doszli do wniosku, że ofiary już nie żyją, poszli po łopaty, aby zakopać trupy.
     Ale jeden z braci żył. Zawołał drugiego po imieniu i szarpnął go za ramię. Ten tylko wydał ostatnie tchnienie. Ruszył więc, ten przy życiu, ile sił w osłabłych nogach, słaniając się i pełznąć, do najbliższego domu, w którym mieszkali Polacy. Była już noc. Wystraszeni w domu ludzie postanowili uciekać do najbliższej polskiej wsi i sprowadzić pomoc. Rannego zostawili opodal w łanie zboża.
     Banderowcy wrócili z łopatami. Zaczęli szukać zbiegłego. Ślady doprowadziły do domu Polaków. Tam nikogo nie znaleźli. Podpalili dom.
     Na drugi dzień rano przyszli Polacy po rannego. Bawił się kłoskami, był w malignie.
     Kiedy w czterdziestym czwartym front wschodni dotarł na Wołyń, wszystkich miejscowych mężczyzn powołano do wojska. Mój ojciec znalazł się w Sumach, gdzie formowano polskie oddziały. Tam też spotkał tego mordowanego Polaka. Wylizał się. Uratowała go portmonetka-podkówka, którą miał na piersi w lewej kieszeni bluzy. Serce zostało nietknięte. Nawet wojsko go nie ominęło. Był tylko, jak wspominał ojciec, nienaturalnie blady.

*

     Dość późnym wieczorem ktoś zastukał do drzwi. Wszyscy w mieszkaniu zamarli. Tata podszedł do drzwi:
     Kto tam?
     Ja. 
     Napięcie spadło. Nie usłyszeliśmy złowieszczego: Odczyniaj dwery!.
     Kto ja?
     Nu ja, Moszko.
     Aaa. Całkowite odprężenie.
     Wiesz co, mówi Moszko do ojca, wchodząc do mieszkania, nasze hasło będzie „HA”. 
     Od tej pory w naszej rodzinie każde proponowane hasło brzmiało najpierw „HA”.
     Żyda Moszka rodzice znali jeszcze przed wojną. Ojciec znał go nawet po imieniu. Co roku kupował u nas czereśnie na handel. Nazwiska jego nie pamiętam. To był po prostu Moszko. Postać komiczna i zarazem tragiczna. Mieszkał przed wojną w Warkowiczach.
     Prześladowania Żydów na Wołyniu w czasie drugiej wojny światowej były głośne. Rozstrzeliwanie ich na lotnisku w Dubnie było w oskarżeniu hitlerowców w procesie norymberskim. Na procesie zeznawał późniejszy prezydent Republiki Federalnej Niemiec, R. von Weizsäeker. Weizsäeker był w Dubnie w tamtych czasach. Na spacery za miasto wyjeżdżał konno. Pewnego razu zauważył, że coś się dzieje na lotnisku, gdy był w jego pobliżu. Zakradł się do jakiejś starej szopy i przez szparę obserwował niesamowite sceny rozstrzeliwania Żydów.
     Ciekawa rzecz, że mój średni brat opowiadał też o tych samych okrutnych zdarzeniach, które obserwował z ukrycia. Czyżby z tej samej szopy?
     Ja widziałem tylko te ogromne, długie, jasne groby. Już po akcji, oczywiście. Później wielkie kopce ziemniaków w pegeerach kojarzyły mi się z tymi grobami.
     Moszko w czasie prześladowań uciekł z rodziną (żona, trzy córki i syn) z miasta i w lesie niedaleko Ziniówki zbudował schron: dół przykryty rusztowaniem, na tym odpowiednia warstwa ziemi, wejście do schronu jak studnia; wszystko odpowiednio zamaskowane. Moszko przychodził po żywność do nas i do innych znajomych w Ziniówce. Pewnego razu, gdy z żywnością poszedł do rodziny, wrócił po kilku godzinach ogromnie roztrzęsiony i przerażony. Schron zastał otwarty i pusty.
     Moszko pozostał w Ziniówce. Przechowywał się i u nas. Co kilka tygodni, szedł do następnego znajomego Polaka, aby zmylić ewentualnych donosicieli. Za przechowywanie Żyda groził stryczek. 
     Wiadomo też było, że w Ziniówce przechowuje się jeszcze jedna Żydówka. U Czubkowskiego za szkołą. Wszystkie kobiety szeptały o jej blond włosach. Czy w tamtych czasach znano tlenienie włosów? Jednego razu była w naszym domu. Widziałem ją i jej blond włosy.
     Pamiętam pobyt Moszka u nas. Rodzice umieścili go we wspominanym wcześniej pokoiku za kuchnią, w komorze. Umówiono się, że jeżeli ktoś podejrzany do nas przyjdzie, Moszko przez okno ma uciekać do sadu. Wcześnie wieczorem Moszko zaczynał modlitwę. Trwała bardzo długo. Co wieczór dłużej. Kiedyśmy już byli dawno w łóżkach, wychodził Moszko ze swojej kryjówki. Klękał przy łóżku ojca, upewniał się szeptem - ażeby innym domownikom nie przeszkadzać - czy śpi i zaczynał swoją opowieść. I modlę się – mówił – coraz więcej, aby przeżyć. Codziennie dłużej i dłużej, tak że mam już tej modlitwy... do cholery. 
     Odtąd się w naszym domu mawiało, gdy czegoś było w nadmiarze, że jest tego tak dużo jak u Moszka modlitwy.

*

     Doba w Ziniówce przystosowała się do powstałej sytuacji. W dzień normalna praca. Wieczorem kobiety i dzieci zbierały się w solidniejszych, murowanych domach. Uzbrojeni mężczyźni czuwali. Czasami organizowano wyjazdy do sąsiednich miejscowości, które zdaniem ludzi, były bezpieczniejsze. Dobrze, gdy w pobliżu było miasteczko takie jak Warkowicze, a już najlepiej duże miasto: Dubno, Równe, Łuck. Kiedy więc w nocy na strychach siedziały kobiety z dziećmi, a uzbrojeni mężczyźni czuwali wokół domów, cóż w takich sytuacjach miał począć Moszko? Z kobietami i dziećmi na strych nie wypadało iść. Pełnić służby wartowniczej nie mógł, bo nie miał broni. Żydów w tamtych stronach uważało się za wielkich, delikatnie mówiąc, pacyfistów. Niebezpiecznie nawet byłoby, gdyby Moszko miał broń. Wszak niedosłyszał i niedowidział. Najczęściej w takim czasie Moszko gdzieś znikał. Raz jednak wybrał się z ojcem na nocne czuwanie. Pochodzili trochę po uprzednio ustalonych odcinkach straży i wreszcie Moszko mówi do ojca, żeby się trochę zdrzemnął, a on będzie czuwać. Było lato, ziemia rozgrzana. Ojciec, ciepło ubrany, położył się pod miedzą. Ale o spaniu nie było mowy, co chwilę podnosił głowę i nasłuchiwał. Pyta więc Moszko, o co chodzi. Ojciec odpowiada, że pies szczeka. To ty słyszysz jakiegoś psa?
     Ze zdziwieniem więc czytam w imponującym opracowaniu Władysława i Ewy Siemaszków „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939 – 1945”, że w czasie napadu banderowców na Ziniówkę „miejscowa grupa samoobrony, do której należeli przechowywani tu Żydzi, stawiła opór”. W pierwszej chwili odebrałem to tak, jakby tylko Żydzi nas bronili! A w niedalekim Kurdybanie, według tego dokumentu, przechowywało się aż sześćdziesięciu Żydów, z czego dwudziestu pięciu było członkami tamtejszej samoobrony! Nie jest to wina autorów, w odsyłaczu bowiem znajdujemy źródłowy dokument, który w języku angielskim został wydany drukiem w Jerozolimie.
     Ciekawe, co powiedziałby na to mój ojciec, który, niestety, od dawna nie żyje. Być może skomentowałby to piosenką o waleczności Żydów, którą czasami w takich okolicznościach dla żartów śpiewał. Oto jej fragment, który zapamiętałem:

     [...]
     Za góhrami, za lasami, aj waj!
     Za góhrami, za lasami
     leży Mojsz zbity kulami, aj waj giwułt!
     Leży Mojsz zbity kulami, aj waj!
     
     Ciało jego jest podahrte, aj waj!
     Ciało jego jest podahrte,
     khrew się leje całym kwahrtem, aj waj giwułt!
     Khrew się leje całym kwahrtem, aj waj!
     
     Tam poległo ich tysięcy, aj waj!
     Tam poległo ich tysięcy,
     a uciekło jeszcze więcy, aj waj giwułt!
     A uciekło jeszcze więcy, aj waj!
     [...]



     Kwahrtem – to zniekształcony fonetycznie i gramatycznie wyraz „kwarta”, kubek o litrowej pojemności.
     W religii żydowskiej były, nie wiem czy oficjalnie, dwie grupy jej wyznawców. Jedni uważali, że o wszystkim zadecyduje Bóg, więc nie ma sensu walczyć. Należy Go tylko chwalić. Bo taki był układ w Przymierzu. Druga grupa uważała, że Bogu należy pomóc. Chyba w czasie okupacji ta pierwsza była w zdecydowanej przewadze. Pamiętam, jak starsi opowiadali o ogromnych tłumach lamentujących Żydów pędzonych przez Niemców na rozstrzelanie. Mężczyzn irytowała bierna postawa Żydów w całej tej akcji. Przypominam sobie wypowiedziane raz słowa ojca: „Idą potulnie na rzeź jak barany”. Zarzuca się Polakom, że nie pomagali w tym czasie Żydom. Jak pomóc tym, którzy sami nic w swojej sprawie nie robią?
     Ale do rzeczy.
     W gronie rodziny - tych, którzy jeszcze żyją i pamiętają tamte czasy - na odręcznie narysowanym planie Ziniówki liczyliśmy, ile było w niej domów, numerów. Naliczyliśmy trochę ponad trzydzieści, w tym bodaj sześć domów ukraińskich. Kurdyban był nieco większy, powiedzmy więc sześćdziesiąt domów. Gdzie się pomieściło tych sześćdziesięciu Żydów. W każdym domu był Żyd? Oddzielnych domów żydowskich od dawna już nie było. A grupa samoobrony Kurdybana – to wyłącznie Żydzi? Bo ogólny jej skład był w rzeczywistości niewiele większy niż dwudziestu pięciu mężczyzn. Niektórzy wyobrażają może sobie, że tam były kompanie, bataliony. Na Ziniówce było w grupie samoobrony niewiele ponad dziesięciu mężczyzn. Wszystkich mogę wyliczyć z nazwiska. A na Kurdybanie załóżmy, że dwa razy więcej oraz ci, którzy przyszli z Ziniówki, a później z Bortnicy. To razem trochę ponad trzydzieści osób. A więc, posługując się terminologią wojskową, zaledwie pluton.
     I tu się nasuwa takie podejrzenie. Zarówno w Ziniówce, jak i na Kurdybanie był ten sam Moszko. Ze spalonej Ziniówki uciekł razem z nami na Kurdyban. I nikogo z Żydów więcej tam nie było. Przypuszczam, że Moszko dał się ponieść fantazji i relacjonował komuś, jak to Żydzi walczyli na Ziniówce i na Kurdybanie. Wszak raz czuwał z moim ojcem w nocy nad spokojem kolonii. A słuchający w dobrej wierze to wszystko zanotował i opublikował.
     Tak pojawił się dokument, który metodologia naukowa każe traktować z odpowiednią powagą. Zastanawiające, że pojawił się dopiero teraz, kiedy na placu dyskusji pozostały dzieci obrońców Ziniówki. Można twierdzić, że nie są wiarygodnymi świadkami.
     Gdyby jednak zaszła potrzeba, zebrałbym w powyższej sprawie oświadczenia wszystkich żyjących mieszkańców Ziniówki i Kurdybana.

*

     Pewnego dnia rano dotarła na Ziniówkę wiadomość, że zbliża się niemiecka policja, aby dokonać w okolicy obławy. Kogo będą tropić, tego dokładnie nie wiedziano. Przypuszczaliśmy, że to będzie obława na banderowców. Tak chyba wywnioskowałem z rozmów dorosłych i było mi radośniej. Wreszcie będzie spokój.
     Żadnej zbrojnej akcji nie było jednak widać. Ktoś tylko przyszedł z poleceniem, że wszyscy dorośli mężczyźnie mają się stawić na podwórku szkoły. Poszli nasi ojcowie. Wiadomo, że dorosłą młodzież zabrano do Niemiec na przymusowe roboty. 
     Mężczyzn z podwórza szkoły wyprowadzili niemieccy policjanci do niewielkiej dolinki na wschód od budynku szkolnego. Będą rozstrzeliwać?! Strach padł na kobiety i dzieci. Wszyscy staliśmy jak skamieniali nad drogą i patrzyliśmy na różnokolorowy tłum mężczyzn w dolince. Szczegółów nie było widać. Za duża odległość. 
     Napięcie rosło. Strzępy informacji docierały do nas. Ponoć obława trwa! Od jej wyniku zależą losy mężczyzn. Co to znaczy? Jak kogoś złapią, to mężczyzn puszczą wolno, czy też odwrotnie? Czy to może były tylko takie ludzkie domysły? 
     Minęło południe. Nic się nie dzieje. 
     Naraz krzyk: Jest, jest! 
     Co? Gdzie? 
     Tam! Tam!
     Na wschód od Ziniówki w odległości ponad dwu kilometrów, na niewielkim wzniesieniu, był tak zwany żornowski las. Nazwa od pobliskiej wsi Żornów. Z tego lasu wypadł człowieczek. Z tej odległości wyglądał jak bardzo maleńka kruszyna. Ot, taki mały przecinek na pustym, jasnym stoku przed lasem. Człowieczek biegł, przewracał się, podnosił i znów biegł. Kierował się w stronę Ziniówki. Dlaczego on tak biegł? Dopiero po pewnym czasie z lasu wyłoniła się tyraliera małych przecinków. To była pogoń za uciekającym. Nie spieszyli się. Szli w tempie umiarkowanym, ale jakoś tak systematycznie, że efekcie przestrzeń między uciekającym a tyralierą malała. Swoją drogą, że uciekający ułatwiał pogoń. Zachowywał się jakoś niezdarnie, nieskutecznie, bez pomysłu. To było podstawą do wysnucia wniosku przez niektórych obserwujących, że uciekającym jest Żyd: No, bo kto tak ucieka?
     Jak się zakończyła cała obława, jakie były losy uciekającego? Nie wiem. Czy nie pamiętam? Jakoś mało o tym mówiono. Cena życia ludzkiego była wtedy bardzo mała.
     Najważniejsze było jednak to, że pod wieczór wrócili nasi ojcowie. Cali i zdrowi.

*

     Rodzice pojechali na targ do Dubna. Konnym wozem. Innego środka komunikacji między Ziniówką a Dubnem nie było. Nie wiem, co chcieli kupić ewentualnie sprzedać. Mama w takich wypadkach brała jeszcze na targ kilka osełek masła, kilka klinów sera, kilkadziesiąt jaj, śmietanę. Gospodarstwo wiejskie było samowystarczalne pod względem żywności, ale na artykuły przemysłowe potrzebne były pieniądze. Po powrocie opowiedziała mama, co jej się przydarzyło na targu.
     Kiedy na targowisku znaleźli odpowiednie dla siebie miejsce, ojciec poszedł załatwić jakąś sprawę. Mama pozostała sama przy wozie. Kiedy była czymś zajęta, dobiegł do niej głos mężczyzny: Dzień dobry, ciociu! Zdziwiona spojrzała w stronę, skąd dochodził głos. Nikogo znajomego nie dostrzegła. Przeciwnie, przy wozie stał niemiecki oficer. W regulaminowym płaszczu, w czapce z denkiem butnie wymodelowanym. Mama struchlała. Spod daszka groźnej czapy patrzyły na mamę... uśmiechnięte oczy. Co, nie poznała mnie ciocia? Z trudem mama rozpoznawała: Aaa..., to ty? Co tutaj robisz? O mundurze ostrożnie nic nie mówiła. Wszak granice podziałów politycznych często przebiegały przez rodziny. Niemiec nieznacznym ruchem położył palec na ustach: Tutaj nie mogę wiele mówić; niech ciocia przyjdzie do hotelu, to tam swobodnie porozmawiamy. Wymienił nazwę ulicy, przy której był hotel i zniknął. Kiedy ojciec wrócił, mama opowiedziała o wszystkim.
     Pojechali do hotelu. Długi korytarz i kilkanaście drzwi do hotelowych pokojów. Jak szukać? W pierwszym pokoju nikt nie znał człowieka o podanym nazwisku. W dalszych – to samo. Mama zatrzymała się bezradnie na korytarzu. Naraz otworzyły się drzwi w końcu korytarza i wyszedł z nich siostrzeniec. Był w cywilnym ubraniu. Trochę inaczej teraz wyglądał. Zaprosił do pokoju. Tutaj, powiedział, możemy bezpiecznie porozmawiać. Mówiąc to, miał jakby na myśli cały hotel, wyjaśniała mama. Mam przybrane nazwisko, Wiśniewski, czego nie mogłem powiedzieć na targowisku. To dlatego mama miała kłopoty w odszukaniu go w hotelu. Siostrzeniec wyjaśnił też sprawę niemieckiego umundurowania. Wynikało to z potrzeb działającej na tych terenach polskiej partyzantki. Pomagali sterroryzowanym miejscowym Polakom. Były, oczywiście, pytania - zarówno z jednej, jak i z drugiej strony - o rodzinę. Jego rodzice, a mamy siostra i szwagier, mieszkali w niedalekim na dobrą sprawę Dorohusku.
     Nie przypominam sobie, aby wiadomość o polskiej partyzantce wywołała wśród nas jakiś szczególny entuzjazm. Odnoszę wrażenie, że ten niemiecki mundur wprowadzał jakiś dysonans do całej sprawy. Jako dziecko myślałem z goryczą o tych partyzantach. Żadnej pomocy nie odczuwałem. Byliśmy bardzo zagrożeni i w najwyższym stopniu osamotnieni, bezbronni. Mówię to wyłącznie ze swego punktu widzenia, a raczej odczucia. Nie wiem, jak tę sytuację odbierali dorośli, bo przecież o wielu sprawach dzieci, rzecz zrozumiała, nie wiedziały. Nie wiem, czy coś więcej wiedziały kobiety. Może wtajemniczeni byli tylko mężczyźni.
     Teraz z dystansu lat wydaje mi się, że wiele broni, a zwłaszcza amunicji dostawaliśmy za pośrednictwem polskiej partyzantki. Od niemieckich żołnierzy za „puter, szpek i ajer” można było wiele uzyskać, zwłaszcza za pośrednictwem Polaków w przebraniu niemieckim.
     Kiedy PRL chyliła się ku upadkowi, ukazała się książka Michała Fijałki „27. Wołyńska Dywizja Piechoty AK”. Chciałem skonfrontować moje ówczesne odczucia dziecka z faktami. Jaką rolę spełniała AK na Wołyniu? Wniosek mój jest taki, że w naszych stronach terror banderowców był stosunkowo mniejszy. Nie wiem, jak to uzasadnić. Gdzie indziej były prawdziwe rzezie, jatki, masowe morderstwa. I tam szczególnie pomagała polska partyzantka. Mam na myśli Przebraże, Pańską Dolinę i inne podobne miejscowości w powiecie dubieńskim lub powiatach sąsiednich. Przecież na przykład w Przebrażu lub w powiecie kowelskim toczyły się regularne bitwy między polskimi oddziałami samoobrony a banderowcami. Poza tym Armia Krajowa była zorientowana przede wszystkim na walkę z Niemcami. Na Wołyniu również. Banderowcy byli trochę na drugim planie. Tak mi się wydaje. Zresztą niech poświadczy o tym odpowiedni fragment z omawianego tutaj opracowania:
     „Zadania AK na Wołyniu były następujące:
     - walka z wycofującymi się wojskami niemieckimi
     - ochrona mienia narodowego
     - przeciwdziałanie ewentualnej ucieczce ludności cywilnej przed frontem na zachód
     - zadawanie wrogowi jak najpoważniejszych strat i osłabienie sił okupanta, aby w ten sposób nieść pomoc nacierającej Armii Czerwonej.”
     O banderowcach ani słowa! Żeby bodaj pośrednio. Nic. Jest to nawet zastanawiające.
     Czytając tę książkę, byłem często poirytowany tym, że w przypadku nawet największego zagrożenia ludności cywilnej ze strony banderowców, polskie oddziały partyzanckie opuszczały wsie, osady, podążając na miejsce wyznaczonej koncentracji. Młodzi mężczyźni z tych miejscowości szli najczęściej z nimi. Zostawali starcy, kobiety i dzieci. Na pastwę banderowców! Może niesłusznie źle osądzam, nie znając bliżej sytuacji.
     I jeszcze o emocjach bardziej osobistych przy lekturze tej książki. Jakże byłem zaskoczony, kiedy okazało się, że tym niemieckim oficerem na targu w Dubnie, mamy siostrzeńcem, był porucznik AK o pseudonimie „Olgierd”, „Ząb”. Tyle lat w rodzinie nad tym faktem wisiała zasłona milczenia. I teraz niewiele się o tym mówi. Nigdy nie spotkałem swego kuzyna o okupacyjnym pseudonimie „Olgierd”. Znałem doskonale jego młodszego brata. Nigdy nie wspominał o „Olgierdzie”. Nawet przy kielichu. Po lekturze książki M. Fijałki zadałem mu kilka konkretnych pytań. Usłyszałem niewiele. Widocznie „Olgierd” niewiele mówił.

*

     Otruto nam psa. Biedny Rabczyk. Tak go lubiliśmy. Sierść miał krótką, gładką, białą w brązowe łaty. Albo odwrotnie. Wpadał czasami nasz Rabuś do mieszkania. Z każdym się witał, merdając niestrudzenie ogonem i „uśmiechając” orzechowymi oczami. Dzieci, które do niego za bardzo lgnęły, mitygował liźnięciem po buzi różowym, ciepłym jęzorem. Obwąchiwał sprzęty w mieszkaniu, zaglądał do każdego kąta. Na mój ówczesny gust robił to za szybko. Cóż mógł zobaczyć w takim tempie? Po wizycie w mieszkaniu wypadał na podwórko. Tam się chyba czuł najlepiej. 
     Stryjek miał psa o wyglądzie kudłatego misia. Nazywał się Mik. Razem z Rabczykiem tworzyły groźny tandem.
     Pewnego wieczoru psy szczekały ostro. Sposób szczekania psów, jak wiadomo, zależy od okoliczności. Inaczej pies szczeka na obcego człowieka, a inaczej na przykład na świszczący wiatr. Tym razem szczekanie było bardzo poważne. Ojciec wyszedł, aby sprawę wyjaśnić. Noc była ciemna. Nad drogą, dookoła jednego z drzew psy biegały nerwowo, skakały na pień drzewa, z pyskami zadartymi do góry warczały groźnie i ochryple ujadały. Coś jest na drzewie – pomyślał ojciec. Miał na myśli kota lub inne zwierzę. Ale z korony drzewa dobiegł głos ludzki: Niech pan zabierze te psy, one mnie zażrą! Był to syn sąsiada. Dorosły już człowiek. Ponieważ sąsiad ten mieszkał dość daleko od naszego domu, psy go rzadko widywały. Stąd taka zajadłość.
     Ojciec zawsze około godziny czwartej nad ranem wstawał do koni, aby dać im obroku przed pracą w nadchodzącym dniu. Później wracał jeszcze do łóżka. Jednego razu, wracając od koni i kładąc się do łóżka, powiedział półgłosem do mamy: Rabczyka nam otruli. W przyciszonej, aby dzieci nie budzić, rozmowie rodziców o tym wypadku krył się niepokój. Wykluczali raczej łobuzerski wybryk okolicznych chłopaków. Miałem wrażenie, że gdzieś tam za stogami słomy, w której Rabczyk miał swoją budę, czai się jakieś ponure niebezpieczeństwo. A Rabczyk jest jego pierwszą ofiarą.
     A może to był akt zemsty, odwetu. Jednego bowiem razu, mniej więcej w tym samym czasie, ojciec znalazł w budzie Rabczyka pokaźny garnek smalcu do połowy wyjedzony. Tyle tłuszczu komuś zrabować!
     Nie widziałem otrutego Rabczyka. Ojciec zakopał go, zanim wrócił od koni do mieszkania.
     Na wsi pies jest bardzo potrzebny. Jeszcze bardziej potrzebny był w tamtych czasach na Wołyniu. Już wkrótce pojawił się na naszym podwórku nowy pies. Właściwie to piesek. Młodziutki, kudłaty, cały czarny jak smoła, z białym krawatem od szyi do pępka. Nazwaliśmy go Żuczek.

*

     Zbliżała się Wielkanoc. W Wielki Czwartek wieczorem wrzało dokoła w pobliskich lasach. Już wcześniej sąsiedzi Ukraińcy ostrzegali nas przed niebezpieczeństwem. Mówiło się u nas, że Ukraińcy nie mordują Polaków sąsiadów. Robią to inni z odległych miejscowości. Czy nasi sąsiedzi chodzili mordować gdzie indziej? Jak sobie przypominam, Polacy w Ziniówce źle się nie wyrażali o swoich ukraińskich sąsiadach.
     Siedzieliśmy na strychu domu stryjka. Był murowany i, jak to się mówiło, wykończony w przeciwieństwie do naszego. Spania nie było. Matki nie pozwalały dzieciom spać, aby w wypadku bezpośredniego zagrożenia nie były zaspane, rozmemłane lub, co gorsze, rozbeczane. W innych domach robiono podobnie. My, dzieci, odczuwałyśmy wtedy dotkliwie nieobecność ojców. Byłoby raźniej, bezpieczniej. Miałem nawet do swego ojca po cichu o to pretensję. Później dopiero zrozumiałem, że nasi ojcowie gdzieś tam tkwili z bronią w rękach na swoich stanowiskach bojowych i nie spuszczali oczu z nocnego, groźnego horyzontu. Pamiętam, jak przez małe okienka padała na strych chłodna, blada poświata księżyca. W jej blasku jeszcze bardziej pogłębiała się bladość twarzy wylęknionych matek: Jezu, Jezu! Boże, Boże!... Było strasznie. Napięcie, które udzielało się i nam, dzieciom, trwało godzinami, aż do otępienia.
     A tam w lasach ciągle huczało.
     Od wschodu niebo zaczęło szarzeć. Zbliżał się świt. I nagle nad lasem żornowskim wystrzeliła do góry biała rakieta. W lasach powoli hałas zanikał i wreszcie o świcie uspokoiło się zupełnie. 
     Podobnie spędziliśmy dwie następne noce, mimo że w otaczających lasach był tym razem spokój. W pierwszy dzień Wielkanocy rano, gdy jeszcze było szaro, wracaliśmy do domu. Brat biegł przodem, podskakując. Poły jego granatowego płaszczyka były rozwiane. Na głowie okrągła czapka jakby wojskowa. Sowiecka? Mama, siostra i ja wolno szliśmy za bratem, zmęczeni szczególnie psychicznie. Ojca nadal z nami nie było. Śniadania wielkanocnego i świąt nie pamiętam.
     Dlaczego banderowcy nie zaatakowali? Powody były ponoć następujące. W okolicach domu, który stał na uboczu, gdzie dokonano pierwszego w Ziniówce morderstwa, był drugi dom. Zamieszkały przez Ukraińców. Z czasów ostatniej wojny pozostał tam żołnierz sowiecki, który leczył rany. Nie poszedł do domu. Mówiono, że był oficerem. Banderowcy chcieli, aby on, jako że zna sztukę wojenną, poprowadził ich na Polaków w Ziniówce. Rosjanin odmówił. Chcieli go zmusić torturami. Zamęczyli nad ranem. Ale na atak na naszą kolonię nie wystarczyło już czasu. W dzień banderowcy jeszcze nie atakowali.

*

     Był lipiec. Piękna słoneczna pogoda. Zanosiło się na upały i suszę. Nadchodziła pora żniw.
     Ojciec wypożyczył u sąsiada Czubkowskiego żniwiarkę. Sam Czubkowski, jako właściciel maszyny, miał kierować zaprzęgiem czterech koni. W pagórkowatym terenie jedna para koni nie uciągnęłaby żniwiarki pod górę. Konie były nasze i stryjka. W pole oddalone od domu około jednego kilometra wyszliśmy wczesnym popołudniem. A może to był późny poranek. Tak czy owak zwracam na to uwagę, bo dalsza część tego dnia ciągnęła się długo. Praca ruszyła, a ja bawiłem się na drodze polnej, na górce pod drzewem. W pewnej chwili zauważyłem, że ojciec porzucił pracę i skierował się do domu. Jak się zorientowałem, miał zamiar sporządzić zacier na bimber. Trochę mi się nudziło, ruszyłem więc za ojcem. Ojciec wziął z mieszkania wiadro i poszedł do studni po wodę. Studnia była w połowie drogi między naszym domem i stryjka. Dochodziło się do niej wąską ścieżką biegnącą przez ogród. Usiadłem w mieszkaniu na taborecie przy stole. Ręce miałem czymś zajęte. Nogami majtałem pod stołem, bo nie dosięgałem nimi do podłogi. Z ogrodu niosło się klekotanie kołowrotu studni.
     Naraz usłyszałem donośny głos córki stryjka, która wołała do mego ojca: Wujku, Czubkowski się pali!
     Było dwóch braci Czubkowskich. A nawet trzech, tylko tego trzeciego nie znałem, więc go nie brałem w rachubę. Ci, których znałem, mieszkali po przeciwnych krańcach kolonii.
     Wyjrzałem przez okno w stronę zabudowań Czubkowskiego. Tego, który był u nas na żniwach. Spokojne korony drzew. Nic nie widać. Aha, to chyba ten drugi. Wybiegłem na róg domu. Za pięknym budynkiem szkoły, murowanym, o piaskowym kolorze, krytym cynkową blachą, chlubą i dumą mieszkańców Ziniówki, buchał ogień jak z pieca. Byłem zaskoczony, że może być tyle ognia. Nie był to słup ognia, lecz ogromny jęzor, który, mimo że nie wyczuwało się wiatru, kładł się nad ziemią w prawo z zachodu na wschód. Dymu było niewiele. Niedługo patrzyłem, bo naraz padły strzały i kule zagwizdały mi nad głową. To nie było żadne „bzyk, bzyk” ani „piuu, piuu”, jak to niektórzy określają. Kule pruły, orały powietrze. Groźny, wysoki, świdrujący ton, obniżał się trochę, jak pociski mnie mijały. O, taaak – to był „piękny” efekt Dopplera. Nie wiedziałem jednak wtedy, że to zjawisko tak się nazywa. Bezwiednie podniosłem oczy do góry, jakbym te kule chciał zobaczyć. Rzecz jasna niczego nie zauważyłem, ale odprowadzałem wzrokiem każdy gwizd od strony lewej do prawej – tak jak pociski leciały. 
     Wyglądało na to, że od strony palącego się domu strzelano w kierunku mego ojca przy studni, a ja stałem na linii strzału. A może strzelano z pocisków zapalających do nowiutkiej, drewnianej stodoły stryjka, która była w prostej linii za ojcem. 
     Błyskawicznie zawróciłem i ruszyłem do ojca, który już biegł od studni do domu z głośnym tupotem butów po wysuszonej ziemi. Z przeciwnej strony zza rogu stajni, gdzieś od stogów słomy, wypadł Żuczek. Jaki on, biedaczek, był przerażony! Uciekał do mieszkania, a wszystko u niego latało tak bezładnie, jakby każda część jego psiego ciałka usamodzielniła się i działała na swój sposób. Na taki widok przez ułamek sekundy chciało mi się, o dziwo, śmiać. Czy ja też wyglądałem tak „śmiesznie”? Ale sytuacja była bardzo daleka od śmiechu.
     Z ojcem zderzyłem się przy furtce: Tato, co ja mam robić? Ojciec nic nie odpowiedział. Błyskawicznie skoczył do tej części domu, która była jeszcze nie wykończona, w stanie surowym - tylko ściany, okna zabite deskami i dach. Ja za ojcem. Kiedy dobiegłem do drzwi, dostrzegłem ojca stojącego przy filarze przylegającym do ściany. Był to właściwie komin, przewód kominowy biegnący od fundamentów aż ponad dach domu. Ojciec był zwrócony do mnie lewym profilem. Pochylił się lekko i po coś sięgnął za kominem. Odwrócił się w moją stronę i... uuu, karabin! Stał na ziemi przy lewej nodze ojca ogromny, większy ode mnie, potężny, ciemnobrązowy, prawie czarny. I tyle w nim było uspokajająco połyskującego, dobrze zakonserwowanego żelaza. Poczułem się pewniej, widząc ojca z takim karabinem. Ale na zachwyty nie było czasu.
     Tato, co ja mam robić?
     Uciekaj do schronu!
     Mieliśmy schron koło studni, tak zbudowany jak schron Moszka w lesie. Obowiązywała chyba wtedy taka architektura tych pomieszczeń. Wskoczyłem do środka i siadłem na nagromadzonych tam pierzynach, poduszkach i kocach. Na przeciwległej ścianie pełgały rdzawe plamy. Odblask pożarów?
     Do schronu wskoczyła dziewczyna i za nią chłopiec. Oboje mieli chyba po szesnaście, siedemnaście lat. Byli rodzeństwem. Przyjechali na lato do rodziny w Ziniówce. Pomagali przy żniwach. On miał na głowie białą przepaskę. Chyba bolała mu głowa. Robiło się w takim wypadku kompres z zimnej wody.
     O, Boże, Boże, jęczała dziewczyna, my się tutaj popalimy. O Jezu, Jezu my się tu podusimy. Uciekajmy. I wyskoczyli. Mnie chyba nie zauważyli.
     Ja za nimi. I tu niespodzianka. Nie mogłem dosięgnąć rękami obrzeża wyjścia ze schronu. Strach poganiał. Z pomysłu jestem dumny do dzisiaj. W ścianie schronu pod wyjściem wydłubałem pazurami na odpowiedniej wysokości wgłębienie, niszę. Wsadziłem tam stopę i jak na strzemieniu wyskakuje się na konia, tak ja wyskoczyłem ze schronu. Udało się. Wiałem w stronę przeciwną do pożarów i palby karabinowej.
     Wpadłem do sadu Czubkowskiego. Tego od żniwiarki. A tam już dorośli. Nerwowo chodzili, biegali, rozmawiali i krzyczeli. Zauważyłem stryjka. Rozmawiał z innymi mężczyznami. W ręce trzymał pistolet. Znów zapytałem, bo sytuacja była nowa: Wujku, co ja mam robić? Popatrzył na mnie z góry. Wydawało mi się, że był zaskoczony moją obecnością i pytaniem. Uciekaj na Kurdybań do cioci! Czy dobrze poradził?
     Dopiero niedawno, przy lekturze dokumentów związanych z tamtymi wydarzeniami, dowiedziałem się o dość często stosowanej przez banderowców taktyce mordowania Polaków: Atakowaną wieś najpierw otaczano dokładnie. Następnie część oddziału szła do wsi, paląc i mordując. Uciekających ze wsi wyłapywali ci, którzy pozostali na obrzeżach miejscowości, dokonując ostatecznych bestialstw. Gdybym wtedy o tym wiedział, nie pobiegłbym sam na Kurdyban. Stryjek też chyba nie wiedział. Ale stało się.
     Przesadziłem główną drogę biegnącą przez Ziniówkę. Na przełaj przez pola popędziłem w kierunku południowo-wschodnim do wzniesienia na horyzoncie. Tam była droga na Kurdyban. Znów miałem krótką lukę w paśmie napięcia nerwowego. Przez moment pomyślałem, że gdzieś w tej okolicy jest kawałek naszej ziemi uprawnej. Podobnie jak łąka w Olibowie również część posagu mamy. I nie wiem teraz dobrze, gdzie to pole jest. Byłem tam tylko raz z rodzicami w czasie żniw. Chciałem przez to pole przebiec, albo przynajmniej wiedzieć, w którym miejscu je mijałem. Dlaczego mi na tym zależało? To było chyba nerwowe. Tymczasem zbliżałem się do łanu konopi. Wskoczyłem w nie z impetem i... padłem jak podcięty; wyrżnąłem głową o wyschniętą ziemię aż w uszach zadzwoniło. Nie wiedziałem, że konopie są tak szorstkie i „trzymają się”. Spętały mnie błyskawicznie. Przez inne rośliny śmigało się gładko. Trzeba się było jednak wydostać z tego pola. Biegłem podskakując i wyciągając pionowo nogi z konopi. Kiedy widzę teraz w telewizji, jak niektóre dzikie zwierzęta, zwłaszcza bodaj pewien gatunek antylop afrykańskich, biegnąc przez trawę, często podskakują wysoko, tyle razy przypominam sobie mój tamten bieg. Chociaż jestem pewien, że zwierzęta podskakują nie z powodu konopi.
     Na drogę wpadłem przed wzniesieniem. Przede mną uciekała grupa ludzi: jechały szybko wozy wyładowane tobołami, obok biegli ludzie, krowy, psy. Nie znałem tych ludzi. Czy to byli mieszkańcy Ziniówki? Ciągle miałem przed sobą w odległości około pięćdziesięciu metrów dwóch bardzo młodych mężczyzn biegnących za wozem. Jeden z nich miał szeroki i tłusty tyłek, który niezbyt elegancko prezentował się w biegu. Nie chciałem na to patrzeć. Dogoniłem ich. Wkrótce razem dopadliśmy wierzchołka wzniesienia. Uciekający zatrzymali się, odwrócili i patrzyli na płonącą Ziniówkę. Odwróciłem się i ja. Pierwszy rzut oka na swój dom i... zaskoczenie. Stał cały. Był tylko jakiś cichy, jakby smutny, mroczny. Nigdy go takim nie widziałem. Mroczny może dlatego, że słońce było już za nim i widziana przeze mnie strona znajdowała się w cieniu. Na prawo, w odstępie pięciu budynków (w zabudowie kolonii - to daleko), szalały płomienie. Stojące w jednym rzędzie trzy drewniane domy płonęły jak pochodnie. Tym razem to były wysokie i jasne słupy ognia. Paliło się bardzo intensywnie, z trzaskiem i sykiem. Aż tutaj było słychać. Przez długie lata potem odczuwałem przed pożarem paniczny lęk, który tak do końca to właściwie nigdy nie minął.
     Ludzie stali i patrzyli, a ja nie mogłem ustać w miejscu. Czułem się źle po tak długim i wyczerpującym galopie. Chyba tak się czują długodystansowcy po ukończonym biegu. Dlatego jeszcze trochę biegną truchtem za metą.
     Ruszyłem więc i ja truchtem. Na Kurdyban. Zostawiłem ludzi dorosłych i sam pobiegłem. Czy dobrze zrobiłem?
     Zastanawiałem się nieraz, dlaczego tak zrobiłem. Być może dlatego, że nie znałem tych ludzi. Nie wiedziałem dokąd uciekają. A może nie na Kurdyban. Jak ja później odnajdę drogę do cioci. Do chwili obecnej wszystko szło dobrze, a jak jeszcze dobiegnę do dziada budy, to tylko przez górkę i będę na Kurdybanie. Na Kurdyban jeździliśmy kilka razy, aby przenocować. Tam było bezpieczniej. Po drodze mijaliśmy szałas z gałęzi i liści. Siostra i brat mówili, że tam mieszka dziad chodzący po prośbie. Dziada buda. Stamtąd na Kurdyban było kilkaset metrów.
     Biegłem przez jakąś wieś. Zdaje się, że to był Kurdyban Żornowski, gdzie - jak mawiano - mieszkali sami Czesi. Mijałem stojących na drodze mieszkańców wsi, którzy patrzyli z uwagą w stronę Ziniówki. Mieli głowy wysoko zadarte do góry. Obejrzałem się, aby sprawdzić, co oni mogą widzieć na tej wysokości. Zobaczyłem za sobą wysokie drzewa. Ich gładkie, szare pnie popstrzone ciemnymi, spękanymi naroślami rzuciły mi się szczególnie w oczy i pozostały w pamięci na resztę życia, jakby jakieś wielkie odkrycie. Znów nerwy? Ponad drzewami snuła się dość odległa, rzedniejącą chmura dymów. Błysk myśli: Zobaczylibyście to z bliska!
     Kiedy rozpoczęły się krwawe rozprawy banderowców z ludnością polską byłem przekonany, nie wiem na jakiej podstawie, że Czesi też są wrogo nastawieni do Polaków. 
     Wnioskowałem więc, biegnąc przez Kurdyban Żornowski, że to, co spotkało w tej chwili Mazurów (tak nazywali Czesi Polaków na Wołyniu, Ukraińcy zdaje się też) z Ziniówki, mijani przeze mnie ludzie akceptują. Miałem obawy, że się mną niepotrzebnie zainteresują. Chciałem być jak najmniej widoczny. Przemykałem się. Tylko kątem oka obserwowałem ich, zwłaszcza twarz około trzydziestoletniego mężczyzny, szczupłego, wysokiego, o czarnych włosach zaczesanych gładko do tyłu. Mężczyzna patrzył na dymy nad Ziniówką, ale, miałem wrażenie, kątem oka i mnie obserwował. Czuję to do tej pory. A zmysły wtedy były napięte! To chyba było już coś z pogranicza zwierzęcego instynktu samozachowawczego. Szczęśliwie tylko się na obserwacji skończyło.
     W opowiadaniu wszystko to trwa zbyt długo. To były ułamki sekund. 
     Przebiegłem przez wieś. Jeszcze kilkaset metrów i jest dziada buda... Jest buda, czy nie ma? Zeschłe liście pospadały z gałęzi. Duże prześwity. Niepewność. Ale okolica wydaje się ta sama i ten sam pagórek, za którym powinien być Kurdyban. Wybiegłem na szczyt. Spojrzenie w dół. I wielka ulga.
     Biegnę z górki. Po prawej trzy domy, dalej nasyp szosy, który trzeba pokonać. Za szosą króciutkie - ale dość strome i miejscami urwiste - zbocze, a dalej już łagodne wzniesienie do samego domu cioci.
     W oddali, w pobliżu szosy, stoi drabiniasty wóz. A na nim kolorowo – pełno ludzi. Dobiegam. Wszyscy z wozu patrzą na mnie wielkimi, przerażonymi oczami: Jezus, Maria, Józef! Dziecko z Ziniówki! Nerwowe pytania i wymiana zdań z częstym komentarzem: Sam jak palec! I zawsze przy tych słowach podnoszono do góry zwiniętą dłonią z wyprostowanym wskazującym palcem. 
     Nie pamiętam, jak mnie jeszcze określano, o co pytano i co im mówiłem. W ich przekonaniu tylko ja się uratowałem z pogromu.
     Czasami w telewizji widzę tę słynną filmową scenę z wojny w Wietnamie, która ponoć wstrząsnęła Ameryką: na tle pożarów i kłębów dymu uciekające drogą w kierunku kamer nagie dzieci wietnamskie. Nieodparcie nasuwa mi się wtedy obraz, jak ja dobiegałem do wozu drabiniastego na Kurdybanie. Za mną, za niewielkim wzniesieniem, również sunęły kłęby dymów z płonącej Ziniówki. Niewielka tylko różnica była w ubiorze wynikająca z różnicy klimatu. Miałem na sobie lekką, z krótkimi rękawami koszulkę i podobne krótkie majtki. No i, oczywiście, na drabiniaku lub obok nie było kamer filmowych.
     Siadaj na wóz! Uciekamy do Warkowicz. Banderowcy mogą zaatakować Kurdyban.
     Pomyślałem, że jeżeli sytuacja rozwija się tak groźnie, to ciocia z wujkiem i synami przyjadą do Warkowicz następną furmanką. A jak nie zdążą uciec? Wsiadłem. Usłuchałem starszych, mimo że ciocia była w odległości około dwustu metrów.

*

     Nie wiem, kiedy powstała w Ziniówce grupa samoobrony. Nigdy się tym wcześniej nie zainteresowałem. Teraz jest już za późno na relacje bezpośrednich świadków. Może to było po tym morderstwie dokonanym na bezdzietnym małżeństwie mieszkającym tuż za kolonią przy drodze do Korabliszcz.
     Komendantem grupy został porucznik rezerwy, Gołębiowski. Trzeba dodać, że do wybuchu wojny ojciec mój, mówiąc językiem cywilnym, kierował kołem rezerwistów w Ziniówce. To prawda, że w wojsku nie ma kierowników, są komendanci, dowódcy, szefowie, ale ja nie wiem, która z tych funkcji dotyczyła ojca. Organizacja samoobrony w Ziniówce nie była więc dziełem amatorów. Prawie wszyscy jej członkowie mieli za sobą obowiązkową służbę wojskową.
     Droga przez Ziniówkę biegła z południa na północ. 
     A jednak niezupełnie. Na zdjęciu satelitarnym, okazuje się, że droga ta gdzieś w połowie swej długości dość ostro skręca w kierunku północno-wschodnim. W bezpośredniej obserwacji z perspektywy wzrostu człowieka, a dziecka tym bardziej, nie dostrzegało się tej krzywizny. 
     Domy były ulokowane, z nielicznymi wyjątkami, po jej lewej stronie, zachodniej, w odstępach od stu do dwustu metrów. Jak to na kolonii. Północna część Ziniówki położona była na skraju lasu. Droga biegła tuż przy lesie, a domy oddalone od niej o kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów były już w głębi lasu. Las w kształcie nieforemnego prostokąta o szerokości około jednego kilometra i długości od trzech do pięciu kilometrów przylegał do kolonii dłuższym bokiem. Od zachodu, północy i wschodu Ziniówka była otoczona lasami. Najbliższą wioską, która leżała w lesie w kierunku północno-zachodnim od naszej kolonii, była Krasna Góra. Zamieszkała była w zdecydowanej większości przez Ukraińców. Stąd właśnie nastąpił atak banderowców na Ziniówkę. 
     Dom Gołębiowskich był usytuowany na południowym skraju lasu. Był oddalony od drogi o kilkadziesiąt metrów. A więc dość daleko w głąb lasu. Oprócz komendanta w domu tym było jeszcze trzech jego dorosłych braci. Też należeli do grupy samoobrony.
     Na odprawach członków grupy samoobrony ustalono, że w razie zagrożenia należy jak najszybciej stawić się w domu komendanta. Tam będą wydane odpowiednie rozkazy. W pobliżu domu Gołębiowskich przygotowano odpowiedni dół, w którym ukryto zakonserwowaną broń. Nie wiem, o jaką broń chodziło. Przecież mieszkańcy Ziniówki trzymali broń w swoich domach.
     Mój ojciec od pewnego czasu zaczął wychodzić do prac polowych z ładnie uformowanym snopkiem na plecach: długa słoma, starannie wykonane i ładnie zawiązane powrósło. Ludzie dziwili się, czego ojciec z tym snopkiem tak chodzi na pole i z pola. W snopku był karabin.
     Wyciągnął więc ojciec z kryjówki karabin. Mnie kazał się ukryć w schronie. Sam ruszył na punkt dowodzenie. 
     Sprawa była na tyle skomplikowana, że strzały banderowców padały z tego właśnie lasu, w którym był dom komendanta. Z przeciwnego co prawda jego krańca, oddalonego od miejsca zbiórki o kilometr, czyli o szerokość leśnego prostokąta. Można było jednak mieć obawy, że cały las razem z domem komendanta jest opanowany przez banderowców. Z budynku szkoły, który był w pobliżu domu komendanta, ale wyjątkowo po prawej stronie drogi, ostro szczękał karabin. Nie wiadomo kto strzelał i do kogo. Mimo to należało jednak dojść na miejsce zbiórki, aby zacząć sensowną, zespołową obronę. W domu Krosendowicza, który był na trasie do domu komendanta, działy się podejrzane rzeczy. W oknach domu widać było, jak jakiś człowiek nosił słomę do mieszkania. Oddałem kilka strzałów w te okna – opowiadał później ojciec - i podejrzany osobnik znikł. Zachowując zatem wielką ostrożność, doszedł ojciec na wyznaczone miejsce. Po drodze, już za domem Krosendowicza, spotkał kolegę, Józka Baranowskiego, który był sąsiadem Gołębiowskich. Baranowski miał przy sobie tylko pistolet, ale dobre i to. A we dwóch w takiej sytuacji to nie tylko raźniej.
     Na miejscu stwierdzili, że w domu Gołębiowskich nie ma już nikogo. Broni w rozkopanym schowku też nie było. Czy tu rozgrywały się jakieś dramaty? Powstała sytuacja niejasna i groźna. Ogień karabinowy ze szkoły szczególnie niepokoił. Wyszli więc z lasu. Trzeba się było wycofać z niebezpiecznego miejsca i szukać partnerów do obrony. Na horyzoncie dookoła Ziniówki zauważyli dużo sylwetek ludzkich. Czyżby okrążenie? Później dopiero się wyjaśniło, że to byli gapie. Wśród nich, od strony Kurdybana, i ja stałem i gapiłem się na płonącą kolonię.
     Wszyscy mieszkańcy kolonii w naturalny, instynktowy sposób ciągnęli do jej południowego krańca. Przeciwnego w stosunku do północnego, przypuszczalnie zajętego przez banderowców. W sadzie przy domu Czubkowskiego tłum się rozrastał. Był to ostatni dom w tym końcu kolonii, nie licząc następnej nędznej chatynki, należącej do Ukrainki, Chimy.
     W tę stronę ruszył też ojciec z kolegą. Po drodze zajrzał do schronu. Mnie już tam nie było. Być może dobijałem w tym czasie do Kurdybana.

*

     Mama z córką, czyli z moją siostrą, szły za żniwiarką. Podnosiły „garście” żyta i wiązały w snopki. Czubkowski, kierując żniwiarką, cmokał i pokrzykiwał na konie. Brat mu pomagał, siedząc na oklep na koniu z pierwszej pary.
     O, pożar, coś się pali! - krzyknął brat do Czubkowskiego. Czubkowski zatrzymał konie i spojrzał we wskazanym kierunku. Za prawym skrajem opisywanego wyżej lasu, w okolicy szkoły, buchał dym i płomienie. Chyba ktoś pędził bimber i spowodował pożar – zawyrokował Czubkowski i ruszył z końmi. Skąd mógł wiedzieć, że to się pali zagroda jego brata. Naraz z lewego krańca tego samego lasu, w odległości około jednego kilometra od pożaru, padły strzały. Kule zagwizdały nad ich głowami. Mama z siostrą przypadły do dna bruzdy. Czubkowski szybko wyprzągł konie ze żniwiarki. Pierwszą parę, czyli konie stryjka, oddał memu bratu, a nasze, trzymając w lejcach, popędził przed sobą, kierując się do swego domu w południowym krańcu kolonii. Konie stryjka, nie słuchając kilkunastoletniego malca, utknęły w smacznej koniczynie na stoku wzniesienia. Brat mocował się z nimi bez skutku. Mama nawoływała, aby je porzucił i uciekał. Brat był uparty. Naraz dokoła brata i koni, tuż nad ziemią, zaczęły wykwitać obłoczki kurzu. To kule uderzały o wysuszoną glebę. Mama podniosła krzyk. Brat porzucił wreszcie konie i zbiegł w dolinkę do mamy i siostry. Czołgając się w odkrytym terenie i biegnąc chyłkiem za pagórkami, dotarli do sadu Czubkowskiego. Tam już była prawie cała Ziniówka. Czubkowski wsadził mego brata na nasze konie, zdzielił je potężnie po zadach lejcami i krzyknął ostro: Uciekaj na Kurdyban! Konie przysiadły głęboko... To nie był galop, jak później brat wspominał. To był niesamowity lot. Na Kurdyban dolecieliśmy w kilka minut. Potem – jeszcze teraz syczał brat opowiadając – chodziłem dwa tygodnie jak kaleka. Pośladki, uda i łydki były poobijane, posiniaczone i pozdzierane. Jechałem przecież na oklep.
     Wszyscy z sadu Czubkowskiego wielką gromadą ruszyli na Kurdyban.

*

     W Warkowiczach zajechaliśmy, naturalnie, na plebanię. Wielka serdeczność. Porządnie utrzymane pokoje. Posadzki czyściutkie, firanki, zasłonki. Każde dziecko dostało kubek mleka i bułkę. Nie mogłem jeść, przełyk nie działał, mdliło. Nie nalegano. Położono dzieci do łóżek. I mnie się znalazło miejsce, gdzieś w nogach innych dzieci. Odebrałem to nie najlepiej, bo odbyło się na zasadzie: A, jeszcze ty zostałeś. Myślałem, że będzie przynajmniej tak: Połóżmy tego biedaka gdzieś w miarę wygodnie i w ciszy, niech się uspokoi i odpocznie. Żałowałem, że się zabrałem na tę furę. Na szczęście to tylko jedna noc. Jasne, że matki o swoje dzieci lepiej zadbały. Ja byłem sam. Tak mniej więcej wtedy myślałem i odczuwałem. Uczyłem się życia.
     To była moja pierwsza noc w życiu, kiedy cierpiałem na bezsenność: ...jęzor ognia... gwizd kul... tupot butów ojca... przerażony Żuczek... ojciec z karabinem... schron... stryjek z pistoletem... i znów ojciec z karabinem... gdzie nasze pole... konopie... przewalający się tłusty tyłek... i jeszcze raz ojciec z karabinem... mój dom... trzy domy w ogniu... Czesi obserwujący dymy nad Ziniówką... dziada buda... i po raz kolejny ojciec z karabinem... Kurdyban... mój dom... ojciec z karabinem... I znów od początku. Ojciec z karabinem dominował w tej pętli pamięci. Film z przeżytego dnia kręcił się niemiłosiernie i natrętnie bez przerwy. Nie można go było zatrzymać.
     Kiedyś się wreszcie zatrzymał. Ale zawsze mogę go uruchomić. Czas niczego nie wymazał. Kręci się z pierwotną świeżością. I lepiej go teraz rozumiem.
     Na drugi dzień raniutko wyruszyliśmy w drogę powrotną na Kurdyban. Na szosie przed domem cioci wysadzono mnie z drabiniaka. Wchodzę na podwórko. A tam mama, siostra i brat! Rzucili się do mnie. Nikt nie wiedział, co się ze mną działo. Rozbeczałem się po raz pierwszy od czasu ucieczki z Ziniówki. Widocznie uznałem, że teraz mogę sobie pozwolić na taki luksus.
     Kiedy pierwsze emocje opadły, poszedłem do kuchni cioci. Usiadłem przy stole i spojrzałem przez okno w stronę szosy. Pod górkę do domu zbliżał się mój ojciec. Na plecach niósł ogromny tobół. Za sobą na łańcuchu prowadził krowę, Malinę. Pod nogami plątał się Żuczek.
Sześćdziesiąt lat później wspominaliśmy z siostrą tamte czasy i dopiero wtedy dowiedziałem się, że ojciec nocował w Ziniówce. Plecy ogarnął mi chłód i mrowienie…
     Z Ziniówki wszyscy szczęśliwie uszli z życiem.
     No, niezupełnie.
     Niedaleko Czubkowskiego, którego dom w pierwszej kolejności poszedł z dymem, mieszkało małżeństwo w podeszłym wieku. Nazywaliśmy ich Amerykanami, ponieważ w młodości wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych i po iluś tam latach wrócili do kraju.
Amerykanie postanowili pozostać w swoim domu w opuszczonej kolonii. Może nie mieli krewnych lub znajomych, do których mogliby się zwrócić z prośbą o schronienie i pomoc. A może myśleli tak, jak wielu innych w ich wieku: „...co nam starym mogą zrobić; czy my jesteśmy groźni albo komu co winni...”
     Po pewnym czasie, zdaje jesienią, przyszli do nich banderowcy. Cóż zastali ludzie po tej „wizycie”. Cała zagroda była spalona. Na progu spalonego domu leżało do połowy zwęglone ciało Amerykanina ze śladami kul. Być może wyszedł na spotkanie przybyszom, albo uciekał z płonącego domu. Ciało jego chorej żony było w mieszkaniu całkowicie zwęglone. Śladów okrucieństwa nie było. Pamiętam, że - gdy tak mówiono - wolałem wersję pierwszą; druga sugerowała, że uciekał z palącego się domu, zostawiając w nim chorą żonę.



KURDYBAN

     W domu cioci na Kurdybanie zapanował ogromny tłok. Istny młyn i kocioł.
     Może mała dygresja, która uplastyczni opisywane wypadki.
Mąż cioci pochodził z Jędrzejowa. Służbę wojskową odbywał w carskiej armii. To były jeszcze czasy zaborów. Po ukończonej służbie wracał „do cywila”. Droga wypadła przez Ziniówkę. Tu napotkał młodą wdowę, moją ciocię. Pobrali się i zamieszkali w Ziniówce niemal w bezpośrednim sąsiedztwie tego Czubkowskiego, którego dom pierwszy spłonął w czasie napadu banderowców. Z nieznanych powodów wujek sprzedał to mieszkanie i kupił inne na Kurdybanie. Zamienił na gorsze. Wszyscy się dziwili. Mieszkanie na Ziniówce kupił Kola Zakalewicz, Ukrainiec.
     Kto chce mieć wyobrażenie, jaki był ten dom na Kurdybanie, niech obejrzy dokładnie pojedynek Wołodyjowskiego z Kmicicem w filmie „Potop” J. Hofmanna. Podobieństwo idealne. Jedynie dach domu na filmie, pokryty gontem, sięgał prawie do ziemi, a na Kurdybanie była strzecha przycięta tuż przy górnej krawędzi ścian. A może ściany w domku na Kurdybanie były po prostu wyższe.
     Kiedy ze stron powieści Sienkiewicza chłonąłem po raz pierwszy scenę tego pojedynku, a było to około trzydzieści lat przed nakręceniem filmu, całe to zdarzenie lokalizowałem w wyobraźni właśnie na podwórku i w domu cioci na Kurdybanie. Rannego Kmicica wnoszono do kuchni cioci. Z niecierpliwością czekałem na tę scenę w filmie. Zgadzało się w stu procentach! 
     Nawiasem mówiąc, w „Ogniem i mieczem” też jest scena, którą w wyobraźni lokowałem w zagrodzie cioci. Skrępowany Zagłoba w chlewiku. Czekałem więc z zaciekawieniem na ekranizację tej części „Trylogii”. Niestety, takiej zgodności już nie było.
     Wracajmy do zatłoczonego domu cioci. Był tam jeden dość duży pokój i kuchnia. Rodzina cioci liczyła pięć osób – rodzice, jedna córka i dwóch synów. Córka wyszła za mąż i zamieszkała z mężem w Hulczy pod Zdołbunowem.
     I teraz prosta arytmetyka, która powinna plastycznie zilustrować dramatyczny stopień zaludnienia małego mieszkania.
     Latem trzydziestego dziewiątego przyjechała z Jędrzejowa w odwiedziny siostra wujka. Wybuch wojny uniemożliwił jej powrót do domu.
     Zimą z czterdziestego drugiego na czterdziesty trzeci do mieszkania córki cioci, tej z Hulczy, wtargnęli w nocy banderowcy. Całą rodzinę, rodziców i dwójkę dzieci, postawili w bieliźnie pod ścianą przy otwartych drzwiach i oknach na przestrzał. Na dworze wołyńskie mrozy do trzydziestu stopni; skończyło się to później śmiertelną chorobą. Dom splądrowano. Nie pamiętam, czy coś zrabowano. Na szczęście nie było krwawych scen. Po tym wypadku córka z dziećmi uciekła do matki.
     I wreszcie po napadzie banderowców na Ziniówkę dwóch braci z rodzinami zwaliło się też na Kurdyban.
     Razem w domu cioci znalazło się dwadzieścia jeden osób.
     Na podwórzu stały dwa szporhety, nasz i stryjka. Dymiło z ich kominów, długich rur blaszanych tłumiących iskry, od rana do nocy. Do wszelkich możliwych słupków były przywiązane krowy i konie. W „chlewiku Zagłoby” zaroiło się od świń dużych, średnich i małych. Drób, psy i koty plątały się pod nogami. Póki było lato, wszystko wydawało się jeszcze znośne. Ale co będzie jesienią i zimą?
     Po wypadkach na Ziniówce w Kurdybanie wprowadzono ostre pogotowie. Do kilku domów, które pełniły rolę placówek obronnych, schodzili się mieszkańcy Kurdybana na noc. Dzieci i kobiety spały w schronach, a mężczyźni pozostawali w mieszkaniach i czuwali na zmianę całą noc. W dzień chyba również czuwano. Do placówki w domu cioci przychodził Feliks Baranowski z Ziniówki z żoną i synem, moim rówieśnikiem. Syn Feliksa Baranowskiego był sympatycznym, skromnym chłopcem, może nawet trochę nieśmiałym, ale nie mógł ukryć dumy ze swego ojca, który w obronie Ziniówki spisał się nadzwyczaj dzielnie. Okazało się bowiem, że ten ostry ogień karabinowy ze strychu szkoły prowadził Felek Baranowski. Jak się on tam znalazł? Jego mieszkanie było dość daleko od szkoły. Może był tam przypadkowo. Albo pobiegł na pomoc Czubkowskiemu, którego zagroda pierwsza została podpalona przez banderowców, sądząc że to zwykły pożar. Może wreszcie pobiegł na miejsce wyznaczonej zbiórki, a ponieważ tam nikogo nie znalazł, jak trochę później mój ojciec z jego bratem, więc poszedł w stronę pożaru. Na podstawie jego relacji (nie słyszałem jej osobiście) wynikało, że mocno się dał we znaki banderowcom. Niewykluczone, że byli tam ranni, a może i zabici. Możliwe, że napastnicy z tego powodu zrezygnowali z dalszego ataku na kolonię. Sześćdziesiąt sześć lat później moja siostra powiedziała, że gdyby nie on, jego brat i nasz ojciec, to kto wie, co z nami byłoby na Ziniówce. Nigdy do tej pory nie spotkałem się z taką opinią. A może tylko nie docierała do mojej świadomości. Nie dysponuję jednak żadnymi szczegółami w sprawie roli Feliksa Baranowskiego w obronie naszej kolonii. Gdybym dłużej wtedy przebywał na Kurdybanie, wiedziałbym chyba coś więcej. Może właśnie z opowiadań syna Baranowskiego na zasadzie ulubionej przez dzieci: A mój tata to a tamto... Ale mnie dość szybko wywieziono w bezpieczne miejsce, do Dubna. 
Takie miałem przekonania, co do obrony Ziniówki, do dwutysięcznego roku. Wtedy to poprosiłem siostrę o pomoc w opracowaniu planu kolonii. Kiedy doszliśmy do szkoły, siostra powiedziała, że w jej sąsiedztwie był dom... Feliksa Pogruszewskiego. No i masz! Do tej pory był dla mnie jeden Feliks w Ziniówce – Baranowski. Więc który Feliks strzelał ze szkoły. Feliks Pogruszewski mieszkał w jej sąsiedztwie! 
     Jednak nadal jestem w dziewięćdziesięciu procentach, a może i więcej, za Felkiem Baranowskim. Nie jestem tak całkowicie pewien, że na Ziniówce było dwóch Felków. Czy się siostra przypadkiem nie myli?



DUBNO

     Trzeba było rozładować tłok w domu cioci i to jeszcze przed jesienią. Pojechaliśmy, to znaczy ja z rodzicami, wozem konnym do Dubna. Ojciec miał tam kuzyna, któremu przed wojną pomógł w bardzo trudnej sytuacji życiowej. Teraz liczył na rewanż. Nie zawiódł się na szczęście. Dostaliśmy do częściowej dyspozycji kuchnię. Na początek w kuchni zamieszkaliśmy w trójkę: ja, moja siostra i siostra wujka z Kurdybana, ta z Jędrzejowa, którą nazywaliśmy też ciocią. Wkrótce zorientowałem się, że takich sublokatorów jak my w kamienicy jest więcej. I ciągle przybywało. Terror banderowców szalał. Ludzie uciekali do miasta z całym swoim dobytkiem. Obok więc przeludnionego domu, w niewielkiej podłużnej dolince, kłębiło się stado zwierząt domowych: krowy, konie, świnie, kury... Niemcy nie akceptowali takiego stanu. Nie podobał się im zwierzyniec w środku miasta. Postawili warunek - zwierzęta muszą zniknąć. Gdzie się to wszystko podziało? Bo nasze zwierzęta wróciły na Kurdyban.
     Do niedawna byłem przekonany, że mój pobyt w Dubnie, na Surmiczach, bo tak się nazywała dzielnica, w której mieszkałem, trwał wtedy około dwóch lat. W rzeczywistości niecały rok.
     Ojciec regularnie dowoził żywność z Kurdybana.
     Jednego razu z ojcem przyjechała mama. Co za radość! Mama przyjechała na dłużej, na rekonwalescencję. Chorowała, ale już było dobrze. Na Kurdyban wyjechała moja siostra i ciocia.

*

     Na Boże Narodzenie ojciec zabrał nas na Kurdyban. Święta upływały w stosunkowo spokojnej atmosferze. Niemcy uciekali na zachód. Strategiczną szosą Równe – Dubno niemal bez przerwy ciągnęły wojskowe transporty na front i w kierunku przeciwnym. Banderowców nie baliśmy się już tak bardzo jak dawniej. Prawie każdy dorosły mężczyzna miał karabin. Niemcy tolerowali to. W ostatniej bowiem fazie okupacji banderowcy atakowali i Niemców.
     Nowy Rok mężczyźni Kurdybana postanowili powitać godnie, z hukiem. W noc sylwestrową o godzinie dwunastej gruchnął huraganowy ogień karabinowy. Obudziłem się. Za oknami jedna ogromna smuga ognia. Tak pociski karabinowe znaczyły swój ślad. Zadziałał chyba odruch warunkowy. Najpierw dostałem torsji, a później, drżąc, jęczałem przez cały czas strzelaniny. Nie pomagały wyjaśnienia mamy. Wszystko rozumiałem, a mimo to nie mogłem się opanować. Byłem chyba w szoku.
     Po świętach wróciłem z mamą do Dubna.

*

     Kiedy ja z mamą byłem w Dubnie, na Kurdybanie wydarzył się wypadek, którego bohaterem był Moszko.
     Na noc Moszko zaszył się w słomę w stodole sąsiada cioci. W nocy na podwórko tego domu wjechał duży oddział wojsk niemieckich. Swoje konie wprowadzili żołnierze do stodoły.
     Rano wśród koni, w sąsieku na ziemi, zastali Niemcy Moszka.
     W opowiadaniu ludzi wychodziło to tak, że konie, chodząc po stodole przez całą noc, wygrzebały Moszka ze słomy. Nigdy tego nie mogłem zrozumieć. Przecież to był człowiek myślący, a nie kłoda drewna, nieruchoma, bezwładna.
     Czegoż można się było spodziewać po Niemcach w takiej sytuacji? Że to Żyd, nie było wątpliwości od pierwszego wejrzenia. Prowadzą więc Moszka pod karabinami za stodołę na rozwałkę.
     Wtem pędzi do nich synowa gospodarza domu i prosi o wypuszczenie... jej ojca. To stary już człowiek, tłumaczyła żołnierzom, bardzo sklerotyczny, zdziwaczały. A że mówiła to dobrą niemczyzną, żołnierze uwierzyli. Nie byli to widocznie Niemcy rasy czysto nordyckiej. Nie umieli zbadać rzeczy dokładnie i metodycznie.
     Oddali dziecku ojca.

*

     W Dubnie wyczuwało się bardzo wyraźnie nadciągający front. Z naszego bloku zaczynało ubywać mieszkańców. Ludzie szukali miejsc bezpieczniejszych. Kuzyn ojca z rodziną również wyjechał, zostawiając mieszkanie pod naszą opieką.
     Pewnego późnego wieczora usłyszeliśmy pojedyncze strzały karabinowe, które trwały kilka minut. Po bloku przeleciał nerwowy szept, że banderowcy atakują Dubno. Natychmiast dostałem torsji. Sprężyłem się. Uciekać! Dokąd? Na Kurdyban za daleko. Strzały ucichły, wszystko się uspokoiło. Plany ucieczki rozwiały się szczęśliwie.
     Kiedy kolejny raz ojciec przywiózł nam żywność, wojska sowieckie zajęły Kurdyban. Ojciec nie miał powrotu. Nie wiem, co ojciec zrobił z końmi. Chyba je sprzedał.
     Cofający się niemieccy żołnierze zwalali się czasami do nas na kwaterę, nie pytając nikogo o zgodę, rzecz jasna. Kierowaliśmy ich do wolnego pokoju. Raz był na kwaterze kapitan, który szedł w przeciwną stronę. Na front. Pamiętam go bardziej z późniejszych opowiadań ojca. Był więc ten oficer – jak opowiadał ojciec - zawsze rano starannie ogolony, przyczesany, wyperfumowany; mundur dobrze skrojony z Krzyżem Żelaznym pod zapięciem kołnierza. Przechadzał się trochę butnie po pokoju, przedłużając często kurs do kuchni. Chyba intrygował go – jak wspominała mama - ojciec. Bo po kuchni podobnie spacerował ojciec... w białym kitlu i ciemnych spodniach. Skąd biały kitel?
     Ojciec po wojnie często mawiał, że do momentu wyzwolenia, przez prawie trzy lata, nie spał normalnie w łóżku. Tylko zmiana bielizny i na to „robocze” ubranie letnie lub zimowe. Kiedy więc został odcięty od Kurdybana i pozostał w Dubnie, był ubrany „na roboczo”. Mama obawiała się robactwa. Całe ubranie ojca spakowała i zamierzała poddać dezynfekcji. Ubrała natomiast ojca w to, co udało się znaleźć. Lekkie, białe garnitury - to przedwojenna męska moda na lato. Do kompletu brakowało białych spodni.
     Krążył więc kapitan Wehrmachtu wokół ojca, ale do konfrontacji nie doszło. Zapewne dlatego, że w niedługim czasie doszlusował do niego zwykły żołnierz niemiecki, ale z tych cofających się oddziałów. Był tak potwornie zbiedzony, że natychmiast zwalił się na nasze łóżko w kuchni. Widocznie do pokoju kapitana nie wypadało lub nie wolno mu było wejść. Zacząłem się martwić, gdzie my będziemy spać. Wyciągnął „soldat” z plecaka cały bochenek chleba i chyba – jak twierdził ojciec – kilogram kiełbasy. To wszystko zjadł za jednym posiedzeniem. Natychmiast zapadł w głęboki sen. Swój płaszcz powiesił na haczyku w futrynie drzwi. Ojciec, chodząc po kuchni, co chwila dochodził do tych drzwi. Po pewnym czasie zauważył, że się zmieniła futryna nad wiszącym płaszczem. Zaintrygowany podszedł bliżej. Z niemieckiego wojskowego płaszcza maszerowały na futrynę wszy. Karnie, w rządku - po niemiecku.
     Na to wszystko patrzył elegancki kapitan. Oczami rozszerzonymi i oniemiałymi.
     Do końca już swego pobytu zapadł zgnębiony w pokoju.

*

     Innym znów razem do pokoju władowało się około dziesięciu zmordowanych i rozwścieczonych żołnierzy niemieckich. Wśród nich był oficer. Wyszedł z pokoju, niosąc w rękach buty zabrudzone niemiłosiernie słynnym wołyńskim błotem. Zwrócił się do ojca niby z prośbą, aby Frau umyła te buty. Ojciec wspominał później, że to, co powiedział wtedy łamaną niemczyzną, stało się jakoś bez jego woli, poza nim: Ja, gut. Heute meine Frau dir Schuhe waschen, morgen deine Frau meine Schuhe waschen. Mama z boku syknęła: Rozwalą ciebie, to pierwsza linia frontu, są wściekli. I szybko wzięła buty z rąk Niemca. Oficer niemiecki nic nie powiedział. Wycofał się do pokoju ze zbaraniałą miną.
     Po wojnie ojciec z dumą opowiadał, że żadna Niemka butów mu nie czyściła. Bieliznę swoją też prał sam aż do bolesnych bąbli na palcach.

*

     Pewnego poranka drzwi do sionki otworzyły się z trzaskiem, a następnie drzwi do naszego mieszkania. Energicznie, na całą szerokość. Nigdy tak nie były otwierane. W drzwiach stanął jakiś niemiecki wojskowy funkcjonariusz. Na piersiach wisiała na łańcuchu, jak tablica, błyszcząca blacha w kształcie półksiężyca. Coś tam na niej pisało. Wokół napisu wytłoczony był zdaje się jakiś ornament roślinny. Na głowie hełm, w rękach karabin. Niemiec nie był zbyt wysoki, ale jakiś taki szeroki, duży. Okazałe Szwabisko. Ledwo się w drzwiach mieścił. Robił niesamowite wrażenie. Zwrócił się tylko do ojca: komm! Ojciec ubrał się ciepło, bo to była przecież zima, i razem wyszli. W mieszkaniu zapadła cisza. Mama nawet nie płakała. Tak to się stało szybko, bezdyskusyjnie, nieodwołalnie i porażająco spokojnie. W tych czasach na wszystko byliśmy przygotowani i nic nas nie dziwiło, nie zaskakiwało. Ojca mogliśmy widzieć po raz ostatni.
     Ale pod wieczór ojciec wrócił! Niemcy potrzebowali mężczyzn do prac fizycznych na stacji kolejowej. Jeszcze chyba raz przychodził po ojca ten żandarm, bo taką funkcję zdaje się pełnił. I za drugim razem wrażenie było paskudne...

*

     Któregoś dnia usłyszeliśmy daleką kanonadę artyleryjską. Zbliżała się szybko. Mężczyźni, którzy pozostali w bloku, skupili się na podwórku i oceniali odległość artylerii i zasięg gwiżdżących wysoko nad głowami pocisków: O, ten to poleci daleko! A ten, uwaga, rąbnie bliżej!
     Przez Dubno płynie rzeka Ikwa. Tak, ta Słowackiego z Krzemieńca; wtedy jednak o tym nie wiedziałem. Mogę się śmiało chwalić, że wiele razy moczyłem nogi w Ikwie. Rzeka ta stała się w krótkim czasie linią frontu. Na zachodnim brzegu umacniali się Niemcy. Pod drugiej stronie organizowali oblężenie Rosjanie. Nam wypadło miejsce po środku dwu frontów. Nie w rzece, rzecz jasna, ale w strefie niczyjej.
     Naprzeciwko domu, w którym mieszkaliśmy, po drugiej stronie podwórka, pod dużą szopą, wybudowano schron. Mógł on osłonić przed kulą, odłamkiem, ale nie przed poważniejszym pociskiem. Ale przynajmniej odgłos strzelaniny był tam bardziej przytłumiony.
     W schronie siedziały przeważnie kobiety z dziećmi. Mężczyźni urządzali się jakoś w domu. Ojciec często wtedy mawiał, że na zewnątrz jest bezpieczniej. Trzeba było jednak bardzo uważać. Kiedy wybiegało się ze schronu w stronę domu, na prawo w oddali czerniało śródmieście zajęte przez Niemców. Często nad głowami zaczynały gwizdać kule. U nas jeszcze wojsk radzieckich nie było. Czyli klasyczna ziemia niczyja na linii frontu. Mnie w schronie wystarała się mama o miejsce w niszy, którą wymościła poduszkami i pierzynami. Ale dookoła miałem surową ziemię: w nogach, za głową, nad sobą i z jednego boku. Ciągnęło zimną wilgocią. Po jakimś czasie zacząłem kaszlać.
     Czasami działania wojenne cichły na wiele godzin. Ojciec zachęcał wtedy do nocowania w domu. Chyba rodzice martwili się moim przedłużającym kaszlem.
     Raz mama dała się namówić. Przyjemnie się spało w ciepłym mieszkaniu, w łóżku, w suchej pościeli.
     Ale akurat wtedy w głębi nocy zaczęło się. Zagrzechotały gwałtownie karabiny wspierane dość często przez broń większego kalibru. Za oknami, podobnie jak na Kurdybanie, kurtyna ognia. W delikatne tło tworzone przez smugi kul karabinowych wplatały się większe pasma cięższych pocisków.
     I naraz potężny, rozpalony do białości poziomy słup ognia. Błysnął oślepiająco za oknem. I zaraz rąbnęło. Świat się zakołysał. Kiedy byliśmy na podwórku, poprawiło z piekielnym hukiem. W uszy jakby coś uderzyło. Miękko, ale bardzo mocno.
     Wszystko to rejestrowałem w świadomości, będąc pod pachą mamy, która uciekała co tchu do schronu. Za nami słyszałem uspokajający głos taty, który bagatelizował strzelaninę.
     Nie wszystko można było tak bagatelizować. Jednego ranka ojciec przyszedł do schronu i opowiedział, w jakim był niebezpieczeństwie.
     Do naszego bloku była doprowadzona energia elektryczna. Konstrukcja była następująca. Na dachu stała umocowana jak maszt pionowo rura stalowa, podobna do dzisiejszych anten telewizyjnych. Na wierzchołku masztu były umocowane izolatory. Do izolatorów dochodziły dość grube druty sieci energetycznej, a od nich do wnętrza domu. Pocisk artyleryjski leciał na dach naszego domu. Wśród mężczyzn wrzała dyskusja: lekki pocisk artyleryjski czy mina moździerzowa. I stała się rzecz niewiarygodna. Pocisk trafił w drut energetyczny i eksplodował. To był dowód na minę moździerzową, która ma ponoć bardzo czuły „nosek”. Eksplodujący pocisk upadł na dach i zrobił w nim pokaźną dziurę. Wpadł na strych. Na strychu była usypana kupka ziarna żyta – czyjeś zapasy żywnościowe. Po kupce żyta nie było najmniejszego śladu. Strop wytrzymał. Pod stropem w pokoju spało trzech mężczyzn, wśród nich mój ojciec.
     Co by było, gdyby przede wszystkim nie drut, który spowodował wybuch pocisku dwa metry nad dachem, i nie kupka żyta?
     Nie wytrzymałem i w momencie chwilowej ciszy militarnej pobiegłem w odpowiednie miejsce, z którego było widać wiszące druty energetyczne na maszcie i dziurę w dachu. Nie pamiętam dobrze, czy byłem na strychu. Chyba tak, bo to było najłatwiejsze do zrealizowania. Tylko tyle razy byłem na różnych strychach i oglądałem tyle usypanych kupek różnych zbóż, że mi się to wszystko wymieszało.

*

     Na kwaterę zaczęli przychodzić żołnierze sowieccy. Przyszło raz dwóch. Mama poczęstowała ich kolacją okupacyjną: smażona słonina na cebuli, chleb i czarna kawa zbożowa. Bardzo im to smakowało. Po kilku dniach przyszedł tylko jeden, starszy. Był smutny. Druga ubili - poskarżył się. Mama znów skwarki, chleb i kawę. Zjadł. Niewiele mówił. Poszedł spać.
     I tutaj się zaczyna, jak anegdota, opowiadanie taty. Tym razem o żołnierzu sowieckim. Bojec był w kożuchu i w tak zwanych „walonkach” (filcowe buty), na głowie papacha. Kładąc się spać, zdjął kożuch. Pod spodem nie miał nic, nawet podkoszulka. Kiedy zdjął „walonki”, ukazały się gołe stopy. Spodni nie zdejmował! Do snu nakrył się kożuchem. W nocy wyszedł na chwilę z mieszkania. Drewniane domki toaletowe były daleko za szopą. Nad ranem, kiedy jeszcze wszyscy spali, wstał ojciec. Przed progiem domu była prostokątna płyta betonu, która pełniła rolę jakby chodniczka. Na tym betonie, pokrytym warstwą śniegu i lodu, zobaczył ojciec ślady bosych stóp. Stopy swoim ciepłem roztopiły lodową skorupę i dotarły aż do szczerego betonu. Nieco dalej na śniegu był ślad powodu nocnego wstawania żołnierza.
     Rano żołnierz zjadł śniadanie. Trochę pochrząkiwał. Wot, szto-to niemnożka pieriemiorz - mruczał pod nosem.

*

     Zanosiło się na długotrwałe oblężenie miasta. Ojciec zaczął planować ucieczkę z niebezpiecznej strefy. Koło domu błąkała się bezpańska stara szkapa. Jednak zdaniem ojca nie uciągnęłaby wyładowanych sań. Tak, zima była w pełni. Śnieg, mróz, ślizgawica. Tylko sanie wchodziły w rachubę. Na podwórku pojawiali się czasami żołnierze sowieccy lub młodzi miejscowi mężczyźni, którzy kręcili się koło wojaczki. Ci chłopcy za litr bimbru przyprowadzili ojcu młodziutką klacz, kasztankę. Z kolei Kasztanka, takie imię u nas dostała, ze względu na swój wiek nie umiałaby iść sama w zaprzęgu. Ojciec połączył siłę młodości z doświadczeniem wieku – do sań zaprzągł młodziutką Kasztankę i starą chabetę, nawiasem mówiąc też kasztankę.
     Sanie były wyładowane wysoko. Ojciec z przodu, wbity plecami w toboły, powoził. Mama z tyłu stała na płozach sań, bo lepszego miejsca nie było. Ja byłem wciśnięty w tłumoki w zasięgu wzroku i rąk mamy.
     W Dubnie zostały moje książki. Dostałem je w Ziniówce od miejscowego nauczyciela zimą z czterdziestego pierwszego na czterdziesty drugi. W podarunku za to, że sam nauczyłem się czytać i pisać. Czytałem je nieskończoną ilość razy. Znałem wszystkie na pamięć. Pewne wierszyki do dziś pamiętam. Ot, chociażby o tej plamie na podłodze. Zostały również moje zabawki: trójkołowy rowerek, duży konik z masy papierowej na podstawie drewnianej z kółkami (ale kółek nie było), karabinek i pistolet. To były moje zabawki z okresu okupacji zdobyte przez ojca na targowisku w Równem.
     Wszystko zostało. W saniach wystarczyło miejsca tylko na rzeczy bardzo podstawowe.



POWRÓT NA KURDYBAN

     Wyjechaliśmy na długo przed świtem. Nie drogą główną, bo ona wiodła przez śródmieście, a tam przecież Niemcy. Ruszyliśmy – jak mawiała mama – szosą na Raczyn. Ojciec z niedobranej pary koni wyciskał, co było można. 
     Z prawej strony zza horyzontu wyłaniała się krwawa łuna wschodzącego słońca. Był ostry mróz, nad ziemią unosiły się jakieś opary, dlatego chyba słońce wschodziło na czerwono. Droga biegła prościutko, w szczerym polu. Z prawej strony wschodzące słońce, a z lewej w oddali jakby trochę w dole czerniejące miasto. I byliśmy w gruncie rzeczy jak na dłoni dla Niemców z Dubna. W otwartym polu ładnie oświetlony, niezbyt szybko poruszający się cel. Moja głowa ciągle była zwrócona w stronę miasta. Dlaczego nie wyjechaliśmy wcześniej? Może dlatego, że jechać nocą w strefie frontowej byłoby jeszcze gorzej.
     Słychać było tylko syk płóz, sunących po śniegu sań, i miękkie odgłosy końskich kopyt. Trwała cisza. Widocznie Niemcom szkoda było artylerii na tak mały cel. Ogień karabinowy nie wchodził w grę. Byliśmy poza jego zasięgiem. Kiedy porządnie odsadziliśmy się od miasta, ojciec orzekł, że Niemcy nic nam już tutaj nie zrobią. A znał się na tym, bo obowiązkową służbę wojskową „zaliczył” w konnej artylerii właśnie w Dubnie. Ale – jak mówił później– rzuciły mu się w oczy jamy z jednej i drugiej strony drogi. Jamy były dość świeże. Właśnie napatoczył się sowiecki telegrafista, który sprawdzał druty telefoniczne obok drogi. Ojciec zapytał go, skąd te jamy.
     Aa, to niemiecka artyleria. I sięga jeszcze dalej z kilometr lub dwa.
     Ojciec zaciął konie.
     Okazało się, że od czasu ojca służby wojskowej, artyleria poczyniła znaczne postępy. Nic dziwnego, upłynęło chyba ze dwadzieścia lat.
     Po dwóch kilometrach nastąpiło odprężenie. Konie biegły spokojnym kłusem, a my, siedząc już na wierzchołku wyładowanych sań, oglądaliśmy krajobraz zimowy. Właśnie z pobliskich ziemianek wypełzli żołnierze sowieccy. Urządzili poranną toaletę w śniegu. Młodzi chłopcy nacierali sobie ciała śniegiem, bili się śnieżkami, baraszkowali, hałasowali. Nad grupą, w promieniach porannego słońca, uniósł się wielki obłok pary.
     Ot, zdrowi chłopcy - skomentował ojciec ze śmiechem.
     Wjeżdżamy na podwórko cioci. Z mieszkania wypada siostra, za nią brat. Pędzą do nas. Rozradowane buzie, wyciągnięte łapki: Mama! Tata!... O, i ty!

*

     W domu cioci na Kurdybanie, jakby tam było bardzo dużo miejsca, kwaterowali jeszcze żołnierze Czerwonej Armii. Nie wiem jak i gdzie się to wszystko mieściło. Wiem tylko, ale z opowiadania, że wieczory były nieraz bardzo przyjemne. Nie widziałem tego i nie słyszałem, bo grzecznie spałem w pokoju. Tym czasem w kuchni wieczorami zbierali się żołnierze kwaterujący w sąsiednich domach. No i „odchodziły” tańce i śpiewy. Na harmoszce grał Kapka ciągle ten sam prościutki motyw składający się z dziesięciu dźwięków, a Kriwow wpadał z przyśpiewkami i tańcami solo. Niektóre przyśpiewki pozostały do dziś w naszej rodzinie:

     Pit’ budiem i gulat’ budiem, 
     smiert’ prijdiot, pamirat’ budiem.
     Smiert’ priszła, mienia doma nie naszła.
     Ja sidieł w kabakie iz butiłoczkoj w rukie.


     Pewnego dnia siostra zawołała mnie do kuchni, abym zobaczył, co sowieccy żołnierze jedzą. Pod oknem na podłodze stały menażki. W nich zupa. Szara, mętna woda bez jednego „oczka” tłuszczu na powierzchni. Siostra zamieszała łyżką zupę. Początkowo nic nie było widać. Po kilu dalszych, energicznych pociągnięciach woda zaczęła szybciej wirować i na wierzch wypłynęło kilka łupin z owsa. To nie były ziarna owsa, tylko plewy. Zdaje się, że żołnierze nie jedli już tego. Zostawiali swoje racje dla świń. Uznawali to być może za rewanż. Za jedzenie, które w tych domach dostawali od Polaków. Wpadał więc do mieszkania sympatyczny szofer wojskowej ciężarówki, Wasia, i krzyczał od progu do cioci: Babuszka, żrat’ chaczu użasno!
     Od Kapki, Kriwowa i Wasi oraz innych im podobnych chłopaków od czastuszek odstawał nieco Tolik. Ten miał za sobą dziesięciolatkę. Nosił się trochę górnie. Czasami siadał na krześle z gitarą i w zamyśleniu śpiewał na melodię „Małej, błękitnej chusteczki” Petersburskiego:

     Dwadcat’ wtarowo junia,
     Rowna czetyrie czasa,
     Kijów bambili,
     Nam abjawili,
     Szto naczałasa wajna.


     Tolik był święcie przekonany, i my też, że jest to melodia rosyjska. Bardzo nam się podobała.

*

     Mój kaszel trwał uporczywie. Podczas zabawy z dziećmi dostawałem ataku kaszlu, który kończył się torsjami. Nie miałem apetytu. Mama była zmartwiona. Wreszcie pewnego dnia wzięła mnie za rękę i poszliśmy do sowieckiego lazaretu, który chyba na sposób komunistyczny był dostępny dla wszystkich. Wchodzimy do pomieszczenia. Pod przeciwległą ścianą nad stolikiem pochylone dwie białe postacie kobiece. Zwróciły się w naszą stronę słowiańskie pyzate buzie i takież sylwetki, roześmiane oczy: Aaa, kakoj krasiwyj malczyk! Chytre sztuki, doświadczone! Wiedzą, co robić, aby malczyk nie uciekł ze strachu lub nie schował się pod najbliższym łóżkiem. Cóż było robić. Krasiwyj malczyk rozebrał się do połowy, chyba z pomocą mamy. Usiadł na wskazanym taborecie. Jedna z białych postaci, zapewne wracz (a ta druga to siestra), zaczęła osłuchiwać mnie przy pomocy stetoskopu. Po chwili diagnoza – branchit. Kazano mi się położyć na kozetce plecami do góry. Będą bańki!
     Kiedyś ojciec stawiał bańki przeziębionej mamie. Rozpaczliwie broniłem mamy, gdy ojciec zbliżał się z zapaloną pochodnią: Tato, nie pal mamy!
     No więc, postawiono mi bańkę. Tak, przez pięćdziesiąt lat uważałem, że postawiono mi jedną bańkę. Taką dużą. Litrowy słoik weka. Dopiero przy rodzinnych wspomnieniach mama sprostowała, że bańki były normalne, małe, ale dużo. Chyba ponad dziesięć.
     Lekarka wręczyła mamie jeszcze jakieś proszki do zażywania, zawinięte odpowiednio w papierkach.
     Jeszcze niedawno oglądałem film radziecki. Bawiły się na podwórku dzieci. W gonitwie dookoła domu jeden krasiwyj malczyk zatrzymał się nagle, wyciągnął z kieszeni właśnie taki papierek, rozwinął, zadarł brodę do góry, otworzył buzię i wsypał w nią zawartość zawiniątka. I ruszył w dalszą pogoń.
     Tak też i ja zażywałem te lekarstwa.
     Nie pamiętam, jakie było honorarium za poradę lekarską: ruble, czy opłata w naturze: mendel jaj, osełka masła, ser... A może już wtedy rozpoczęły się czasy bezpłatnej opieki lekarskiej. Lekarka powiedziała jeszcze mamie, aby po przyjściu do domu położyła mnie do łóżka, dobrze okryła i kazała leżeć w spokoju z godzinę lub dwie. Kiedy po wyznaczonym czasie usiadłem w pościeli, pierwsze wypowiedziane słowo brzmiało: Jeść!
     Mama była szczęśliwa.
     Kiedy już mowa o sowieckim lazarecie w Kurdybanie, warto opisać pocieszną historię, która się tam wydarzyła.
     Pewnego razu trzy lekarki postanowiły ugotować sobie pierogów z serem. Pod względem kulinarnym były niedoświadczone. Niewiadomo skąd wzięły ser. Było go mało. Męczyły się kobiety z ciastem, męczyły się z lepieniem. Pierogów wypadło po trzy na osobę! Teraz pierogi należało ugotować. Czekają więc długo na zagotowanie się wody, bo kuchnię opalaną drewnem też trzeba umieć obsługiwać. Dziewięć pierogów leży na stole i czeka. W końcu jedna nie wytrzymała. Machnęła z rezygnacją ręką, coś tam nerwowo wykrzyknęła i zjadła swoją porcję. Na surowo.

*

     Niewiele nacieszyliśmy się wolnością i spokojem po ucieczce z oblężonego Dubna. Wydawało mi się, że zaraz na drugi dzień po przyjeździe dostał ojciec powołanie do wojska. Poszli wszyscy mężczyźni do pięćdziesiątego roku życia. Odchodził ojciec zdaje się czwartego marca czterdziestego czwartego. Były łzy i smutek. Czy wróci z wojny? 
     Zostały same kobiety z dziećmi i wujek z Kurdybana, który miał pięćdziesiąt lat za sobą. Ale i o nim nie zapomniała władza sowiecka. Zabrano go na przymusowe roboty do Czelabińska, na Donbas.
     Zostały więc same kobiety i dzieci.
     A co w tej sytuacji z banderowcami? Jakoś dziwnie ucichli. Po okolicznych lasach chodzili młodzi sowieccy żołnierze. Bez karabinów, z rękami w kieszeniach. Na pytania, czy się nie boją banderowców tak bez broni, uśmiechali się szeroko i odpowiadali, że mają w kieszeniach granaty.
     Po pewnym czasie zaczęły się pojawiać na szosie wielkie kolumny ludzi. Szli pod konwojem od strony Dubna w kierunku Równego. Na wschód. Starsi mówili, że to są właśnie banderowcy prowadzeni na Sybir. Teraz my, dzieci, zaczęłyśmy sobie na tych ludziach używać. Za dni i noce przerażenia, napięcia, strachu, torsji, płaczu, ucieczek. Leciały więc wyzwiska, epitety, czasami i gruda stwardniałej ziemi. Kamieni w tych stronach nie było. Tamci szli w milczeniu. Tylko jeden raz jakiś na wpół rozebrany wielkolud pogroził nam owłosioną i spaloną od słońca na brąz pięścią. Wielką jak maczuga.

*

     Często, gdy byłem nad szosą, oglądałem stanowiska strzeleckie obrońców Kurdybana przed banderowcami. Mówiło się na nie potocznie okopy. Zdaje się, że co najmniej trzy razy banderowcy atakowali Kurdyban. Tak mówił mój brat, który prawie przez cały czas od opuszczenia Ziniówki był na Kurdybanie.
     Dom cioci, jak już wspominałem wcześniej, stał na wzniesieniu. Około dwieście metrów w kierunku szosy wzniesienie to lekko się obniżało i wreszcie kończyło prawie urwiskiem. W pewnej części urwiska była nawet kopalnia bodaj piasku. Piszę z wahaniem, bo piasek w tamtych stronach był rzadkością. Może to była glina. Dwadzieścia, trzydzieści metrów niżej od poziomu wzniesienia biegła szosa Dubno – Równe. Za szosą było dalsze obniżenie gruntu, przechodzące w równinę około stu metrów szerokości. Dalej grunt się podnosił, jakby dla równowagi, na wysokość wzniesienia, na którym stał dom cioci. W odległości do dwóch kilometrów od szosy był las, który gdzieś tam daleko łączył się z obszarem leśnym otaczającym od wschodu Ziniówkę. Z tego lasu szły ataki banderowców na Kurdyban.
     Kilka okopów było nad samym urwiskiem. Na lewym skrzydle był dołek strzelecki mego ojca. Była też druga linia dołków.
     Dom cioci, mimo że drewniany i kryty słomą, stał w miejscu, można powiedzieć, strategicznym. Zbierali się w nim na noc mieszkańcy Kurdybana z pobliskich domów po drugiej stronie szosy. Kobiety z dziećmi szły do schronu. Mężczyźni na zmianę czuwali, a w wypadku ataku banderowców zajmowali przygotowane wcześniej stanowiska strzeleckie. Takich placówek obronnych jak dom cioci było na Kurdybanie kilka.
     Opisany „system dołków strzeleckich” zamykało z tyłu pod gruszą stanowisko wujka z ręcznym karabinem maszynowym Diegtiarewa.
     Opowiadał więc brat, że kiedy następował atak banderowców, biegli najpierw młodsi mężczyźni z lżejszym uzbrojeniem. Szybko zajmowali stanowiska i rozpoczynała się wymiana ognia. Na końcu - jako najstarszy, już mniej sprawny fizycznie i obciążony ciężkim erkaemem - wybiegał wujek. I kiedy spod gruszy odzywał się jego kulomiot, po stronie banderowców momentalnie zapadała martwa cisza. I brat demonstrował głos strzelającego erkaemu: du, du, du, du, du!
     Chłonąłem z wielką przyjemnością opowiadanie o naszych przewagach.
Wujek swój erkaem wymontował z sowieckiego czołgu, który został rozbity na jego polu w czasie działań wojennych niemiecko-sowieckich w roku czterdziestym pierwszym. To się nazywa mieć nosa.
     Spotykam się w literaturze dotyczącej tamtych wołyńskich problemów z pytaniem: Co się złożyło na to, że samoobrona Kurdybana utrzymała się do czasu wkroczenia na te tereny Armii Czerwonej? Większe placówki padały. Potężne ośrodki samoobrony toczyły ciężkie boje. A tu utrzymała się mała kolonia, z niewielką załogą obrońców. Nie jestem wojskowym ani z wykształcenia, ani z praktyki. Na zdrowy rozum zadecydowały o tym trzy czynniki: położenie topograficzne, usytuowanie w warunkach wojny niemiecko-sowieckiej, stopień nasilenia terroru banderowców.
     Kurdyban nie był otoczony lasami, w których doskonale się czuli banderowcy. Las był tylko od strony północnej i północno-zachodniej, w kierunku Ziniówki. W pozostałych kierunkach były albo szczere, uprawne pola, albo szosa Dubno – Równe. Las był, jak już wspomniano, w odległości do dwóch kilometrów od Kurdybana. Dystans od lasu do kolonii należało pokonać, schodząc najpierw ponad jeden kilometr po zboczu w dół do szosy. Na tej przestrzeni obrońcy, ulokowani po drugiej stronie szosy na wzniesieniu, mieli dobry przegląd sytuacji. Zwłaszcza że banderowcy często popełniali błąd, podpalając jakieś obiekty za sobą. Po dotarciu do szosy napastnicy mogli zająć połowę kolonii wyludnioną na czas nocy. Aby zdobyć drugą połowę Kurdybana należało przekroczyć szosę i pokonać za nią miejscami urwiste wzniesienie.
     Drugi czynnik. Kurdyban położony był przy trakcie Lwów - Dubno – Równe – Żytomierz - Kijów. Może strategicznie ważniejszy był trakt Włodzimierz Wołyński - Łuck – Równe – Żytomierz – Kijów. Może też ważniejsza była trasa Luboml – Kowel – Kijów. Ale również przez Kurdyban bardzo często ciągnęły poważne niemieckie transporty wojskowe z zachodu na wschód i odwrotnie. Banderowcy atakujący Kurdyban musieli się liczyć z tym, że przypadkowo mogą wejść w kontakt bojowy z Niemcami. Że w trakcie ataku na Kurdyban może niespodzianie nadjechać jakiś wojskowy transport niemiecki.
     Wreszcie czynnik ostatni. Czytając literaturę przedmiotu, dochodzę do wniosku, że natężenie terroru UPA w naszej części powiatu dubieńskiego było stosunkowo mniejsze. Nie wiem, z czego to wynikało. Czy organizacja ta miała jakieś określone plany, w których ten rejon był mniej ważny. Gdzie indziej odbywały się masowe morderstwa, rzezie. U nas były pojedyncze morderstwa. Gdzie indziej były regularne walki między Polakami i upowcami. Kurdyban atakowano chyba małymi siłami. Wystarczyło, aby się odezwały bodaj trzy erkaemy, które między innymi były na wyposażeniu obrońców Kurdybana, a banderowcy szybko się wycofywali.
     Ziniówka, można przypuszczać, też była zaatakowana małymi siłami. Banderowcom nie zależało na dokonaniu rzezi jej mieszkańców. Oni chcieli tylko wypędzić Polaków z kolonii. Przecież to były strzały z pocisków zapalających z większej odległości. Chodziło o podpalenie zabudowań. Amerykanów spalono, gospodarza zastrzelono też z pewnej odległości. Znęcania się nie było. 
     Kusi mnie postawienie tezy, że Ziniówkę zaatakowali banderowcy sąsiedzi, którzy „po znajomości” nie chcieli mordować, tylko przepędzić z niej polską ludność. Być może „wykonali minimum” wobec nacisków nacjonalistycznej organizacji. 
     W Wielki Czwartek natomiast na Ziniówkę szykowali się przypuszczalnie banderowcy przybysze. A więc obojętni, bezwzględni i okrutni. Może nawet terroryzowali miejscowych Ukraińców. Ta grupa ciągnęła chyba gdzieś dalej. Może do Pańskiej Doliny lub Przebraża. Po drodze chcieli „załatwić” Ziniówkę.
     Podobnie było z Kurdybanem. Na nic by się zdały warunki topograficzne Kurdybana i usytuowanie strategiczne w konflikcie niemiecko-sowieckim. Większe ugrupowanie banderowców pokonałoby z łatwością te trudności. Mieliśmy szczęście. W tych okolicznościach wytrwanie samoobrony Kurdybana do nadejścia Armii Czerwonej rzeczywiście należy zaliczyć do sfery cudu.
     Jeżeli rzecz się miała inaczej, to jestem dumny. Nie daliśmy się. Nawet w przypadku Ziniówki, bo ewakuowaliśmy się bez strat w ludziach. Mówię my, chociaż większość czasu przesiedziałem w Dubnie. Ale to właśnie ja pierwszy rozpocząłem… „ewakuację” Ziniówki na Kurdyban!

*

     Pewnego razu przyszedłem znad szosy na podwórko. A tu w otoczeniu kilkunastoletnich chłopców, kolegów mego brata, stoi Moszko. Miał na sobie ciemne, ciepłe palto zdaje się z kołnierzem futrzanym, na głowie jakiś kaszkiet. Ręce trzymał w kieszeniach palta. Był drobnej budowy, a paltocik ten jeszcze go bardziej pomniejszał. Stał trochę jakby onieśmielony, niezdecydowany, bezradny. Nikt z dorosłych nim się nie interesował. Nie zapraszano do mieszkania. Nie bardzo rozumiałem, o co chodzi. To prawda, że mężczyzn już w domu nie było, o czym więc kobiety mogły z nim rozmawiać. Za to chłopcy bardzo się Moszkiem zainteresowali. Bo Moszko miał w kieszeni pistolet. Pokazywał go, chwalił się. Brat zaproponował zawody w strzelaniu. Moszko się zgodził. Za cel wzięto słupek oddalony niewiele ponad dziesięć metrów. Pierwszy strzelał właściciel pistoletu. Samorzutnie utworzona komisja sędziowska, składająca się ze wszystkich zebranych na podwórku chłopców, runęła w pełnym komplecie do słupka. Smarkacze, wśród nich i ja, trochę z tyłu.
     Eeeee, nie ma!
     Pistolet chwycił brat niecierpliwymi rękami. On zawsze lubił takie zabawki. Strzał. Komisja ruszyła znów tłumnie i z hałasem.
     Ooooo, jest!
     Taki to był strzelec z Moszka, rzekomego obrońcy Ziniówki i Kurdybana.
     A ja znacznie później zacząłem się zastanawiać, jakim prawem Moszko miał przy sobie pistolet. W czasach komunistycznych nie do pomyślenia było posiadanie broni bez zezwolenia. Pamiętamy to z czasów Peerelu. Pozwolenie na dubeltówkę wymagało wiele zachodu. I nie wszyscy je dostawali. Broń mogli mieć tylko wojskowi i milicja. Oraz... osoby zaufane. Cywilów ostro karano za bezprawne posiadanie broni. U Sowietów w pewnych okolicznościach groziła za to „pula w łob”. Jak już wspominałem, mój ojciec do wybuchu wojny w trzydziestym dziewiątym szefował miejscowemu kołu rezerwistów. Z tego tytułu miał prawo do noszenia krótkiej broni palnej. Ciężko musiał się tłumaczyć z tego prawa po siedemnastym września, kiedy na Wołyniu nastała władza sowiecka.
     Moszko przeniósł się z Kurdybana do Dubna po zajęciu tego miasta przez Armię Czerwoną. Podejrzewam, że tam nawiązał kontakty z NKWD, a może nawet z NKGB. Nie dziwiłbym się temu bardzo po jego przeżyciach okupacyjnych. Siostra, gdy jej powiedziałem o swoich podejrzeniach, tylko machnęła lekceważąco ręką: Co, Moszko? Eee tam!
     O, wtedy dopiero, w Dubnie, Moszko mógł walczyć z banderowcami. Nie z bronią w ręku jednak, bo to byłoby niebezpieczne dla najbliższych w szeregu, ale administracyjnie, organizacyjnie. Mógł prowadzić jakąś kartotekę, sporządzać wykazy, rejestry.
     Kiedy w ramach repatriacji znaleźliśmy się w dalekim Neidenburgu (późniejszy Nibork, a ostatecznie Nidzica w województwie olsztyńskim), po jakimś czasie zjawił się tam również Moszko. Nie widzieliśmy go w naszym transporcie. Może przyjechał później. Czuł się widocznie członkiem naszej grupy. Wspólne niedole łączą. Krążyły pogłoski, że opływał w złocie. Skąd je wziął? Moszko się ożenił. Z Polką. Czym Moszko mógł kobiecie zaimponować? Tylko złotem. Tak twierdziły i śmiały się zazdrosne Polki.
     Kiedy Moszko wkroczył w jesień swego życia, załatwił sobie kwaterę wiecznego spoczynku na... Powązkach w Warszawie. Na cmentarzu żydowskim.
     A gdzie spoczywają snem wiecznym prawdziwi obrońcy Ziniówki i Kurdybana? Zarastają zielskiem ich skromne mogiłki na cmentarzach wiejskich. Siedzieli na roli tam na wschodzie i kiedy przyjechali na tak zwane Ziemie Odzyskane, też poszli na wieś. Tam się czuli najlepiej, tam się koncentrowały ich kompetencje.
     Muszę kiedyś pójść na cmentarz żydowski na Powązkach. Może znajdę mogiłę Moszka? Tylko jak brzmiało jego nazwisko? Raz tylko, zdaje mi się, je słyszałem: Szeterlink, czy Szmeterlink.

*

     Wrócił wujek z Czelabińska. Uciekł z transportu. Władze sowieckie jakoś nie upominały się o niego.
     Opowiadał wujek o swojej ucieczce wiele ciekawych rzeczy, ale jedna historyjka pozostała w naszym życiu na dłuższy czas.
     Zbliżał się wujek, idąc pieszo, do pewnej wsi. Nazywała się Worożba. Kilkunastoletni chłopcy wspięli się na wysoką topolę i zrzucili stamtąd wronie gniazdo z młodymi pisklętami. Wujek, w trosce o przyrodę i postawę moralną dzieci, zaczął na chłopców krzyczeć. Popatrzyli na niego szeroko ze zdziwienia otwartymi oczami: My jesteśmy głodni. Odpowiedź tak mnie poraziła - opowiadał wujek – że już nic później dzieciom nie zabraniałem; po tym dopiero zauważyłem, że w okolicy nie ma ani psów, ani kotów.
     Od czasu tego opowiadania w naszych rodzinach mówiło się do dzieci, które kaprysiły przy jedzeniu: Przydałaby się Worożba! Zdaje się, że trzecie powojenne pokolenie nie rozumie już intencji tego powiedzenia.

*

     Dostaliśmy wiadomość, że ojciec jest ranny. Ojciec zawsze twierdził, że był kontuzjowany: potłuczenia ze złamaniem kości. Nie pamiętam, ale to była chyba wiadomość przekazana przez znajomego żołnierza, któremu obce były niuanse medyczne: ranny – kontuzjowany. Ranny i koniec. 
     Tak nawiasem, to ojciec miał szczęście do kontuzji. Drugi raz był kontuzjowany nad Odrą, pod Kostrzynem. 
     Z tą pierwszą kontuzją było tak.
     Zmobilizowanych mężczyzn zawieziono do miejscowości Sumy. To już było po wyjściu Andersa ze Związku Sowieckiego. Po zerwanych stosunkach dyplomatycznych między Polską a Sowietami z powodu Katynia. Ojciec zgłosił się do konnej artylerii, zgodnie ze swoją specjalnością z czasów obowiązkowej służby wojskowej. Do dyspozycji otrzymał koniki rasy zwanej potocznie mongolskiej. Ojciec podszedł do jednego z koników w sposób rutynowy. I naraz cios kopytami w żebra! Ojciec upadł na podściółkę. Podniósł się, oddał cios jakimś drągiem, który był pod ręką, ale dalej już nie mógł się swobodnie poruszać. Lekarz stwierdził złamanie trzech żeber. Miesiąc szpitala i później okres rekonwalescencji w kołchozie.
     Z kołchozu wyniósł ojciec „niezatarte” wrażenia.
     Przyszedł do wsi kołchozowej. Na progu pierwszego mieszkania siedział chłopiec około dziesięciu lat i płakał. Ojciec pyta, dlaczego płacze. Najpierw cisza, a później odpowiedź, że jest głodny. Ojciec wyjął ze swego plecaka kawałek chleba i dał chłopcu. Wziął, ale nadal płacze. No, nie jest jeszcze tak źle, pomyślał ojciec. Wyciągnął z plecaka, ze swoich zapasów domowych, kawałek solonej słoniny. Chłopak nie wziął tego: Brukwi nie chcę – powiedział. I popłakuje dalej. Z mieszkania wyszła jego matka. Kiedy zobaczyła, że syn ma w ręce kawałek chleba i płacze, pobiegła szybko do mieszkania i wyniosła kartofel gotowany. Potarła nim chleb. Chłopak się uspokoił i zaczął jeść. Słuchałem tego ze zrozumieniem. Ja też nie chciałem jeść samego chleba. Chyba że mama nałożyła na kromkę grubą warstwę gęstej śmietany i lekko ją posoliła.
     Kiedy już mowa o ziemniakach, to – według opowiadań ojca - wykorzystywane one były w kołchozie doskonale. Zgniłe w kopcach ziemniaki suszono, mielono na mąkę i następnie robiono z niej placki.
     W kołchozie były same kobiety. Jedynie na stanowisku kierownika kołchozu był mężczyzna. A tu wiosna, trzeba orać, siać. Dziesięć kobiet zaprzęgało się do pługa, a jedna nim kierowała. Czas siewu. Ojciec podjął się tej pracy. Siewników nie było, trzeba było siać ręcznie. Ojciec zawiesił płachtę z ziarnem na szyi, ocenił klasę gleby i zaczął siać znaną sobie techniką: co drugi krok rzut ziarna okrągłym zamachem ręki. Scenę takiego siewu można zobaczyć w jednym z odcinków serialu „Czterej pancerni i pies”. Niet, niet! – krzyczy kierownik kołchozu. Tak, to my zbankrutujemy. Daj, to ci pokażę, jak należy siać. Zawiesił płachtę na szyi i chwytając ziarno w obydwie dłonie, rzucał je na lewo i prawo najdalej, jak tylko się dało. Jaki był plon, tego już ojciec nie widział, bo po okresie rekonwalescencji wrócił do jednostki. Ale sprawę mogę kontynuować, opierając się na opowiadaniu mego teścia. Pasuje, jak ulał, mimo że dotyczy zupełnie innej części Ukrainy - Podola. Tam też w kołchozie podobnie zasiano jesienią ogromny łan żyta, a na drugi rok na wiosnę wyrósł sam polny mak. Plon na czerwono. Ideowo. Śmiał się prawdopodobnie, choć trochę krzywo, sam sekretarz miejscowej komórki partyjnej.
     I kiedy później w jednostce politruk wykładał o osiągnięciach kołchozów sowieckich, technikach w nich stosowanych, ojciec zabrał głos. Zaczął od tego, że tam był i widział. Politruk szybko przerwał: Da, da, da, ty tam był, ty widieł... Was, piłsudczykow, wsiech nada pieriestrielat’! 
     Powiało Katyniem.
     Jednostka ojca poszła na front. Brała udział w forsowaniu Bugu. Kiedy ojciec był już zupełnie zdrów, zaproponowano mu inny rodzaj broni zamiast pogoni za jednostką. Za namową kolegów zgodził się na polową żandarmerię w oddziale fizylierów przy pułku ciężkich czołgów. Mówił ojciec o żandarmerii z pewnym skrępowaniem. Ale tak miało być lepiej. Nie był przecież młodzikiem. Czterdzieści lat minęło...
     I właśnie w roli żandarma jechał ojciec po kolegę z Brzeżan, który z urlopu nie wracał do jednostki. Dezercja. Jechał ojciec przez Kurdyban zarówno do Brzeżan, jak i z powrotem. Dwa razy wstąpił do domu. Ile radości. Ciekawskich poinformuję, że wracał ojciec do jednostki bez dezertera. Stała umowa, że się rozminęli.
     Przywiózł ojciec ze sobą wiele wiadomości politycznych. Na wszystko nadstawiałem ciekawie uszu. Było lato czterdziestego czwartego. Już wtedy docierały do mojej świadomości takie pojęcia, jak: Sikorski, Katyń, Monte Cassino, Powstanie Warszawskie, Wasilewska, Dywizja im. Tadeusza Kościuszki. Mówił ojciec o Berlingu, który na spotkaniu z żołnierzami obiecywał Polskę bez kołchozów. Była to sprawa bardzo istotna dla żołnierzy wywodzących się przeważnie ze środowisk wiejskich. Czułem również wzruszenie, gdy widziałem łzy w oczach rodziców, kiedy mówili, że będzie Polska. Jak w naszym hymnie narodowym... Jakie później były koleje naszej Ojczyzny – to już inna sprawa.
     Na razie czekała nas ewakuacja za Bug. Musimy opuścić Wołyń.

*

     W roku czterdziestym czwartym Wigilię i święta Bożego Narodzenia obchodziliśmy przynajmniej w spokoju. Nieobecność naszych ojców wprowadzała nastrój smutku. Trzy kobiety w domu wystarały się o sutą kolację wigilijną. Robiły to dla dzieci. 
     I w taką porę przyszli na kwaterę dwaj krasnoarmiejcy. Starszy mężczyzna i około dwudziestoletni młodzieniec. 
     Na stół szły dania gotowane, smażone i pieczone; gorące i zimne.
     Starszy żołnierz sowiecki rozkleił się zupełnie. Płakał jak bóbr. A młody ciężko wzdychał, aż wreszcie zapytał: U was siewodnia wiezdie takaja wieczera? No, tak – odpowiedziały niepewnie kobiety. Ooo, to mnoga naroda pagibniet! - wystękał młody sołdat.
     I tak już w naszym domu zostało. Kto kiedykolwiek za dużo sobie pojadł, padał zawsze komentarz: Mnoga naroda pagibniet.



ZNOWU W DUBNIE

     Z wojska został zwolniony stryjek ze względu na zły stan zdrowia. Zaraz wystarał się o mieszkanie w Dubnie. Dostał pracę – jak mawiał – w jajcobazie. W jadłospisie domowym jaj było pod dostatkiem. A mama z trójką dzieci w wieku od ośmiu do czternastu lat męczyła się sama. Byliśmy przy rodzinie cioci z Kurdybana. Najgorzej było z pracami fizycznymi w czasie ewakuacji. Ale mama nawet słynny szporhet zabrała. Zabrała też chorą na świerzb Kasztankę. A było to zabronione. Wszystko załatwiła za młode prosiaki. Tuż bowiem przed wyjazdem na Zachód maciora wydała na świat ogromną ilość prosiaków. Ponad normę. Wszystkie mama wychuchała i odchowała. A później: za przetransportowanie „krościawej” Kasztanki – prosiak, za miejsce w wagonie dla krowy Maliny – prosiak, za przewiezienie szporhetu – prosiak, za klatkę kur na platformie – prosiak (kury z platformy skradziono nam w Rejowcu Fabrycznym), za załadowanie tego wszystkiego do wagonów – dwa prosiaki...
     Niewiele pożytku było ze mnie w przygotowaniach do ewakuacji. Raczej przeszkadzałem. Mama ulokowała mnie u stryjka w Dubnie. Tam, przy Zaułku Ikwiańskim tuż nad Ikwą, przesiedziałem - wydaje mi się - kilka tygodni.
     Tam też byłem świadkiem pociesznej transakcji handlowej. 
     Siostra wujka z Kurdybana, ta z Jędrzejowa (dla nas dzieci to była ciocia), miała na sprzedaż sól. Jakieś zapasy z okresu okupacji. Kupowała Ukrainka. Ciocia żądała za kilogram soli dwadzieścia rubli. Ukrainka dawała „sorok”, czyli czterdzieści. No i rozpoczął się nieustępliwy i zażarty targ. Obie kobiety znały tylko swój język ojczysty, a podejrzewały się nawzajem o próbę oszukania. Dość długo trwało handlowe zmaganie kobiet ku uciesze szczególnie dzieci. Podpowiadaliśmy cioci, że cena Ukrainki jest dla niej korzystniejsza. Nie odnosiło to skutku. Ciocia była trochę dziwaczką. W sumie mieliśmy niezłe widowisko.
     Wreszcie odmiana na lepsze. Dostaliśmy w Dubnie mieszkanie przy ul. Tarasa Szewczenki 1. Przed wojną ulica Panieńska. Mieszkanie było stosunkowo duże. Kuchnia i dwa pokoje. Rzecz jasna, otrzymaliśmy je na czas określony. Do czasu ewakuacji. Zbliżaliśmy się powoli do stacji kolejowej. Mama opowiadała, że zanim załatwiła to mieszkanie, poszła do domu swego brata, mając nadzieję, że tam będzie łatwiej dostać jakieś lokum. Jego właściciel co prawda „rezydował” już niemal dokładnie cztery lata na Syberii, ale to przecież była jego własność. Tam dopiero od aktualnych lokatorów dostała bolszewicką „lekcję” o własności prywatnej: Krwiopijcy, wy jeszcze chcecie naszą krew wysysać! Ooo! Wasza własność?! Skończyła się wreszcie, won! I to tak mówili Polacy, bo mama opowiadając o tym zajściu, przytaczała usłyszane słowa po polsku. Czyżby mój wujek był takim krwiopijcą? 
     Nie pamiętam, jak się dowiedziałem o tym mieszkaniu przy Szewczenki. Oglądałem je. Razem z siostrą. Jak tam się znalazła? Przecież była na Kurdybanie. Zapewne przyjechała ze starszymi, którzy przewozili dobytek z Kurdybana do Dubna. Miałem wrażenie, jakby miała zamiar to mieszkanie wstępnie urządzić. Była ubrana w krótki bodajże kożuszek, na głowie gruba popielata chusta odpowiednio owinięta wokół szyi. Spod chusty wyglądały zdrowe zarumienione na mrozie policzki i oczy jakby teraz bardziej dorosłe. Dobrze się prezentowała moja siostra. Chciałem bardzo pomóc, aby jak najszybciej mieć swój dom. W mieszkaniu było zimno. Próbowałem w kuchni rozpalić ogień w jakiejś rurze przystawionej do komina... I w pewnym momencie stwierdziłem, że siostry nie ma. Gdzieś znikła. Długo czekałem na jej powrót. Bezskutecznie. Nie mogłem zrozumieć powstałej sytuacji. 
     Przypuszczam teraz z dystansu lat, że starsi polecili jej zorientować się w warunkach tego mieszkania, więc pobiegła do niech z odpowiednią informacją. Tylko dlaczego mi nie zostawiła żadnych dyspozycji?
     Poszedłem smętny do stryjka przy Zaułku Ikwiańskim.
     Przywożony z Kurdybana dobytek zwalano w jednym pokoju. Wystarczył na wszystko. Drugi pokój stał pusty. Wreszcie doczekałem się dnia, kiedy ostatni transport nadszedł z Kurdybana i przyjechali na stałe dorośli. Ma się rozumieć, że przyjechała mama. To najważniejsze.
     Siedzimy wszyscy w kuchni. Ogrzanej, przytulnej, oświetlonej piętnastowatową żarówką. Większych pod karą nie można było używać. Ja, szczęśliwy, siedzę przy mamie.
     Naraz ktoś zadudnił pięścią w okno i wrzasnął: Pożar, suszarnia się pali!! We mnie jakby grom strzelił. Wyskoczyłem przed dom. Na lewo, nad Ikwą, wielka żagiew! W odległości około dwustu metrów od naszego domu stała budowla o charakterze przemysłowym. Duży wielopiętrowy budynek z czerwonej cegły. Wypalony wewnątrz na skutek ostatnich działań wojennych. Straszył osmalonymi oknami bez szyb. Była tu przed wojną prawdopodobnie suszarnia chmielu. Obecnie budynek ten w pewnej części wykorzystywali Rosjanie. Umieścili tam pralnię. Teraz buchał stamtąd ogień. Płomienie, na skutek podmuchu wiatru, skłaniały się w naszą stronę. Między suszarnią i naszym budynkiem stała jeszcze stodoła. Co prawda murowana, ale pełna słomy. 
     Pożaru, jak już wspominałem, bałem się panicznie. Chyba podświadomie kojarzyłem go z banderowcami. Mobilizował mnie z ogromną dynamiką do czynu, do ucieczki.
     Nie wiem dokładnie, jak się znalazłem u stryjka przy Zaułku Ikwiańskim. To był dobry kawałek drogi. Gdy tam dobiegałem, zastałem ludzi na ulicy, tuż nad rzeką. Stali i gapili się na pożar. Był dobrze widoczny z tego miejsca.
     Na drugi dzień rano wróciłem jak niepyszny do domu przy Szewczenki.

*

     Naszą sąsiadką przy ulicy Szewczenki była Rosjanka, żona kapitana. Nazywaliśmy ją z naleciałością rosyjską – kapitanka. Dzieliliśmy wspólnie korytarz. Mąż sąsiadki pełnił jakąś funkcję wojskowo-administracyjną niedaleko Dubna, w Demidówce. Kiedy pierwszy raz wszedłem do tego korytarza, poczułem niezbyt przyjemny zapach. Wszyscy z Kurdybana to odczuli. Myśleliśmy, że to przejdzie. Może się coś przypaliło sąsiadce. Nie mijało. Znacznie później zapach znikł. Przyzwyczailiśmy się, albo sąsiadka zmieniła jadłospis.
     Czego myśmy nie usłyszeli od tej kobiety o życiu w Związku Sowieckim. Że się też nas nie bała. Za takie opowiadania szło się do Gułagu. Była osobą wykształconą, jak na tamte czasy. Miała ukończoną dziesięciolatkę, czyli mniej więcej równoważność naszej matury. Była inteligentna, grzeczna, rezolutna. Miała troje dzieci: osiemnastoletnią Galinę, jedenastoletniego Jurę i czteroletnią Tanię.
     Jej starsza córka wsławiła się tym, że uszyła sobie suknię ze zdobytej gdzieś gazy, przejrzystej jak mgiełka. Chciała się pochwalić przed sąsiadkami. Pewnego wieczoru wystąpiła w tej sukience. Bez halki! Kobiety miały temat do wałkowania na kilka dni.
     Z Jurą jednego razu toczyliśmy zajadły bój o połamane krzesło. My – to znaczy ja i mój daleki kuzyn. To nasze kriesło. Chcieliśmy mówić po rosyjsku, nie wiedząc, że kriesło to po rosyjsku fotel! Eto majo kriesło. Jura przyjął naszą terminologię, myśląc że ten połamany grat jest w naszym pojęciu fotelem! Szarpaliśmy stare krzesło bez siedziska. Każda strona do siebie. Jura był od nas starszy o trzy lata, ale nas było dwóch. I tak kilka razy: Nasze kriesło – Majo kriesło. Naraz Jura: Eto nie wasze i nie majo kriesło. Eto kriesło gosudarstwiennoje! Nie wiedzieliśmy, co począć z tym argumentem. Nie chodziło o względy merytoryczne, bo na dobrą sprawę nie rozumieliśmy dokładnie znaczenia słowa „gosudarstwiennoje”. Rzecz szła o stronę formalną sporu. Jura użył innego argumentu, więc nie wypadało nam po staremu – nasze kriesło. Nie wiedzieliśmy co począć, jakiego użyć kontrargumentu. Hy, gosudarstwiennoje, gosudarstwiennoje – tyle było naszej odpowiedzi. Porzuciliśmy krzesło. Jura też, bo przecież nie było jego. Pewnego dnia krzesło znikło. Może ktoś je skradł. Tak to przecież bywa z własnością państwową.
     Ale wracajmy do kapitanki. Opowiadała o głodzie w swoim kraju. Jej dzieci były u kresu życia. Popuchły z głodu. Zwłaszcza Jura. I naraz zupełnie niespodzianie nadeszła paczka od męża z wojska. Nigdy wcześniej paczek nie dostawała. Czego w tej paczce nie było! Biały chleb, mąka, kasza, cukier. I słonina! Świat się błyskawicznie odmienił. Jura najadł się tak, że znów groziła mu śmierć. Od biegunki. Od tego momentu – stwierdziła kapitanka - zaczęliśmy żyć dobrze. A stało się to wtedy, kiedy nasza armia wkroczyła na wasze tereny – powiedziała szczerze. Zachwycona była naszą kuchnią - gotowanymi potrawami i wypiekami. Po pewnym czasie postanowiła kapitanka nam zaimponować. Sprowadziła malarza pokojowego. Kazała wymalować mieszkanie: sufity na biało, ściany na kremowo ze szlaczkami. Miała jedną kołdrę. Pruła ją co tydzień, pokrycie prała i od nowa zszywała. Chyba nie znała, więc i nie miała, poszew. Nu – wyjaśniała swoim znajomym – kto w pirogach, a kto w czystotie. Nasze matki się śmiały. Rzeczywiście z czystością było u nas na bakier. Siedzieliśmy przecież na tobołach i nikt nie miał zamiaru remontować mieszkania!
     Puentą całej sprawy niech będzie oświadczenie małej Tani. Pewnego dnia rano przybiegła do nas z nowiną: My uże niestali alej kuszat’! Ogłaszała to przez kilka dni na korytarzu i podwórku. Małe dziecko wyniosło wszystko, o czym się mówiło w domu. 
     Może to wtedy zniknął z korytarza niemiły zapach.
     A wypowiedź małej Tani długo funkcjonowała w naszej rodzinie w momentach powojennej poprawy materialnej.

*

     Pewnego razu gruchnęła po Dubnie wiadomość, że na rynku będą wieszać banderowców. Za sabotaże. W domu wśród dorosłych nie było widać zainteresowania tą sprawą. Nikt ze starszej młodzieży nie wziąłby mnie ze sobą na tak drastyczne przedstawienie. Nawet nie wypadało prosić. A sam bałem się iść. Później, po egzekucji, byłem na rynku w towarzystwie braci: rodzonego i ciotecznych, kuzynów. Jeszcze chyba przez tydzień ciała wisielców dyndały ku przestrodze na szubienicy wśród straganów z lepioszkami, cukierkami typu landrynki (bez opakowania) i innymi podobnymi smakołykami. Na piersiach mieli zawieszone tablice z wypisanymi przewinieniami. Próbowałem je rozszyfrować, ale były pisane odręcznie. Jedno tylko zrozumiałem, że powieszono ich między innymi za wykolejone pociągi.

*

     Nieraz się zastanawiam, jak na prawdę układały się wtedy na Wołyniu stosunki między Polakami a Ukraińcami. Przecież nie wszyscy Ukraińcy byli wrogo nastawieni do Polaków. Nie wszyscy byli nacjonalistami. I wreszcie nie wszyscy, nawet nacjonaliści, akceptowali tak krwawy terror. Myślę, że - jak to zwykle w życiu bywa - mieliśmy do czynienia z wielką różnorodnością postaw wobec spraw koegzystencji różnych nacji na tym terenie. Taki etniczno-polityczny przekładaniec. Sądzę nawet, że nacjonaliści byli w mniejszości. A już terroryści na pewno. Ale wiadomo też, że nacjonaliści, a terroryści szczególnie, nie tolerują ludzi o innych przekonaniach nawet w swojej grupie. Inaczej więc myślący ludzie, w obawie o swój los, nie ujawniają wówczas swoich przekonań. 
     Jak już wspominałem, do rozprawy z Polakami na Wołyniu przychodzili banderowcy z innych województw. Powiadano, że z Podola. Miejscowi Ukraińcy ostrzegali nas przed grożącym niebezpieczeństwem. Pomagali Polakom w trudnych sytuacjach, ponosząc za to nierzadko krwawe konsekwencje.
     Przykłady z bliższych nam wydarzeń. Po napadzie banderowców na Ziniówkę konie stryjka zostały w polu. Tuż koło domu Chryści, sąsiadki stryjka. Ukraińcy schwytali je i oddali stryjkowi. Ta sama Chryścia, miała dwóch synów: starszy Aleksander (Sianik), młodszy – Maksym. Sianik był w randze bodajże porucznika w ukraińskich nacjonalistyczny oddziałach terrorystycznych. Czy on organizował napad na Ziniówkę? Może, ale raczej nie. Od niego szli, zapewne z jakiejś bojowej narady, ci dwaj młodzi mężczyźni, którzy przypuszczalnie zaaranżowali przypadkowe spotkanie z moim ojcem w polu. Opisywałem to wcześniej, zwracając uwagę na ich pogróżki pod adresem Polaków. „A młodszy brat Sianika był chłopakiem, choć do rany przyłóż”. Tak mawiał mój stryjek. Wszyscy lubiliśmy Maksyma. Wstydził się za swego starszego brata. Jest raczej pewne, że reprezentował tym i postawę swojej matki. Bardzo często, w czasach wojennej zawieruchy i mody na radykalne postawy, podziały przebiegają przez rodziny.
     W ostatecznej rozprawie Sianika wytropili Sowieci. W pogoni postrzelili go. I w końcu schwytali. Do konfrontacji wzięto... mego stryjka. Stryjek zgodził się, ale pod warunkiem, że będzie ukryty w szoferce samochodu. Nie chciał stawać, jak mówił, przed tym chłopakiem oko w oko. Wstydził się. Przecież to był syn sąsiadki, którego znał od dziecka. 
     Inny przykład. Pewien Ukrainiec z sąsiedniej wsi, był w młodości niemałym rozrabiaką. Raz na zabawie w czasie bójki zabił człowieka. Banderowcy w czasach opisywanego tu krwawego terroru zwrócili się do niego z propozycją nie do odrzucenia. Miał być katem do wykonywania wyroków śmierci na Polakach. Spotkali się z odmową. Takich ludzi wśród swoich banderowcy też mordowali. Zagrożony Ukrainiec w dramatycznych okolicznościach uciekł do nas, do Polaków. Wyjechał z nami na Zachód. Zawsze mówimy o nim z wielkim szacunkiem. Ale jednocześnie i z uśmieszkiem. Nigdy się dobrze nie nauczył języka polskiego. Nieraz mówił pocieszne rzeczy, które wynikały z użycia podobnych słów, ale o innym ich znaczeniu: Cięczkie czasy – narzekał nieraz - nie ma wychodka (nie ma wyjścia).
     To, co się działo na Wołyniu w czasie okupacji, przypomina mi trochę „Cichy Don” Szołochowa. Nic dziwnego ostatecznie. Toż to prawie te same strony.

*

     Moja mama, jak daleko sięgam pamięcią, piekła na niedzielę ciasto drożdżowe. W dochowce szporhetu. Były to niezwykle puszyste, duże pampuchy wypełnione owocami (wiśnie, czereśnie). Czasami były i bez owoców, co wcale nie umniejszało ich smaku. Nazywaliśmy je, chyba z czeska, buchtami. Ciasto na buchty zaczyniała mama w emaliowanej miednicy. Nie za dużej, ale też i nie za małej. Miało wystarczyć na sześcioosobową rodzinę. I tę właśnie miednicę wypatrzyła u mamy w Dubnie mieszkająca w sąsiedztwie młoda Żydówka: Pani pożyczy miednicę, ja chce pomyć sobie. Tak było ze dwa lub trzy razy. Ani razu mama nie zdobyła się na odmowę. Później, za każdym razem po zwrocie miednicy, gotowała się w niej cały dzień woda. Co ta Żydówka miała na myśli, zaśmiewały się kobiety w domu, mówiąc „pomyć sobie”. Może tylko głowę. To wystarczyłoby gotować miednicę najwyżej jedną godzinę. Zwrot „pomyć sobie” pozostał na stałe w naszej rodzinie. Ile razy wspominaliśmy później to zdarzenie, mama uśmiechała się zawsze z zakłopotaniem.

*

     Niedaleko naszego tymczasowego domu była pralnia. Bodajże wojskowa. Wspominałem o niej, opisując pożar, który tam wybuchł. Nie spłonęła doszczętnie. Funkcjonowała dalej. Pewnego razu przyszedł do nas w jakiejś sprawie sowiecki sołdat, który pracował w tej pralni. No proszę, jedni walczyli na krwawych frontach, a drudzy siedzieli w pralniach. Nie wiem, jaką funkcję tam pełnił. Prał, czy zarządzał? Sołdat zaczął zachodzić do nas częściej. Okazało się, że „wpadła mu w oko” córka cioci. Ta, która z Hulczy po najściu w nocy banderowców uciekła z dziećmi do matki na Kurdyban. Dawaj – namawiał ją sołdat – pajdiom w baniu; ja tiebia spinku pamju, ty mienia. Zdarzenie to długo i ze śmiechem wspominały kobiety w domu. Ciekawe, że w tych komentarzach nie było złośliwości ani pod adresem młodej kobiety, ani pod adresem sołdata. 
     Kiedy sześćdziesiąt lat później opowiadałem synowi tę historię, też skomentował ją ze spokojem: Ostatecznie zaproponować komuś umycie pleców, to nic strasznego.

*

     Po moim powrocie na Kurdyban z oblężonego Dubna zaprzyjaźniłem się z wnukami cioci, czyli z dziećmi jej córki z Hulczy. Był to chłopiec kilka miesięcy ode mnie młodszy i jego siostrzyczka młodsza od nas o dwa lub trzy lata. Ja uciekałem przed banderowcami z Ziniówki na Kurdyban przez Warkowicze. Oni stali pod ścianą z rodzicami, gdy banderowcy plądrowali ich dom. Ich ojciec też był na wojnie w polskim wojsku. 
     Pewnego razu chłopiec wsławił się filozoficzną tyradą. Wieczorem, kiedy wszyscy ułożyliśmy się do snu, matka chłopca pyta go, czy zmówił przed snem pacierz. Usłyszeliśmy niewyraźne mamrotanie. Natychmiast zmów pacierz! Tak, zmów pacierz, zmów pacierz – zaczął chłopiec. Jak jesteś mały – to zmów pacierz. Jak podrośniesz – idź do szkoły. Jak skończysz szkołę – idź do pracy. Później zabiorą do wojska. Po wojsku – ożeń się. Urodzą się dzieci. Wreszcie zestarzejesz się, wypadną zęby. I po co to wszystko? Starsi długo nie mogli zasnąć z uciechy. Ja, trochę przez zazdrość, nie widziałem za wiele powodów do śmiechu. Tylko dlaczego on tak przeżywał to wypadanie zębów?
     Kiedy byliśmy w Dubnie przy ulicy Szewczenki, namówiłem swego dalekiego kuzyna i jego siostrzyczkę do pierwszego samodzielnego wypadu na miasto. Zawsze fascynowały mnie mapy. A na dubieńskim rynku, na ścianie wysokiego domu, była wymalowana wielka mapa Europy, a na niej zaznaczona tasiemką linia frontu wschodniego i zachodniego. Studiowałem ją z wielką uwagą i zaangażowaniem. Martwiła mnie nieruchoma linia frontu zachodniego. Wschodnia ciągle się przesuwała na zachód, a tam nic. Gdyby na zachodzie ruszyło w podobnym tempie, wojna skończyłaby się szybko i nasi ojcowie wróciliby do domu.

     A tymczasem dostaliśmy wiadomość, że ojciec nasz zginął w Warszawie. Nie było to formalne powiadomienie z jednostki wojskowej. Jakiś znajomy naszej rodziny przekazywał, że widział ojca zabitego na Pradze. W domu zrobiło się zimno, poczerniało, życie zamarło. Płakaliśmy cały dzień. Nazajutrz zaczęliśmy się czepiać każdej możliwej nadziei. Trochę nam nie pasowały pewne fakty po ostatnim liście ojca. Ponieważ ojciec należał do osób niechętnie piszących listy, długo musieliśmy czekać na weryfikację niepewnych informacji. Oficjalnego powiadomienia o śmierci ojca nie dostawaliśmy. Czekaliśmy w napięciu. Wreszcie jest list! Szybko i nerwowo sprawdzaliśmy daty i miejscowości, o których ojciec pisał. List był spod Kołobrzegu. Ojciec żyje! Do domu też powróciło życie. Zrobiło się jaśniej i przytulniej.
     Po wojnie ojciec wspominał, że rzeczywiście widział tego znajomego na Pradze. Jechaliśmy, siedząc większą grupką na czołgu – opowiadał ojciec – i kiedy go zobaczyłem, jak szedł w kolumnie piechoty, pokazałem mu język. Czyżby wziął to za grymas śmiertelnie trafionego człowieka? A może widział później kogoś martwego, podobnego do mnie.

*

     Nadszedł wreszcie dzień, kiedy pierwszy konny wóz powiózł nasze rzeczy na rampę stacji kolejowej w Dubnie. Wszystkie dawne i obecne przewodniki turystyczne stwierdzają, że stacja kolejowa w Dubnie jest bardzo oddalona od śródmieścia. Aż o sześć kilometrów. Mama załatwiła więc dzieciom kwaterę, na czas przewozów, jeszcze bliżej stacji. U dalszej rodziny ojca, Czechów po kądzieli. A w domu przy Szewczenki pozostał nasz Żuczek. Nie wystarczyło mu miejsca obok Kasztanki, Maliny, prosiaków i kur. A tak nam wiernie służył. Nie wiem, u kogo pozostał na służbie. Nie śmiałem o to pytać mamę, która była tak zaharowana.
     Jechaliśmy na stację, przejeżdżając koło domu, w którym przesiedziałem prawie rok łącznie z oblężeniem Dubna. Przypatrywałem się pilnie, ale emocji nie było. Wszystko było jak za szkłem – wyraźne ale z jakimś dystansem. Może odległość była zbyt wielka, nie widać było szczegółów ani ludzi. Czy były tam jeszcze moje książki i zabawki? Czy ktoś czytał te książki, czy ktoś się bawił moimi zabawkami? 
     Większe emocje przeżywałem, gdy w tej drodze mijaliśmy koszary, w których ojciec przed wojną odbywał obowiązkową służbę wojskową!
     Na nowej kwaterze wpakowałem się w tarapaty... sercowe. Nie z mojej inicjatywy. To dobrze świadczyło o mnie, czy źle? Wpadłem w oko córce pani domu. Dziewczynka była chyba w moim wieku, ale znacznie, znacznie więcej miała ode mnie tupetu. Bezczelna! Gadała na prawo i na lewo z odpowiednim uśmieszkiem, że się w niej kocham. A to jest przecież – jak wiemy – ogromny dyshonor dla ośmioletniego chłopca i w ogóle kompromitacja. Wymyśliła nawet treść listu, który do niej napiszę, gdy już dojadę na miejsce przeznaczenia. Było tam o miłości i tęsknocie. A miał się zaczynać tak: Ma draha Jirzinko! Ja se za tobou stejskam... Niech mi Czesi wybaczą błędy, ale tak to słyszałem. I to nie jeden raz. No, widzicie, czy to nie skandal? Dorośli, widziałem, mieli wielką uciechę z pomysłowości dziewczynki i z mego zakłopotania. Najchętniej zapadłbym się ze wstydu pod ziemię. Gdyby to było na gruncie neutralnym, zareagowałbym odpowiednio. A tu nie wypadało. Mama zabiegała o tę kwaterę, a ja mógłbym wszystko popsuć nieopatrznym postępkiem. Pomagałem mamie, jak umiałem, nawet kosztem ambicji i honoru. Nie pamiętam, jakie było nasze pożegnanie. Chyba zręcznie wymknąłem się po angielsku. Bez pożegnania.
     Wreszcie stacja kolejowa. Na rampie wielki tłok. Rodziny walczą o najlepsze miejsca do załadunku. Wyjazd był wyznaczony na dwudziesty piąty kwietnia, ale nikt nie był całkowicie pewny tego terminu. Nie jeden raz termin przesuwano. Ale na wszelki wypadek dobrze było być kilka dni wcześniej, zgodnie z odwieczną kolejową zasadą: Lepiej być na stacji dziesięć minut wcześniej, niż minutę później. A więc koczowaliśmy. Ile tam było ludzi, trudno określić. Później, jak się wszyscy załadowali do wagonów i ruszyliśmy w drogę, długość transportu określano na dwa kilometry. Dwie lokomotywy ciągnęły.
     Na rampie działy się sceny przeróżne – od komicznych do dramatycznych. Dwie pozostały mi w pamięci.
     Oto prowadzą żandarmi pijanego oficera wojsk sowieckich. Szarża niezbyt wysoka. Ale i nie za niska, aby go nie prowadzić z pewnym szacunkiem. Pijany oficer jest rozchełstany od pierwszego guzika koszuli pod brodą do ostatniego u spodni. Ryczy na cały głos piosenkę ze słowami w łamanej polszczyźnie:

     U Polaków nie ma masła,
     tylko sama margaryna...


     Polacy na rampie śmiali się serdecznie. Gdzieś z boku rozległ się męski głos: Patrzcie, jaki gieroj, a jeszcze niedawno głodem przymierał. Ja też miałem swój pogląd na tę sprawę po opowiadaniach kapitanki.
     U nas pod tę melodię podkładało się inne słowa:

     Jedzie Hitler na rowerze,
     Margarynę w wiadrze wiezie.
     A Niemiaszki się radują,
     Że se chleba posmarują.


     Znacznie później zauważyłem, że melodia była wzięta z przeboju La cinella campaniola lansowanego w tamtych latach przez Tino Rossiego we Francji. Gdzie Paryż, a gdzie Ziniówka. Mała wołyńska kolonia zabita deskami. Posiadanie radia było przecież surowo zakazane. Mimo to, jak szybko ta piosenka dotarła do nas! A do tego jeszcze słowa wywodzące się chyba z warszawskiej ulicy z czasów okupacji. 
     Inny jeszcze przykład. Przebojem w Niemczech w tamtych czasach była piosenka Rosamunde. Też szybko do nas dotarła. I nie było w tym nic dziwnego, gdyż niemieccy żołnierze śpiewali ją na okrągło. Ale słowa były już polskie. My, dzieci, znałyśmy tylko początek:

     Rozdarł mordę i wrzeszczy na cały świat...

Może to była aluzja do przemówień Hitlera? 
     Śpiewaliśmy również na melodię naszego hymnu narodowego:

     Jeszcze Polska nie zginęła,
     póki Bóg nad nami.
     Jeszcze Hitler będzie wisiał
     do góry nogami.


Czy to miało jakiś związek z niechlubnym końcem Mussoliniego? Jednak nie. Mussoliniego powieszono, właśnie do góry nogami, pod koniec kwietnia czterdziestego piątego, a myśmy tak śpiewali już w roku bodaj czterdziestym drugim. Chyba po Stalingradzie. Widocznie w nadchodzących czasach „coś wisiało w powietrzu”. Hitler bał się takiego końca. Dlatego popełnił samobójstwo.
     Co się tyczy margaryny, to myśmy jej wtedy jeszcze nie znali. Margaryna to już przemysł. A my byliśmy na etapie oleju. Przypomnę tylko, że u kapitanki obserwowaliśmy jeszcze większe zacofanie. 
     Widziałem raz margarynę... z daleka. Rodzina niemiecka porządkowała tygodniowy przydział żywności na kartki (bezugsschein). Byłem ciekaw jej smaku. Kiedy po kilku latach po wojnie mogłem zaspokoić swoją ciekawość, stwierdziłem ze zdziwieniem, że jest bardzo niesmaczna. Mogła zastąpić tłuszcz przy pieczeniu, smażeniu. Nie nadawała się zupełnie do bezpośredniego jedzenia.
     Na rampie byłem też świadkiem i przykrej sceny. Z transportu kolejowego wyładowano brudną bieliznę wojskową, przypuszczalnie do prania. Ogromna sterta brudnych szmat leżała kilka dni pod gołym niebem. Wreszcie bieliznę zabrano, ale na placu pozostały jakieś resztki. Przeważnie onuce. I naraz pojawiła się tak zwana bezprizornaja maładzioż. Młodzież bez opieki. Ubrani w łachmany i, o zgrozo, boso. Zbierali te szmaty bardzo pilnie. Jeden z nich nazbierał sporo i mówi do koleżki: O, teraz mi zima nic nie zrobi. Jak sobie owinę nogi, to będzie ciepło. Zachwytu w jego głosie nie jestem w stanie opisać. Młodzież bez opieki widziałem już wcześniej, więc ta scena nie była zbytnim zaskoczeniem. Jeszcze jak mieszkaliśmy przy Szewczenki, zobaczyłem raz chłopaka stojącego naprzeciwko naszej bramy po drugiej stronie ulicy; przy skrzynce pocztowej wiszącej na płocie ze stalowymi sztachetami. Zima w pełni. Śnieg i mróz. A on stał boso. Przed zimnem ratował się w ten sposób, że stał przez jakiś czas na jednej nodze, drugą miał wysoko podkuloną. Ogrzewał ją. Po jakimś czasie zmieniał nogę. Tak stał godzinami. I dniami chyba też... Co ciekawsze, nie było po nim widać ani słychać, żeby choć „niemnożka pieriemiorz”.
     Wreszcie podstawiono wagony. Towarowe rzecz jasna. Rozpoczął się załadunek. Jaka dzielna była nasza mama! Wszystko zostało załadowane. Do jednego wagonu ładowano po kilka rodzin. W naszym było chyba siedem. Małe dzieci pilnowały tobołów, siedząc na nich. Przynajmniej w tym były pomocne. Większe pilnowały krów, koni, świń i kur porozmieszczanych w innych wagonach. Większy i cięższy sprzęt, jak na przykład nasz szporhet, ulokowany był na platformach. Konie z całego transportu umieszczono w kilku wagonach. Do ich pilnowania matki wysyłały kilkunastoletnich synów. Starsi byli na wojnie lub w Niemczech na przymusowych robotach. Tak więc brat mój poszedł pilnować Kasztanki. W efekcie spotkało się tam wielu chłopców w wieku mego brata z innych rodzin. Wszyscy mieli za zadanie pilnować swego konia. Może to było i fajne. Porobiono im pod sufitem wagonu coś w rodzaju półek do spania. Opowiadano, może dla żartu, że mój brat spadł pewnej nocy podczas snu z takiej półki. I nie obudził się. Spał pod nogami koni, a one go grzecznie omijały z kopytami.
     Ruszyliśmy.
     Mijaliśmy stacyjki, a ja czekałem na Brody. Tyle się o tym mieście mówiło w domu i przed wyjazdem. Błędnie uważałem, że to jest wołyńskie miasto. Zresztą, nie docierało w ogóle do mojej świadomości, że tuż obok może być jakieś inne województwo. Nie chodziło wcale o to, aby pożegnać ostatnie miasto Wołynia. To należałoby zrobić na poprzedniej stacji, w Radziwiłłowie. Ale ja byłem za młody na takie sentymenty. Mnie intrygowała nazwa miasta. Łączyłem ją z brodą, a nie z brodem. Jakież to będą te Brody? Czy będzie widać uzasadnienie dla nazwy? Pociąg jechał niezbyt szybko, ale nie zatrzymywał się na stacjach. Siedziałem w okienku znajdującym się tuż pod dachem wagonu. Jak to w wagonach towarowych. Pierwszy raz jechałem pociągiem. Ciekaw byłem świata.
     Pojawiło się w oddali kilka rzadko rozrzuconych domów. Jednopiętrowych, z szarej cegły i o płaskich dachach. Zbliżały się wolno, zrównały z naszym wagonem i ciągle w takim samym tempie odpłynęły na koniec bardzo długiego transportu. Aż znikły. Starsi mówili, że to były Brody. Rozczarowanie. Żadnego podobieństwa do brody, i do tego jeszcze w liczbie mnogiej, nie zauważyłem.
     Przed nami był Lwów.

Szczecin, lipiec 2004

Tadeusz Cieślak,

 

Odsyłacze do wymienionych w tekście istniejących opisów miejscowości wołyńskich:

Ziniówka, Białogródka, Hulcza, Kurdyban, Młynów, Zdołbunów, Dubno, Przebraże, Warkowicze, Krzemieniec, Równe, Żytomierz, Włodzimierz Wołyński, Luboml, Kowel, Radziwiłłów.

 - - -

Franciszek Cieślak, "Moja przymusowa praca dla „tysiącletniej Rzeszy”

-------------

Wybór wspomnień.