Pamiętnik Jerzego Dytkowskiego Rokitno Wołyńskie 1920-1944
wstęp - rozdziały 1-10 - rozdziały 11-20 - rozdziały 21-30 - rozdziały 31-40 - rozdziały 41-47 - komentarze czytelników
1. RODZINNE STRONY. O pierwszych wrażeniach oglądu skrawka ziemi polskiej na przygranicznej stacyjce Krywin pisałem już poprzednio. Po przewiezieniu Polaków-tułaczy do przyległej Zdołbicy, polska służba kolejowa przenosi ich z towarowych ciepłuszek szerokiego toru, do normalnych wagonów osobowych PKP i transportuje do miasta Równego. Przybyłe ze Związku Radzieckiego polskie rodziny, zakwaterowano w budynku koszarowym i poddano obowiązującej kwarantannie. Niezwłocznie po przybyciu - urządzono nam kąpiel i wydano czystą bieliznę, oraz objęto ścisłą kontrolą sanitarną. Wszyscy przyjezdni byli poddawani badaniom lekarskim i obowiązującym szczepieniom ochronnym. Dopiero po tych zabiegach i dwutygodniowych obserwacjach sanitarnych, rodziny przyjezdnych były kierowane do miejsc poprzedniego zamieszkania. Naszą gromadkę rodzinną odesłano do powiatowego Chełma. To na tym terenie znajdowała się gmina Staw, miejsce przynależności stanowej byłych mieszkańców Rudy Opalin. W celu dopełnienia formalności meldunkowych, jako osoba podlegająca obowiązkowi służby wojskowej, wraz z ojcem udałem się do urzędu gminnego. Przychylny urzędnik poinformował nas, że niedawno pewien uciekinier o takim samym jak nasze nazwisku, także meldował swój powrót z bolszewickiej Rosji. - To był Stach - zauważył ojciec. - Zgadza się - rzekł urzędnik - bo ten jegomość miał na imię Stanisław. - Gdzie on teraz zamieszkuje? - zapytał tato. - Nie wiem, ale pamiętam, że wspomniał o kresach. - Ach tak, mówił zapewne o Rokitnie - zauważył ojczulek- bo to miasteczko leży na kresach i jest w nim już czynna huta szkła. - Bardzo możliwe - stwierdził urzędnik. Jeśli panowie poszukują pracy w hutnictwie szkła, to radziłbym także wyjechać, bo nasze pobliskie huty w Dubecznie, Rudzie Opalin i Józefowie są obecnie nieczynne. - Chyba dobrze pan radzi - przyznał ojczulek - ale ja i tak muszę udać się do Józefowa. Na miejscu lepiej zorientuję się w naszej branży, a przy okazji odwiedzę starych znajomych - zdecydował tato. W powrotnej drodze do Chełma, odwiedziliśmy jeszcze dalekiego kuzyna w Nowosiółkach. Był nim, nie młody już i schorowany pan Nastarewicz, właściciel wiatraku w tej wiosce. Młyn już od dawna stanowił środek jego egzystencji. Jak wynikało ze wstępnych informacji urzędnika gminy i życzliwego kuzyna ze wsi, znalezienie dobrej pracy zarobkowej nie było łatwe, a wiadomość o postoju hut, świadczyła aż nadto o potrzebie rynku i rozszerzającym się bezrobociu. Tak czy inaczej ojczulek udał się do pobliskiego Józefowa, a ja w tym czasie, pozostawiwszy matkę na nie rozpakowanych tłumokach w stacyjnym kolejowym baraku, gdzie tymczasowo zamieszkiwaliśmy – w pojedynkę udałem się na odwiedzenie ongiś poznanego miasta. Po tak długiej nieobecności z dużym zainteresowaniem oglądałem stare kąty. Była to moja pierwsza wycieczka krajoznawcza w wolnej ojczyźnie. Idę znajomą ulicą Kolejową, wychodzę na Lubelską i zdążam do centrum. Odwiedzam kościoły i plac targowy. Z ciekawością patrzę na eleganckich i dziarskich wojskowych, tak świetnie prezentujących się w mundurach. Pytając dowiaduję się, że w koszarach na końcu ulicy Lubelskiej mieszczą się aż dwie jednostki wojskowe, czym miasto Chełm zyskało sobie rangę liczącego się w kraju garnizonu. Stwierdziłem, że to oglądanie stało się powodem mojego nieustannie polepszającego się samopoczucia. Taka wycieczka zdecydowanie różniła się od poprzednich, które uprawiałem w zabytkowym Kijowie. Tam zauważyłem, że jego mieszkańcy i obywatele muszą to czego nie chcą! Tu zaś, na ulicach rodzinnego Chełma spotkałem obywateli w o l n y c h. Na każdym kroku widzę i dostrzegam przechodniów spokojnych, pogodnych i wesołych, uśmiechniętych i zadowolonych. Widzę to, co najbardziej rzuca się w oczy przybyłemu z innej rzeczywistości – widzę ludzi życzliwych! Toteż z takim odczuciem powracam do oczekującej rodziny. A cóż to spotkało cię dobrego, skąd twoja wesołość? – zapytała mama. – Atmosfera wolności, mamo – wolności, odpowiedziałem. Ale ta nasza polska wolność, nie tylko ciebie synku urzekła. Ja również jej uległam. To mówiąc postawiła na prowizorycznym stoliku przygotowany dla mnie obiad. Twoi bracia: Kazik, Janek, Bogdan i mały Władek – mówiła dalej – też są uszczęśliwieni, bo już znaleźli jakąś pracę zarobkową przy rozładunkach wagonów. Ciekawi mnie tylko co nam ojciec przywiezie..! Nie wiem co nas dalej czeka – przerwałem – bo różnica między tym co było, a dzisiejszą rzeczywistością jest nieporównywalna. Kiedyś, najczęściej spotykanym na ulicach dawnego Chełma był obrzydliwie nadęty, zawsze niezadowolony i łasy łapówek, opasły z obżarstwa i opilstwa, wszechwładny i nienasycony tzw.” carskij uriadnik” / carski urzędnik /. Ten uprzywilejowany władca – stupajka, zawsze miał zwyczaj nazywać siebie ”Istwienno russkim cziełowiekom” i zawsze przestrzegał w urzędach używania, tego gwałtem narzuconego miejscowej ludności rosyjskiego języka. Trafnie określiłeś carskiego okrutnika i gnębiciela – potwierdziła mama. Drugim, bardzo nieprzyjemnym i najczęściej spotykanym, właśnie na ulicach Chełma, był znienawidzony pop prawosławny. Tego orędownika propagowanej wówczas „lepszej wiary”, zamiast pokory cechowała zawsze zuchwałość tzw. „carskiego czynownika”. Jego szczególną troską na terenach Chełmszczyzny było przestrzeganie obowiązku świętowania „galówek” – carskich świąt propagandowo – imperialnych i pilnowania nakazywanego śpiewu „ Boże Cara Chrani”. Nie spodziewałam się po tobie tak trafnego opisu carskiego prawosławcy, odpowiedziała mama. Widocznie przypomniałeś sobie szkolną ławę z Józefowa, gdzie jako uczeń tajnej szkoły języka polskiego występowałeś przeciwko gnębicielom unickiego Bytynia i Chełmszczyzny. Wtedy nikt z działaczy nie odważył się nawet na słowo prawdy, ale ty w tamtych czasach byłeś taki heroiczny... - Tak mamo, wtedy nie mogłem i nie chciałem inaczej, chociaż czyniłem to trochę intuicyjnie – teraz spełniam ten obowiązek w pełni świadomie. Dzisiaj także osobiście sprawdziłem, że nieliczni wyznawcy cerkwi przykładnie upokorzyli kler prawosławny i nauczyli poszanowania władzy polskiej. Dopiero dziś, mogę głośno powiedzieć, że prawosławna mniejszość przejrzała na oczy i nauczyła swoich duchownych właściwej pokory. Przekonała również o potrzebie zaniechania praktyk bezzasadnego uznawania rosyjskości niegdyś prześladowanego polskiego narodu, oraz szukania bezpiecznego przytułku w wolnej i niepodległej Polsce. Teraz dopiero prawosławni popi zrozumieli, że religijna pokora, a nie pycha carskich aroganckich popleczników, stwarza najlepsze warunki dla prowadzenia ich posłannictwa – podkreśliłem. Obecnie jedyny ślad jaki jeszcze pozostał po tego rodzaju fałszywych prorokach – ciągnąłem dalej wątek myśli – można jeszcze dostrzec, ale tylko w postaci tzw. „bohomazów” pozostawionych przez carskich gorliwców w chełmskim kościele katedralnym na górce. Trzecim z kolei zjawiskiem kalającym ziemię chełmską, był często spotykany tzw. „carski czynownik po żeleznoj dorogie”. Tego dygnitarza można było zawsze zobaczyć na stacji kolejowej, kiedy ociężałym krokiem przemierzał peron z góry spoglądając na otoczenie. Ten gest wytresowanej powagi był mu potrzebny aby na ciasno opiętym mundurze opasłego cielska, zademonstrować medal carskiego wyróżnienia, wiernego sługi imperializmu rosyjskiego na tych ziemiach. Czynownik ten dokładnie przestrzegał czystej mowy rosyjskiej, więc każde zbliżenie się pociągu osobowego do stacji, gromko oznajmiał pasażerom, tylko w brzmieniu gwałtem narzuconego języka. Na szczęście dla nas wszystkich, czasy nieludzkich prześladowań przeminęły raz na zawsze i już nigdy nie wrócą, a obecnie ulicami polskiego Chełma beztrosko chadza spokój i bezcenna w o l n o ś ć. Powrócił ojciec i opowiedział o Józefowie - o zmianach jakie tam zaszły w czasie naszej nieobecności. Okazało się, że tamtejsi hutnicy z garstką przyjezdnych, rozpoczęli budowę własnej huty udziałowej. Realizację tego śmiałego przedsięwzięcia już rozpoczęli na zakupionym od Bytyńców placu, obok przejazdu kolejowego przy stacji Uhrusk Wola. Nowa huta przybrała nazwę „Nadbużanka” i jest przeznaczona na produkcję butelek monopolowych. Trzeba przyznać - dalej mówił ojciec, że obecnie, zdobycie państwowego odbiorcy na wyroby hutnicze jest dużym sukcesem, gdyż uniezależnia hutę od żydowskiego prywatnego zbytu. Poza tym huta jest budowana na właściwym miejscu. Pierwszym warunkiem lokalizacji tego rodzaju przedsiębiorstwa jest stacja kolejowa, drugim zasadnicze surowce jak piasek i kreda, które można kopać na tym samym placu. Do tego potrzeba tylko jedności wśród samych hutników i dobrego kierownictwa zakładem - podkreślił tatuś. To świetnie – przyznałem. Uważam, że moglibyśmy zasilić hutniczą brać naszą rodziną. - Nie, odpowiedział stanowczo ojciec – nie posiadamy pieniędzy na wykupienie wkładu udziałowego, nie mamy nawet dość gotówki na utrzymanie rodziny, co jest warunkiem świadczenia bezpłatnej pracy, której budująca się huta wymaga, aż do czasu pierwszych wpływów uzyskanych z produkcji. Takie stanowcze oświadczenie głowy domu było wymowne. Nastąpiło ogólne milczenie, którego wydawało mi się nikt nie miał zamiaru przerywać. Wszyscy czekali na decyzję ojca. – Co wobec tego robimy, zapytała mama.?... – Jedziemy do Rokitna, brzmiała krótka i stanowcza odpowiedź. Jutro rano mamy pociąg, aż do Sarn, rzekł rozkazująco. Decyzja wyjazdu zapadła, nikt nie odważył się zgłosić sprzeciwu. W tej sytuacji, zwiedzanie rodzinnych okolic, znajomych mi od dzieciństwa uhruskich lasów i pól, i oglądanie o tej porze roku pięknie falujących łanów zbóż, nad wyraz przyjemnie pachnącej karłowatej sośniny i pieszczącej wzrok przepięknej szachownicy pól bytyńskich pod górką - należało odłożyć na inną okazję. Wczesnym rankiem następnego dnia, całą gromadką obarczoną tobołami znaleźliśmy się na stacji. Ojczulek wykupił bilety do Rokitna, a rodzina zajęła na peronie dogodną pozycję wypadową do dalszej podróży. Teraz między nielicznymi pasażerami ujrzałem inną niż kiedyś smukłą sylwetkę polskiego funkcjonariusza PKP. Odróżniał się wyraźnie od poprzednio widywanego satrapy. Mimowolnie porównałem... teraz, ten pełniący służbę kolejarz, miał na sobie pięknie skrojony mundur, na głowie czerwoną czapkę i spokojnym głosem oznajmiał o zbliżającym się pociągu. Szybko załadowaliśmy się do wolnego przedziału. Dyżurny konduktor podał sygnał odjazdu i... powoli pociąg ruszył.... żegnaj rodzinny Chełmie! 2. NOWE GNIAZDO. Pociąg nabierał rozpędu i szybko przemierzał polną przestrzeń. Bez zatrzymania minął Brzeźno i stanął na stacji w Dorohusku. Z zainteresowaniem przyglądałem się tak dobrze znanemu budynkowi stacyjnemu. Przecież w tym samym pomieszczeniu dnia 24 lipca 1915 roku kupowaliśmy bilety do Lisiczańska. Od tej pierwszej stacji kolejowej zaczyna się nasza tułaczka na obczyźnie – tułaczka za chlebem, tułaczka w czasie której los zmusił nas do nauczenia się języka rosyjskiego i tak gorzko doświadczył. Powoli mijamy most na Bugu, z okien wagonu oglądamy zielone łąki i złociste pola. Rozmarzony ożywiam się, gdy pociąg zwalnia, a konduktor wyskoczywszy na peron głośno oznajmia nazwę stacji: Jagodno! Jakież to przyjemne brzmienie zawiera w sobie zawołanie tego kolejarza, mimowolnie pomyślałem. Ileż przyjemnych wrażeń wywołuje nasz język ojczysty na Polaku przybyłym z Rosji. Ileż to poniżeń i upokorzeń przeżyłem na obczyźnie za mowę polską, którą wyniosłem z domu rodzinnego i tak pokochałem. Czy będę mógł kiedykolwiek wyrazić słowami to co czuje teraz moje serce. Na rozmyślaniach przy oknie szybko mija czas, bo oto i Kowel. Tu szybko przesiadamy się do pociągu zdążającego w kierunku Sarn. Mijamy szmat leśnej przestrzeni, a Kazik i Janek na przemian zwracają uwagę na krajobraz i porównują go ze stepami Donieckiego Zagłębia. Pociąg zatrzymuje się tylko na głównych stacjach,,mija mnóstwo różnych mostków na potokach i mokradłach leśnych i wreszcie zwalnia bieg na pokaźnym moście Horynia. W Sarnach przesiadamy się do już czekającego pociągu na Ostki i docelową stacją Rokitno. Ruszamy, a za okazałą stacją Sarny, przejeżdżamy most na Słuczy, pociąg mija Straszów i zatrzymuje się w Klesowie. Pokonujemy urokliwe przestrzenie leśne, na krótko zatrzymujemy się w Tomaszgrodzie. Tu konduktor grzecznie informuje nas, że teraz pociąg zatrzyma się w Rokitnie i nakazuje przygotować się do wysiadania. Przygotowujemy się z bijącym sercem, wypatrujemy obiekty przemysłowe huty i domy mieszkalne nowego osiedla. Ale z wagonu widoczny jest tylko sosnowy las, lekko przeplatany bielejącymi się pniami brzóz. Wszyscy wyczekujemy z napięciem, bo pociąg nieco zwalnia...., ale to jest tylko most na rzece Lwie. Dalej widzimy liche chałupki poleskie mijanej wioski i znów szybkość pociągu wzrasta. Nagle zza sosen wynurza się okazały komin fabryczny. To huta! Ale Kazik dostrzegł jedynie sterty ściętych pni drzewnych i sztable tarcicy. Jesteśmy zawiedzeni i posępniejemy. Pociąg znów zwalnia, a po prawej stronie wyłonił się budynek kolejowy, tory zapasowe i całkiem przyjemny, stylowy budynek stacji, murowany z czerwonej cegły, a na nim napis: Rokitno Wołyńskie. Jesteśmy na miejscu. Wysiadamy, pociąg natychmiast odchodzi do Ostek, a my bezradni pozostajemy na peronie. Rozejrzałem się wokół i nie ujrzałem oczekiwanego komina. Po prawej stronie stacji za drogą dojazdową, rósł niewielki lasek dębowy, po lewej, za torami, widziałem ładnie ogrodzony park z altaną, za nią przyzwoitą aleję, a dalej, osłonięty drzewami – pałac. - Gdzie jest huta? – zauważyłem zakłopotany. - Panowie do huty? – nagle zapytał obecny na peronie Żydek. - Tak, ale jakoś nigdzie nie widać komina i nawet dymu... - Komin jest za parkiem – przerwał – ale jak panowie do huty, to proszę za mną do przejazdu i prosto ulicą w lewo, dojdą panowie aż do biura w prawo – informował. Szybko chwyciliśmy swoje toboły, udając się za usłużnym Żydkiem. Idziemy teraz obok chaotycznie pobudowanych domków handlowych, w pobliżu których ułożono chodnik z desek. Na jednym z nich po prawej stronie, zauważyłem szyld posterunku policji i napis nazwy ulicy: Piłsudskiego. Nazwa urzędu świadczyła,że znaleźliśmy się w samym centrum. Kiedy drewniany chodnik skończył się, ujrzałem długą, prostą ulicę wysadzoną grabami i drewnianą, ale planimetryczną zabudowę domów mieszkalnych. To zapewne jest kolonia mieszkalna robotników huty – zauważyłem. Po lewej stronie, prostopadle do grabowej alei, biegła inna, zabudowana ulica, a w pobliżu skrzyżowania, na rogu dostrzegliśmy duży, murowany budynek. Wyglądem przypominał świetlicę, więc zatrzymałem się i kładąc swój pakunek pod ścianą – oświadczyłem, tu odpoczniemy. Za moim przykładem poszli bracia, którzy na ścianie tego okazałego domu głośno i chórem odczytali nazwę, która zabrzmiała jak przepowiednia – ulica Ostoja. Obok nas zebrała się grupa gapiów, a ojczulek korzystając z tej okazji zapytał: - Czy zamieszkuje tutaj Stanisław Dytkowski? - Tak, tutaj mieszka – brzmiała odpowiedź. Znajdzie go pan w drugim domu, ostatnie drzwi przy ulicy Parkowej – dodał. Ojczulek podziękował za informację, my zaś uradowani dobrą wieścią szybko ruszyliśmy pod wskazany adres. Stryjaszek jak gdyby nas oczekiwał, powitał wszystkich na progu i powiedział, że już od dawna spodziewał się naszej wizyty. 3. HISTORIA ROKITNA. Na drugi dzień wraz z ojcem, zgłosiłem się w zarządzie huty z prośbą o pracę w zawodzie hutnika. Na szczęście zakład potrzebował w tym czasie fachowców. Na osiedlu fabrycznym znalazło się również niezbędne, dość obszerne mieszkanie. Samodzielne zdobywanie środków egzystencji w nowym środowisku, dla naszej zgranej rodziny – nie było pierwszyzną. Obecnie jednak proces ten, miał szczególne znaczenie, po raz pierwszy miał bowiem miejsce w wolnej i niepodległej Polsce. Odbywał się w warunkach sprzyjających naszym strategicznym zamiarom, które jeszcze nie tak dawno łączyły się z jednoczesną walką o polskość i nieustającą rusyfikacją ze strony zaborcy. Zauważyliśmy, że podobnie jak nasza rodzina, środowisko rokitniańskich hutników było dumne z przetrwania w wierze i mowie ojczystej, czego tak trudno było doszukać się w innych polskich społecznościach. Jak okazało się później, miało to szczególną wymowę i uzasadnione przyczyny. Przywieziona tutaj w 1896 roku liczna grupa fachowców, rzucona na bagienne mokradła i pozbawiona łączności z macierzą, potrafiła sama skutecznie walczyć o swoje prawa, a nawet i doczekać się wolności narodowej! Jak opowiadali starsi, w tym pełnym goryczy i upokorzenia czasie, hutnicy rokitniańscy przeżywali szykany i ucisk władz carskich, gwałty i prześladowania polityczne - wytrwale jednak i nieustępliwie walczyli o język ojczysty i szkołę polską na tych terenach. Uczyliśmy wieś polską – mówili, solidarności narodowej i niezłomnego trwania, w walce o słuszne postulaty społeczne i prawa oświatowe. Walka z caratem, była trudna nawet dla uprzywilejowanej ludności prawosławnej, dla nich również żadnych szkół nie zakładano. Wytrwałość hutników, szczególnie w nauczaniu i posługiwaniu się językiem polskim, można dziś sprawdzić nie tylko wśród Mazurów, ale i wśród okolicznych Ukraińców. Powszechne posługiwanie się językiem polskim, słyszy się tu nie tylko na ulicach miasta, ale i na wsi ukraińskiej. Z wieśniakami najlepiej można było rozmówić się po polsku. Szczególnie wieś Rokitno jest odmienna od rodzimych Poleszuków, nie ma ona kłusowniczych nawyków, nie uprawia rozboju jak inni ich pobratymcy, gdyż od hutników przejęła najważniejsze polskie obyczaje. Podobnie jak hutnicy, obydwie społeczności wiejskie, mazurska i ukraińska, wyrażają ogromne zadowolenie z powodu włączenia ich posiadłości w obręb państwa polskiego. Hutnicy jako jedni z pierwszych entuzjastycznie powitali słuszne zarządzenie miejscowych władz polskich o zmianie nazwy stacji kolejowej. Tym bowiem pierwszym aktem prawnym, haniebne brzmienie nazwy „Ochotnikowo”, zostało zamienione na właściwe – „Rokitno Wołyńskie.” Drugim pozytywnym krokiem władz polskich, było nabycie gruntu położonego po południowej stronie stacji kolejowej i tymczasowe nazwanie tego obszaru „ Rejonem”, władanym przez funkcjonariusza państwowego pana Konrada Baranowskiego. Trzecim wymownym posunięciem, było opracowanie planów racjonalnej zabudowy „Rejonu”, wytyczenie i określenie lokalizacji parceli budowlanych, lokalizacji obiektów użyteczności publicznej z wytyczeniem ulic, oraz nadanie Rokitnu praw miejskich. Tym samym pan Konrad Baranowski został wybrany przez ogół obywateli na pierwszego burmistrza nowego miasta. Z uwagi na powiązania historyczne z okolicą, dla nowo utworzonego miasta przyjęto herb „Podkowa” znak rodowy osiadłych tutaj Mazurów: Lechów i Garbowskich ze Staryk. Jeśli idzie o używaną nazwę „Rokitno” to wywodzi się ona ponoć, od krzewu Rokitnika występującego w okolicznych bagiennych ostępach. Ponadto osobliwością omawianego obszaru, jest rzadki krzew azalii pontyjskiej. Jak wynika z przekazów najstarszych mieszkańców tych okolic, teren ten przed laty miał być nawiedzony przez ordę tatarską, która nasiona azalii miała przywieść w obrokach dla koni. Dziś stwierdza się raczej sporadyczne występowanie tego krzewu na Zahoryniu, ale największym skupiskiem azalii jest okolica Rokitna. Upewniającą wersją przekazywanego podania, jest tatarska nazwa tutejszej rzeki „Kobyła”, w której ongiś Tatar miał utopić wierzchowca. Bagienny potok o takiej nazwie, w połowie drogi do wsi Załawie – rzeczywiście przepływa. Jak opowiadają ukraińscy staruszkowie ze wsi Rokitno i Mazurzy ze Staryk, rozległa posiadłość Rokitna, niegdyś należała do możnego rodu polskiego o korzeniach wenedyjskich, a ostatnio do pani Witoldowej Mogilnickiej. Bogata właścicielka nigdy nie mieszkała w majątku, a całą posiadłością w jej imieniu – zarządzał i kierował pan Ryszczewski. Utrzymywał on w majątku licznych hajduków i kozaków. Po powstaniu w 1863 roku wszechwładny administrator nagle gdzieś zniknął, a po upływie pewnego czasu pani Mogilnicka całą swoją posiadłość sprzedała. Nabywczynią Rokitna była bliżej nieznana Rosjanka, która kształciła się i stale zamieszkiwała za granicą. W takiej sytuacji bogata właścicielka całą posiadłość przekazała, pod stały zarząd i nieograniczone władanie generałowi Ochotnikowowi. Ten ówczesny wojskowy, ponoć daleki krewny posiadaczki zasługiwał na zaufanie, gdyż – jak stwierdzono – był on w tym czasie carskim sowietnikiem i w całym imperium rosyjskim, posiadał ogromne wpływy. Do bezpośredniego zarządzania majątkiem, generał zaangażował pana Anikina. Był nim pierwszy mieszkaniec i jedyny Rosjanin w Rokitnie. Cały obszar majątku posiadał ogromne lasy dziewicze, które nie dawały dochodu, a władczy pełnomocnik zawsze potrzebował gotówki. Toteż dla eksploatacji i spieniężenia zasobów drewna, potrzebował w Rokitnie na stałe znawcę, brakarza i praktyka porębu. Poszukiwany „fachowiec” w osobie Żyda Rozenberga, wkrótce znalazł się. Jednak już na wstępie postanowił on wykorzystać szerokie możliwości przyszłego mocodawcy, żądając nadania tytułu „ Kupca Pierwszej Gildy”. Taki przywilej Żyd tłumaczył potrzebą legalnego zamieszkania w Rokitnie, gdyż w owym czasie, według praw carskiej Rosji stosowano tzw. „Połosoj niejewrejskogo osiedla” (strefy nieżydowskiego osiedla), w której Żydzi nie mieli prawa stałego zamieszkania. W carskiej Rosji prawo stałego pobytu uzyskiwali Żydzi tylko w miejscowościach dawniej należących do Polski przedrozbiorowej jak: Berdyczów, Żytomierz czy Kijów. Prośba usłużnego fachowca była uzasadniona i nadanie takich uprawnień dla możnego władcy nie stanowiło problemu. W krótkim stosunkowo czasie Rozenberg otrzymał żądany tytuł i po Anikinie stał się drugim narodowościowo obcym mieszkańcem Rokitna. Od tego pamiętnego czasu, drzewne interesy ruszyły z martwego punktu. Generał zadowolony znacznymi wpływami gotówki,wysoko ocenił usłużnego brakarza, podobnie sprytny pośrednik oceniał łatwowiernego pryncypała. Obdarzony cennym przywilejem Rozenberg często odwiedzał stolicę i przy tej okazji załatwiał intratne sprawy swoich współplemieńców. Dla wygody osobistej w celu podniesienia ważności posłannictwa, pan Rozenberg buduje w Rokitnie okazały pałac. Rozenberg wchodzi w porozumienie z belgijską spółką szklarską w sprawie budowy leśnej huty w Rokitnie. Oferowany tani opał z miejscowego surowca pochodzącego z odpadów materiałowych, na które jest brak zbytu, położone w bliskim sąsiedztwie zbadane złoża piasku topliwego, upewniają spółkę o pokaźnych dochodach. Tak intratnie przedstawione interesy, wkrótce przybierają realne kształty, bo zadowoleni Belgowie rzeczywiście budują hutę w Rokitnie. Obok budynku fabryki wznoszą potrzebne domy mieszkalne dla robotników i z głębi kraju sprowadzają fachowców Polaków. Robota rusza, a w nowej hucie pierwszą butelkę monopolową, wydmuchuje mistrz szklarski Jan Ferens. Początkowo Belgowie są zadowoleni z dobrze usytuowanego przedsiębiorstwa, lecz w tym czasie dostawca opału potajemnie dowiaduje się w Piotrogrodzie, o projekcie budowy nowej linii kolejowej: Sarny - Kijów, która jakoby będzie przebiegać przez Rokitno. Takie przedsięwzięcie w owym czasie, było przysłowiową wodą na młyn interesów Rozenberga, więc gieszewciarz nagle podwyższa cenę drewna opałowego dla huty. Spółka nie może opłacić bezpodstawnie podwyższonej ceny, ale nie może też znaleźć konkurencyjnego dostawcy opału, bo przebiegły Rozenberg zasięgiem pełnomocnictwa generała – obejmuje całą okolicę. W tak stworzonej sytuacji nieuczciwego zaskoczenia, Belgowie godzą się z fiaskiem. Przerywają pracę i całą hutę wraz z urządzeniami i domami – wystawiają na sprzedaż. Wobec nieskrępowanej władzy terenu i uzależnienia przedsiębiorstwa od dostawcy opału, nikt ze znanych przedsiębiorców - nie zgłosił zamiaru kupna huty. Rozenberg celowo i jako obcy w branży szklarskiej, udziału w transakcji nie brał, wyczekiwał, bo czas pracował na jego wyrachowaną korzyść. Ten manewr przynosi nieobliczlne korzyści, bo ostatecznie Rozenberg kupuje hutę bardzo tanio i płaci spółce zaledwie 10 % realnej wartości wypróbowanej fabryki. Teraz Rozenberg chwyciwszy w swoje ręce intratne przedsiębiorstwo, postarał się za pośrednictwem generała, o zamówienie państwowe zapewniając zbyt produkcji, aby na tej podstawie wykorzystać dzierżawców. Jak się okazało nasi specjaliści branżowi, byli za ostrożni i niewygodni dla Rozenberga, więc poszukał sobie spółki niemieckiej. Zagraniczni przedsiębiorcy wydali się mu bardziej podatni, interesy swoje jednak zastrzegli i obwarowali obowiązującą umową, a kierownikiem huty z ich ramienia – został Niemiec inż. Kampf. Huta ruszyła, zarobki hutników wzrosły, a budująca się kolej gwarantowała lepsze połączenie z macierzą. Jak opowiadano, stacja kolejowa miała stanąć we wsi obok przejazdu za rzeką, lecz możny władca Rokitna Rozenberg powoduje wybudowanie jej vis a vis swojego pałacu. Wpływa on na władze, aby budowanej stacji nadano wymagany styl i należną znanemu właścicielowi terenu prezencję. Rozenberg, dla podniesienia ambicji możnego pryncypała, czyni starania i dla nowej stacji kolejowej tendencyjnie nadaje nazwę – Ochotnikowo. Po tak znamiennym posunięciu, Rozenberg posiadł władzę w Rokitnie i sprowadza kilku Żydów, którzy w sąsiedztwie trudnią się handlem i robią świetne interesy. Uwieńczeniem poczynań sprytnego gieszewciarza, jest fakt, że zwraca się on do generała z gorącą prośbą. Tym razem błaga, aby jego ekscelencja raczył trzymać do chrztu Rozenbergowego jedynaka, który skończywszy szkoły pragnie zrzucić z siebie żydowskie piętno i stać się „istwienno russkim cziełowiekom” świętego prawosławia. Mój jedynak mówi, pragnie dobrze służyć „ Jego impieratorskomu wieliczestwu”, szczęśliwie panującemu nam carowi batiuszce i Jego rodzinie!. Mój syn, jako wyznawca świętego prawosławia, pragnie wierniej służyć Jego ekscelencji, niż robił to dotychczas jego upośledzony ojciec! Wzruszony wylewnością swojego sługi i szczerych pragnień następcy, generał ofertę przyjął i młodemu neoficie nadał własne imię „Władimir”. Od tego czasu młody i energiczny Włodzimierz Rozenberg – jako prawosławny – praktycznie zastępuje niedołężnego już starca i gra rolę „wielikogo gospodina” Przebywa wśród arystokracji rosyjskiej w Piotrogrodzie, a pałac w Rokitnie służy mu jedynie jako rezydencja letnia. W murowanym budynku huty, Żyd Arent zakłada sklep spożywczo – kolonialny, znajduje dobry zbyt i robi świetny interes. Od tego czasu, bez sprzeciwu władz Żydzi osiedlają się w Rokitnie. W 1912 roku osiedla się tutaj Ignacy Bader z Drezna i zatrudnia się w hucie. W rok później przyjeżdża z tegoż miasta Franciszek Linde z rodziną, również zasilając załogę huty. Niemiecka spółka potrzebuje hutników butelkarzy i przyjmuje do pracy Rosjan. Są nimi: Nowik, Władyka, Babilow, Gotowszczikow, Kambułow i Tuz. W tym czasie główna ulica osiedla robotniczego zostaje przedłużona w kierunku stacji. Powstaje tam zabudowa, której inwestorami są Żydzi i przedsiębiorczy Polacy-hutnicy jak: bracia Wiązowscy Jan, Marian, Wacław i Leon. Rodzina Pachowskich: Feliks, Zygmunt, Ignacy i Stanisław prowadzi handel spożywczy. Bracia Niedbałowie Teodor i Bolesław oraz Majer uruchamiają pierwszą w osiedlu gastronomię. Do nich dołącza później Jan Nachtman. Dwóch braci Mańków i Obermajer, są rzeźnikami i właścicielami sklepów masarskich. Przemysłem drzewnym trudni się: Adam Nachtman, bracia Widmańscy, Feliks i Antoni. Pojawiają się sadyby wolnych zawodów w osiedlu. Budują między innymi – Wierzchowski, Sztomka, Trojan, Lipert i Białous. Natomiast pierwszymi polskimi mieszkańcami nie uprawiającymi zawodu hutników są: Józef Lech, Harsfinkiel, Wieremiej, i Pawłowski. Ponadto z udziałem kapitału żydowskiego, obok huty powstaje tartak. Rozwija się przemysł drzewny. Rokitno staje się dla okolicy ośrodkiem przemysłu i handlu. Miejscowi wieśniacy kupują oferowane artykuły ubraniowe i rolnicze, uprząż i potrzebne w gospodarce okucia, a sprzedają bydło rzeźne i runo leśne, a także grzyby suszone. W handlu przemysłowym najlepsze interesy robili Żydzi. Polacy zadawalali się sprzedażą żywności i wyrobów wędliniarskich. Tej zdawałoby się jako takiej, lecz niedoskonałej jeszcze harmonii rozwoju społecznego i gospodarczego, kładzie kres wybuch pierwszej wojny światowej w 1914 r. Fatalne jej skutki Rokitno odczuło dotkliwie. Według podanych do wiadomości obwieszczeń, wszystkie młode roczniki hutników – zostają powołane do wojska. Huta wygasza piece, produkcja ustaje na czas nieograniczony. Rodziny z płaczem odprowadzają na stację powołanych. Następuje, jak w całym kraju ogólne poruszenie i zastój. Niemiecka spółka opuszcza hutę, a młody Rozenberg na tymczasowego zawiadowcę fabryki – wyznacza Żyda Zondera. W czasie wojennego zastoju dla utrzymania rodzin, starzy hutnicy i żony powołanych do wojska trudnią się uprawą dzierżawionych poletek i przydomowych ogródków, jednak zasadniczym zarobkiem dającym jako takie utrzymanie – jest dorywczy handel artykułami spożywczymi. Zbyt na nie, pomysłowe hutniczki znajdują u poborowych i żołnierzy przejeżdżających transportów na front. W tym nowym sposobie zarobkowania samoistnie następuje podział na obsługę miasta Sarny i osiedla Rokitno. Rodziny obarczone dzieciarnią lub niedołężnymi starcami, prowadzą handel na miejscu w Rokitnie. Robią to z powodzeniem podczas postoju transportów, w czasie uzupełniania wody przez parowozy. Pełnosprawne hutniczki natomiast, sprzedaż swoją przeniosły celowo do Sarn, gdzie węzeł drogowy i kolejowy gwarantował większy popyt. Wybuch rewolucji październikowej w Rosji i raptowny wzrost cen na artykuły żywnościowe, powoduje poważne zakłócenia w handlu. Następuje wiadome przesunięcie się frontu walczących armii. Niemcy bez boju zajmują całą Ukrainę, sięgają po Kaukaz i Krym. Bolszewicy nie są w stanie stawiać czoła regularnym wojskom. Urodzajne i przemysłowe ośrodki Ukrainy, zostają przekazane pod władzę administracyjną marionetkowego rządu hetmana Skoropackiego. Ten sługus niemiecki nie zdążył jednak ustanowić swojej władzy w Rokitnie. Ruch wolnościowy na terenach zamieszkałych przez Polaków – okazał się silniejszy. W tym czasie z głębi Polski donoszono o sprawnym rozbrajaniu Niemców. To stało się przyczyną, że silna armia niemiecka, bez boju wycofała się z Ukrainy. Następuje ogromne ożywienie na skutek ogłoszenia wolności Polski. Ta radosna wieść mobilizuje hutników, ale jednocześnie dochodzą do głosu elementy wywrotowe. W Rokitnie bierze w nich licznie udział młodzież żydowska jak: młody Arent, którego ojciec prowadzi sklep przy hucie, trzej bracia Frajermanowie i Gołod, który ośmiela się wygłaszać na ulicach zakłamane ideowe mowy, jednocześni będąc ukrytym zwierzchnikiem władzy bolszewickiej w osiedlu. W tym czasie, pełnym zamieszek, na krótko zjawia się na stacji mołojecka wataha kozaków atamana Petlury. Bardzo krótki był pobyt tych zawadiaków w Rokitnie, jednak „dobrodije”zdążyli w tym czasie – bez żadnych powodów zastrzelić Żyda Zondera, który pełnił funkcję zawiadowcy nieczynnej wtedy huty. Ten nieludzki incydent był powodem do jeszcze większej agitacji i umacniania się władzy bolszewików. Wkrótce jednak Rokitno zostało zajęte przez entuzjastycznie witaną przez hutników – armię polską. Prowadzi ona wtedy otwartą wojnę z bolszewikami. Miejscowy pałac zostaje zajęty na polowy szpital wojskowy. Leczą się w nim ranni żołnierze polscy i wzięci do niewoli bolszewicy. W Rokitnie pojawia się wtedy nieistniejący dotychczas obiekt historyczny, a jest nim „cmentarz wojskowy”, na którym grzebani są umierający żołnierze obydwu armii. Cmentarz jest położony na wzgórku, między pałacem, a pobliskim tartakiem. Nie wiem ilu żołnierzy znalazło w nim wieczny odpoczynek, lecz pamiętam, że pobolszewickich mogił było dwie, których nigdy nie pomijano w zdobieniu kwiatami i świeczkami, w obchodzone święta zmarłych. Później podczas odwrotu naszych wojsk z Kijowa, następuje krótka zmiana władzy, podczas której szpital w pałacu zostaje zlikwidowany. Powraca na krótko władza bolszewików. Niebawem nadciąga transport wojska sowieckiego, którego dowódcą jest czerwony generał Wierchow. W tym wysokim zwierzchniku proletariackiej władzy, hutnicy rozpoznali syna miejscowego spekulanta i zdziercy kupca Arenta. Generał nakazał załadować do wagonu cały majątek ojca i jak nakazywał obowiązek synowski, zabrał tatusia do wagonu i odjechał do Rosji. Taki oto był rzeczywisty finał bolszewickiej władzy w polskim Rokitnie. Polakom już wtedy było wiadomo, że front oporu stanął na linii Wisły i niebawem nastąpi przesilenie i zasłużona klęska napastników. Bolszewicy głośno i otwarcie wypowiadali wtedy zawołanie - „Warszawa była i budiet nasza”! Na te wilcze apetyty wczorajszych, ślepych zwolenników caryzmu, dziś wolność głoszących, hutnik w Rokitnie miał zawsze skuteczną odpowiedź. Dowodem tego jest między innymi zachowanie hutnika Jana Maciejewskiego, który w pojedynkę śmiałym atakiem z karabinu maszynowego wypędził śpiących na stacji kolejowej bolszewików. Okrzyczani gieroje pierwszej armii w kalesonach uciekali, a hutnik odzyskał wolność dla osiedla. Polska armia wyzwolicielska nadciągnęła od Tomaszgrodu dopiero za dwie godziny. Tym razem była ona entuzjastycznie witana przez hutników, lecz już w wolnym od Sowietów Rokitnie. Następują również inne brzemienne w patriotyzm wydarzenia. Hutnicy zdają egzamin obywatelski na piątkę, bo to oni właśnie tworzą pierwszą straż graniczną na odcinku najbardziej zagrożonym przez dywersję i rodzimy bandytyzm poleski. Ich posterunki są rozmieszczone na bagiennych terenach za wsią Sechy, a kwatery i kuchnia mieszczą się we wsi. W uzbrojonej jednostce tej straży granicznej służyli między innymi: bracia Dębińscy i Bagińscy, których było bardzo dużo, Jan Maciejewski i Piotr Hofman. W skład jednostki wchodziły także trzy niewiasty, których obowiązkiem było przygotowanie posiłków dla strażników. Tymi najodważniejszymi kobietami były: Maria Dębińska, Stanisława Trojan i Henryka Bader. W późniejszym czasie, już po zawarciu układu pokojowego w Rydze i ustanowieniu polskiej państwowości, straż graniczną od hutników przejęła policja. Utrwalająca się administracja państwowa, dała rękojmię mieszkańcom, z której korzystając, pan Anikin wszedł w posiadanie na własność domu mieszkalnego, parku i stawu z przyległym gruntem, gdzie wybudował młyn dla własnych zarobków i potrzeb włościan. Natomiast bliżej nieznana i mieszkająca za granicą właścicielka Rokitna i okolicznych lasów, cały swój majątek przekazała pod administrację pana Keperta, który w jej imieniu prowadził nadal eksploatację lasów. Stabilizacja stosunków państwowych jest powodem, że do Rokitna nareszcie zjeżdża pan Włodzimierz Rozenberg. Tym razem jednak przybywa on w towarzystwie dwóch znakomitych oficerów polskich. Są nimi: generał w stanie spoczynku Ostoja Zawadzki i major Leszczyński. Sztabowcy wojskowi Rozenbergowi byli niezbędni, bo przyjechał on tutaj uruchomić hutę, a do tego potrzebne jest stałe zamówienie państwowe. Rzecz oczywista takie zamówienie uzyskać jest w stanie tylko zasłużony wojskowy i taki właśnie powód ich przyjazdu. Wojskowym należało obiecać znaczne dochody z dzierżawy huty posiadającej zamówienie na wyroby. W tej sprawie Rozenberg miał przyrodzony spryt i w handlowej strategii z łatwością przewyższał wspierających oficerów. Po uzyskaniu państwowego zamówienia, które z uwagi na miejscową polonię nie mogło być cofnięte, zamknął dopływ kredytów i okazało się, że oficerowie nie mają pieniędzy. W tych warunkach huta łatwo dostała się spółce osławionego „Vitrum”. Ta firma wnosiła do huty kapitał rzekomo polsko – żydowski, bo właścicielami jej byli: ochrzta Zygmunt Ręglewski i husyt Uszer Flanzreich. Po umowie ze spółką „ Vitrum”, praca huty ruszyła normalnie. Pan generał zostawił po sobie tylko nazwę ulicy, a major będąc chory na serce oszukańczy manewr Rozenberga przepłacił życiem i zyskał sobie tylko pośmiertne wyróżnienie, bo ciało jego pogrzebano wyjątkowo na historycznym cmentarzu wojskowym. W takim to układzie sił i stosunków społecznych w wolnej Polsce, znalazła się – zawsze walcząca o te same ideały moja rodzina. Toteż zapoznawszy się ze środowiskiem hutników i tak chlubnym przebiegiem wydarzeń, z wielkim zadowoleniem przyjąłem włączenie mnie do zespołu uznając to jako zaszczyt. W przeświadczeniu, że to właśnie tutaj, w Rokitnie rodzina Dytkowskich znajdzie dobre warunki życia i zamieszkania rozpocząłem pracę w słynnej firmie „ Vitrum”. Początkowo pracowałem jako pomocnik nabieracz, a brat mój Kazik jako tzw. paclarz. Ojca natomiast z miejsca zatrudniono na stanowisku mistrza, dmuchacza szyb. Zarobki w hucie nie były złe, i mama szybko zajęła się uzupełnieniem porewolucyjnych braków sprzętu domowego i garderoby osobistej każdego członka rodziny. Z gospodarskich poczynań matki byłem ogromnie zadowolony, za jej namową odnowiłem korespondencyjne kontakty z rodzeństwem w kraju. Najpierw poza Stefcią z Pragi odezwał się wujcio Stach z Pomorza. Donosił on, że Bronisław służy w wojsku jako podoficer zawodowy i mieszka w Chełmie, na terenie Okręgowego Szpitala Wojskowego na Borku. Jak to źle, że tak niedawno w czasie krótkiego pobytu w tym mieście nic nie wiedzieliśmy o sobie. Wujcio Bronisław jako czynny wojskowy, mógłby najlepiej poinformować mnie o możliwości i warunkach odbycia takiej służby. Szybko nadchodziła jesień, zbliżał się planowy pobór do wojska, jednak oczekiwanej karty powołania nie otrzymałem, co smuciło mnie coraz bardziej. Mój rocznik wprawdzie już służy, zadawałem więc sobie pytanie, dlaczego pozostawiono mnie. Czy już nigdy nie nałożę munduru? Sprawę należało wyjaśnić. W związku z tym, powiedziałem mamie, że na święta Bożego Narodzenia pojadę do Chełma odwiedzić wujka, który w listach prosi o wizytę, a okazja ku temu właśnie nadarza się. Po wyrażeniu różnych obaw, mama ostatecznie zgodziła się i wkrótce wyruszyłem w drogę.1 4. SŁUŻBA W WOJSKU. Wujcio Bronisław mieszkał w owym czasie dostatnio. Ożenił się, założył własną rodzinę. Miał wiele informacji, opowiadał jak z nut, ja również. Jego olbrzymie doświadczenie życiowe, i perypetie z okresu pierwszej wojny światowej, a także moje przeżycia w objętej rewolucją Rosji, bezprawie, głód i bolesne upokorzenia niewoli, to tematy nie byle jakie, trudne i fascynujące, nie tylko dla nas. Mogłyby one stać się kanwą niejednego filmu historycznego lub przygodowego. Po kilku dniach rozmowy, żaden z nas nie był jednak zmęczony. Oświadczyłem, że chciałbym aktywniej uczestniczyć w wydarzeniach, ale już w mundurze, tak jak wujek. - Widocznie masz dużo szczęścia, że do tej pory RKU jeszcze cię nie znalazło, odpowiedział beztrosko wujcio. - A jak nie będę miał szczęścia i znajdą mnie, zapytałem? - To cię wezmą mój chłopcze, ubiorą w lichy drelich, ostrzygą czuprynę do skóry i każą maszerować, a jak ci będzie smutno, każą śpiewać na rozkaz. - A czy to tak źle maszerować i śpiewać? - zapytałem. - Jest tam rozmaicie mój chłopcze, ale nie życzyłbym ci, abyś kosztował smaku wojskowej kawy na tempo, lub w marszu musiał jeść grochówkę z kotła. - Jak by tam nie było wujku, dobrze czy źle, ja chcę służyć w wojsku, wyznałem. Od dawna noszę się z takim zamiarem, a teraz, kiedy już jesteśmy jesteśmy Polsce, a w nowym miejscu zamieszkania zapewniłem rodzinie godziwe warunki egzystencji, muszę spełnić ten obywatelski obowiązek. Lubię wojsko i chcę zostać żołnierzem, odpowiedziałem z całą mocą. Wujaszek z uwagą wysłuchał moich wynurzeń, i pokręciwszy głową, rzekł: To się chwali mój chłopcze. Ja też lubię wojsko, służę w nim już wiele lat, znam go i mam o nim jako takie pojęcie i dlatego właśnie mówię ci szczerze, że służba w wojsku to twarda harówka, ciężka i bardzo odpowiedzialna praca, nie zawsze należycie doceniana. To zaszczytne i malownicze noszenie munduru wymaga wielu wyrzeczeń i nieustającej pracy nad sobą. - Te przestrogi wujciu słyszałem niejednokrotnie od rodzonego ojca. Wydaje się jednak, że zaszczyt jaki daje mi służba w wojsku polskim sprawę przesądza. - Jak z tego wynika już postanowiłeś, czy tak to mam rozumieć? Tak wujciu, postanowiłem zgłosić się sam i to jak najszybciej, odpowiedziałem. - Zastanów się - twój rocznik służy już od roku. Wujaszek wydał mi się bardzo zakłopotany. Pokręcił głową i milcząco przechadzał się po pokoju, wreszcie rzekł z perswazją: - No cóż mój chłopcze....wobec takiego postanowienia musisz jechać do domu i przygotować się. - Nie wujciu. Ja postanowiłem teraz zgłosić się, bo to nieco później, może nigdy się nie stać. - Teraz......? Ależ to niemożliwe, wyobrażasz sobie jakby to ciężko przeżyła twoja matka? - O to możesz być wujciu zupełnie spokojny – odpowiedziałem. Twoja siostra myśli podobnie jak ja i robiłaby mnie wyrzuty gdybym uchylił się od tego obowiązku. W naszej rodzinie jest on traktowany jak świętość narodowa!. Następnego dnia, kiedy zamierzałem udać się do RKU, wujaszek zwolnił się od służby i poszedł wraz ze mną. Stało się jak informował wujcio. Po przedłożeniu swojej tymczasowej legitymacji, komendant RKU oświadczył mi, że podlegam obowiązkowi służby wojskowej i z miejsca – zapytał: - Gdzie pan przebywał po powrocie z Rosji? Szukałem pana bezskutecznie po całym kraju. - Pracowałem w hucie szkła w Rokitnie, nie wydano mi dotychczas karty powołania, więc sam zgłosiłem się po nią – odpowiedziałem. - To dobrze bo pojutrze urzęduje komisja poborowa. Aby upewnić się jednak, że poszukiwania poborowego nie będą musiały być powtórzone, do tego czasu zatrzymamy pana w areszcie – rzekł komendant. - Panie majorze rzekł w mojej obronie wujaszek, poborowy sam, dobrowolnie zgłasza się, aby dopełnić obywatelskiego obowiązku, służby w wojsku, jest moim kuzynem. Proszę o pozostawienie go na wolności, a ja zabiorę rekruta na swoją odpowiedzialność do własnego domu. - Pan major przychylił się do prośby wujaszka. Na drugi dzień po komisji, która wypadła pozytywnie, wujcio oświadczył mi, że jako ochotnik mam prawo korzystać z dowolnego wyboru broni w jakiej zamierzam odbyć służbę. Najpraktyczniej byłoby wybrać jedną z trzech jednostek, do których tutejsze RKU ma prawo kierować poborowych. Tymi jednostkami są: 7 Pułk Piechoty Legionów i 2 Pułk Artylerii Ciężkiej w Chełmie, oraz 2 Baon Sanitarny w Lublinie, którego jedna kompania stale stacjonuje u mnie w Chełmie. Gdybyś wybrał jednostkę w Lublinie, to po okresie rekruckim mógłbym zapotrzebować cię do szpitala i całą służbę przesiedziałbyś u mnie w kancelarii. Czy zgadzasz się?- zapytał. Drogi wujaszku nie mogę skorzystać z twojej dobroci, wyboru broni już dokonałem. Jak zresztą jest ci wiadomo, ojciec mój Kazimierz Dytkowski służył w artylerii i tak wiele naopowiadał mnie o zaletach tej broni, że ja od dawna jestem już artylerzystą. Teraz z przekonania wybrałem 2 PAC w Chełmie – oświadczyłem. Jeżeli jest taka wola ochotnika, to należy ją uhonorować – rzekł wujaszek, dostaniesz przydział do 2 Pułku Artylerii w Chełmie. Jest to dobra jednostka liniowa – zaopiniował – ale panujący tam rygor i dryl zupacki, da ci szkołę chłopcze co się zowie. Na pożegnanie, przed odmarszem do jednostki wujaszek obok wielu pouczeń – napominał: czeka cię ciężka próba życia mój chłopcze, ale uszy do góry, nie przejmuj się zbytnio upokorzeniami i zawsze bądź dobrej myśli! A ha...! byłbym zapomniał – dam ci jeszcze trzy przykazania wojskowe i jeżeli potrafisz się do nich zastosować, służba w wojsku nie wyda ci się przykra. - Jakie to one są? – zapytałem zaciekawiony. - Bardzo proste mój drogi rekrucie ochotniku: „Pierwsze najeść się do syta, drugie wyspać się, a trzecie nie napracować”!. Zapamiętaj je sobie, napomniał wujcio na pożegnanie, ściskając mi dłoń. Przyjąłem wtedy przestrogę jako żołnierski żart, ale wkrótce, podczas służby, sam przekonałem się, jak trudno je zrealizować. Moja obowiązkowa służba trwała od 15 stycznia do 31 grudnia 1923 roku. A więc był to krótki okres na opanowanie bogatego programu obowiązujących szkoleń, wypełniony pracą nad sobą, ale wystarczający na opanowanie zasadniczej wiedzy wojskowej. W tym okresie zapoznałem się z obowiązującymi regulaminami służb, ćwiczyłem ostre strzelanie z haubic o kalibrze 105 i 155 mm oraz broni maszynowej i ręcznej. Były też ćwiczenia polowe, musztra piesza i jazda konno. W końcu ukończyłem także pułkową szkołę podoficerską z dobrym stopniem opanowania programu. Była to ciężka harówka ale dla mężczyzny konieczna. Dała mi ona niezbędne doświadczenie życiowe i umożliwiła zdobycie podstaw rzemiosła wojskowego ; nauczyła słuchać ale i rozkazywać. Trudy te zaowocowały już wkrótce w trakcie drugiej wojny światowej! Służba wojskowa dała mi nie tylko pełną satysfakcję, ale również moralne zadowolenie z dobrze spełnionego obowiązku wobec państwa, które tak gorliwie było pielęgnowane w naszej rodzinie. Dnia 1-go stycznia 1924 roku wracam do Rokitna jako rezerwista i podejmuję ponownie pracę zawodową i społeczną. Wiedziony własnymi upodobaniami, obok pracy zawodowej – organizuję amatorskie przedstawienia teatralne. Do tej akcji z dużym zainteresowaniem, włącza się cała młodzież huty. Przy związku zawodowym hutników, zostaje powołane Koło Oświatowe Młodzieży, które obok sekcji teatralnej, organizuje drużynę piłki nożnej. Staraniem związku zawodowego, od kierownictwa huty otrzymujemy stary bezużyteczny budynek byłej obory, w którym – po odremontowaniu własnymi siłami – odbywają się różne imprezy kulturalne oraz zebrania młodzieży i robotników huty. W obiekcie tym urządzamy także zabawy taneczne, na których werbowano młodzież chętną do pracy w zespołach śpiewaczych, teatralnych, orkiestralnych i sportowych. 5. PRACA ZAWODOWA I SPOŁECZNA W ROKITNIE. W hucie przywrócono mi stanowisko pracy opuszczone przed odejściem do wojska. Załoga wybrała mnie na sekretarza ZZ. Niezależnie od spraw społecznych, czynnie uczestniczyłem w przedstawieniach amatorskich wystawianych sztuk ludowych jak: Łobuzowanie, Majster i czeladnik, Błażek opętany, Szczepanek i inne. Wszystkie przedstawienia kółka teatralnego były reżyserowane przez panią Porębską, byłą aktorkę teatru wielkiego w Piotrogrodzie, a obecnie małżonkę urzędującego kierownika huty inż. Porębskiego. Przy tak świetnej, zawodowej reżyserii i niezłym doborze amatorów, działalność nasza zdobyła zasłużony rozgłos nie tylko w Rokitnie. Duża frekwencja na naszych niezłych przedstawieniach sprawiła, że Sarny jako miasto powiatowe pierwsze zaczęło nam zazdrościć odnoszonych sukcesów. Mimo większej ilości mieszkańców, węzła drogowego i kolejowego, pod względem różnorakich inicjatyw i organizacji amatorskich imprez ustępowało ono wydarzeniom w podległym Rokitnie. O podobnych równorzędnych miasteczkach w powiecie jak Dąbrowica lub Włodzimierzec, w ogóle nie było mowy. Jedynie Sarny próbowały jakoś współzawodniczyć z nami, wyzwały nawet naszą drużynę piłkarską na mecz towarzyski. W sporcie, choć ze zmiennym powodzeniem, także górowaliśmy nad powiatem. Rozgłos o kulturalnej działalności huty sięgał daleko, bo część dochodu z urządzanych przedstawień teatralnych, przeznaczaliśmy na zakup sprzętu przeciwpożarowego nowo organizującej się w miasteczku ochotniczej straży pożarnej. Taki stosunek do powstającej organizacji społecznej, w stale rozbudowującym się miasteczku, w którym jednak często wybuchały pożary był jak najbardziej wskazany. Miejscowe władze wysoko ceniły wtedy tego rodzaju gesty społeczne, dobrowolnie świadczone przez środowisko hutnicze. Naszym teatrem amatorskim, zorganizowanym zespołem kulturalnym i organizacyjnie zgranym społeczeństwem, zainteresowały się amatorskie i profesjonalne zespoły z całego okręgu. Były to zespoły polskie, ukraińskie i rosyjskie. Wynajmowały one w naszym teatrze wszystkie wolne od naszych przedstawień soboty i niedziele, dla własnych przedstawień i koncertów. Najbardziej natrętnymi i liczącymi na znaczne zyski były zespoły rosyjskie. Składały się one najczęściej z profesjonalistów, emigrantów rosyjskich, którzy swoje dochody przeznaczały wyłącznie na utrzymanie swojego personelu. Stroną ujemną współpracy z tymi ostatnimi, było podejrzenie władz o dywersję, co rzucało cień na dobre imię naszej organizacji. Wszelki kontakt z Rosjanami, stwarzał stale wiele kłopotów i nie był przez władze pożądany, gdyż Rokitno, rozbudowujące się przygraniczne miasteczko, urządzało teraz liczne targi i jarmarki, w związku z tym obcych było coraz więcej. Rokitno, jako nowy ośrodek przemysłu, ściągało wielu obywateli z kraju, a jako ośrodek handlu, było zmuszone do organizowania jarmarków dwa razy w miesiącu. Najbardziej aktywni w tej dziedzinie, miejscowi kupcy, domagali się nieustannie polepszenia warunków dla zwiększenia obrotów. Dla zaopatrzenia rolników, jarmarki były jak najbardziej wskazane politycznie, bo ściągały kupujących nawet z zagranicy. W Rokitnie wprost jawnie widywało się na jarmarkach chłopów zza wschodniej granicy, z Olewska i Białokurowicz, którzy nabywali sprzęt rolniczy, płacąc carskimi rublami w złocie. Był to interes nie tylko dla żydowskich kupców, bo w tym czasie tajna policja urzędowała intensywnie. Granica państwa była słabo strzeżona. Miejscowi Poleszucy jako nieuchwytni, znali wśród niedostępnych bagien, tajemne przejścia graniczne w obydwie strony. Jak się okazało były one wykorzystywane nie tylko dla potrzeb przemytu gospodarczego, ale również dla dywersji i propagandy, a nade wszystko dla zwykłego bandytyzmu. Na polskim pograniczu, właśnie w tych okolicach, pojawiła się groźna banda rabunkowa Muchy-Michalskiego. Rabowała ona bogatych przedsiębiorców, a należności pieniężne według przedkładanych list płacy zwracała robotnikom. Osławiony Mucha –Michalski, to bardzo inteligentny osobnik, zjawiał się w miejscach najmniej spodziewanych i stwarzał tropiącej go policji, niezmierne kłopoty. W Rokitnie jednak, takiej niespodziewanej wizyty, nigdy nie złożył. W owym czasie miasteczko wyglądało jak ogromny plac budowy. Na ulicach i w urzędach słyszało się wyłącznie język polski, w tym czasie inne kresowe miejscowości używały języka ukraińskiego. Żydzi, praktycznie z przyzwyczajenia, posługiwali się językiem dawnego okupanta. Nastąpiła jesień 1924 roku, a z nią pierwsze chłody. Były one powodem częstego powstawania pożarów w mieście. Budzony ze snu alarmem, brałem udział w gaszeniu niszczycielskiego żywiołu, ratowałem zagrożone mienie, a niekiedy nawet życie ludzkie. Z uwagi na szybką reakcję i rozsądne podejmowane czynności w trakcie pożarów, bezwiednie przypadała mi rola prowadzącego akcję. Drugą osobą zawsze biorącą udział w gaszeniu pożaru, był pan Gogolewski - nasz miejscowy nauczyciel. Spotykałem się z nim zarówno podczas akcji gaszenia jak i w trakcie likwidacji zniszczeń. Potem wspólnie rozpoczynaliśmy dochodzenie przyczyn pożaru. Nasze ustalenia były zawsze trafne, wynikały one z reguły, z wadliwej budowy pieców grzewczych, które w chwili nastania chłodów, przeważnie rozpalano na noc. Takie rozpoznanie podane do wiadomości zarządowi organizującej się ochotniczej straży pożarnej, przyczyniło się do wyboru Józefa Gogolewskiego na stanowisko komendanta OSP, a mnie na jego zastępcę. To właśnie wtedy w 1924 roku Ochotnicza Straż Pożarna – otrzymała kierownictwo. W czasie zimy 1924 r, zauważono, że na jarmarkach w Rokitnie, przebywało nadzwyczaj dużo chłopów pochodzących z Rosji Sowieckiej. Przenikali oni śmiało przez rzekomo dzielący je kordon, bo granica państwowa wtedy jak gdyby nie istniała. Kiedy rząd polski borykał się z trudnościami gospodarczymi w kraju, z Rosji dochodziły informacje o znacznej poprawie tamtejszych warunków życia. Szczególnie dobre warunki bytowania, wysokie zarobki i daleko lepsze świadczenia socjalne mieli tam rzekomo hutnicy. Wśród robotników huty w Rokitnie jawnie krążyły wieści o poprawie płac i zaopatrzenia w Rosji radzieckiej. Mówiono o dużym zapotrzebowaniu siły roboczej w hutach szkła i dobrych warunkach zamieszkania. W podawanych z ust do ust wersjach chwalono ustrój polityczny „ państwa robotników i chłopów” i że tylko on jest w stanie zapewnić lepszą przyszłość masom pracującym. Trudno było zaprzeczać plotkom, tym bardziej, że rdzenni hutnicy ulegali pogłoskom i akceptowali nielegalne przerzuty przez zieloną granicę. Nic też dziwnego, że tego rodzaju propaganda odnosiła skutki. Kilku hutników, którzy przed wojną pracowali w Rosji cichaczem opuściło Rokitno i przez zieloną granicę udało się do Rosji. Tymi zbiegami byli: Józef Łabadziński, Jan Michelus, Aldon Szter, Adam Dylewicz i dwóch braci Lipertów. Oprócz hutników, wśród uciekinierów pojawili się także przedstawiciele innych profesji, a wśród nich: Aleksander Moroźko, - miejscowy inteligent i Konstanty Anikin - syn byłego administratora majątku gen. Ochotnikowa (patrz: sprostowanie). Ucieczki za granicę wciąż trwały, a nasi pierwsi nielegalni emigranci, już zdążyli napisać listy i przesłać swoim najbliższym pozdrowienia. Jak się okazało Łabadziński, Michelus i Szter z Dylewiczem, pracowali w Lisiczańsku, a tamtejsza huta zawsze potrzebowała fachowców. Byłem w tym czasie bardzo zajęty i zaabsorbowany różnymi sprawami. Przede wszystkim pracowałem zarobkowo, angażowałem się w pracy społecznej w związkach zawodowych. Pożarnictwo pociągało mnie szczególnie, miałem tam również pełne ręce roboty, uczyłem się przedmiotu i zasad kierowania jednostką. W związkach zawodowych, koniecznie chcieliśmy zaradzić narastającym ucieczkom hutników do Rosji, a bez działalności społeczno-politycznej nie było to łatwe. W tym czasie ten problem stał się ważny dla wszystkich. Podejmowano interwencje w Warszawie, nawiązywano współdziałanie. Osobiście odwiedził mnie w tej sprawie Ob. Dziędzielewski- członek PPS CKW i poseł na sejm. Zaproponował mi powołanie do życia komórki partyjnej PPS przy naszym Związku. Chciałem wytłumaczyć posłowi, że tu w strefie nadgranicznej jest to niemożliwe, ale Dziędzielewski oznajmił, że Rokitno jest jedynym miasteczkiem na całym pograniczu, gdzie inicjatywy środowiska robotniczego występują silnie i zbrodnią byłoby zmarnować tak świetnie przygotowany grunt! Później jeszcze dwukrotnie był u mnie poseł Wolicki, który zwoływał naradę aktywu, no i sprawa utworzenia komórki PPS przy naszym związku – ostatecznie została postanowiona. Poseł Wolicki miał się zająć sprawą niezbędnych legalizacji u Starosty Powiatowego w Sarnach. Zdawałoby się, że już nic nie stanie na przeszkodzie i organizacja polityczna która m.in. przeszkodzi w nielegalnej emigracji na wschód zostanie powołana. Jak wynikało z przeprowadzonych rozmów z posłem Wolickim, będziemy otrzymywać z CK PPS wszechstronną pomoc, a to jest tak bardzo potrzebne dla naszych poczynań. Tak rozmyślając, układałem nowy projekt prac w zmiennym układzie sił, kiedy naraz otrzymałem wezwanie do stawienia się na rozmowę u Starosty Powiatowego w Sarnach. Pomyślałem, że ta rozmowa na pewno będzie dotyczyć nowo powstającej komórki PPS. Cóż innego mogą chcieć ode mnie....? Jechać trzeba i przynajmniej dowiedzieć się, jak na tą polityczną sprawę reaguje władza. Jednak styl i nagłość tego wezwania – zaniepokoił mnie. Termin stawiennictwa wprawdzie był dowolny, ale obowiązkowy i bezzwłoczny. Przygotowałem odpowiedzi na pytania, których mogłem się spodziewać. Przesiedziałem nad tym całą noc. W niepewności i roztargnieniu, udałem się na krótki odpoczynek przed podróżą i.... o dziwo kiedy obudziłem się rano, wiedziałem już jak rozmawiać ze starostą. Nie zwlekając więc dłużej - odjechałem do Sarn. O oznaczonej godzinie zjawiłem się w urzędzie i pokazawszy woźnemu wezwanie, prosiłem o zgłoszenie obecności. Woźny wezwanie zatrzymał, kazał mi poczekać i zniknął. Czekałem całą godzinę, a urzędnicy wchodzący i wychodzący z jego gabinetu, przez cały ten czas obrzucali mnie chłodem groźnie ciskanych spojrzeń. Taka atmosfera oczekiwania, nie wróżyła nic dobrego, była także wyrazem lekceważenia bądź co bądź przedstawiciela ogółu robotników poważnego ośrodka w powiecie. Otwarły się drzwi gabinetu, a u wejścia ukazał się woźny dając mi znak wejścia do pana Starosty. Z bijącym sercem przekroczyłem próg wysokiego urzędnika, i stanąwszy naprzeciw osoby siedzącej za biurkiem, ukłoniłem się ruchem głowy i powiedziałem jak najgrzeczniej: dzień dobry Panu! - Nazwisko? – warknął Starosta nie czekając na przebrzmienie powitania. - Dytkowski – odpowiedziałem, siląc się na opanowanie wzburzenia. - Imię? - Jerzy! - Imię ojca? - Kazimierz! - Pochodzenie? - Szlacheckie – odpowiedziałem, a Starosta groźnie zmierzył mnie wzrokiem. - Wykształcenie? - Cztery klasy gimnazjum rosyjskiego – odpowiedziałem. - Zawód? - Hutnik formowania szkła okiennego! - Wiek? – padło dalsze pytanie. - 24 lata. - Narodowość? - Polska - brzmiała odpowiedź. - Obywatelstwo? – zapytał pan Starosta z naciskiem. - Polskie – odpowiedziałem siląc się na spokój. - A kiedy panu obywatelstwo polskie zostało nadane? padło pytanie. - Mnie obywatelstwo polskie nigdy nie było nadane, ja go posiadałem od chwili urodzenia – odpowiedziałem śmiało. - A gdzie jest miejsce pańskiego urodzenia? – indagował dalej. - W ziemi Lubelskiej, Huta Józefów – pow. Włodawa – odpowiedziałem. - A kiedy pan przyjechał z bolszewickiej Rosji? – zapytał. - Z Rosji wróciłem dnia 29 czerwca 1922 r. - To pan nie ma obywatelstwa polskiego – znacząco akcentując oświadczył Starosta, bo traktat ryski o pokoju, został podpisany dnia 18 marca 1921 r., a pan wrócił do kraju w 1922 r, więc dopiero należy wystąpić o nadanie obywatelstwa polskiego, a czy zostanie ono panu przyznane to jeszcze nie wiadomo. Osobom – musi pan uświadomić sobie – które wróciły z bolszewickiej Rosji i u nas usiłują zrobić „czerwony raj” – obywatelstwa nie dajemy i mamy prawo wysiedlić ich z powrotem do Rosji! – Czy pan mnie zrozumiał młody człowieku? – pytanie podkreślił z naciskiem triumfu pan Starosta. - Zrozumiałem aż nadto dobrze panie Starosto - powiedziałem - spokojnie, ale muszę pana rozczarować, bo przepis wynikający z cytowanego traktatu, mnie nie obowiązuje. Ja powróciłem do kraju, już jako obywatel polski, z urzędową wizą Konsula polskiego w Kijowie, który wystawił ją na podstawie dowodu osobistego wydanego dla obywatela polskiego dnia 20 listopada 1920 roku przez Kosulat polski w Ługańsku. Dowód ten wraz z wizą, został złożony przez Konsulat w urzędzie repatriacyjnym w Równem, co można sprawdzić, a dane o tym, zostały wpisane do mojego zaświadczenia tymczasowego, które mogę okazać. Starosta obrzucił mnie złym spojrzeniem, ale już po chwili bardziej łagodnym głosem, udając zdziwienie – dodał: - No, no proszę..... jak widać to z pana spryciarz... Pan się dobrze zabezpieczył jadąc do Polski na wywrotową robotę.... co....? Ale ta sztuka nie uda się panu! My nie pozwolimy na żadną wywrotową działalność, powiedział z naciskiem. Ja pana przestrzegam młody człowieku, że jeżeli nie zaprzestanie pan organizować partii politycznych na terenie Rokitna, to ja będę zmuszony wysiedlić Pana jako szkodnika społecznego na 50 km. od pasa granicznego! Czy zrozumiał pan? – zapytał. - Panie Starosto.....to jakieś nieporozumienie. Pan został błędnie..... - Pan zamierza zaprzeczyć stwierdzonym faktom? – przerwał Starosta wstając zza biurka. Do pana zjeżdżają się różni wichrzyciele i zwiastunowie czerwonego raju! Tacy notoryczni krzykacze jak Wolicki, którzy bzdurnymi obietnicami zamierzają uszczęśliwić ludzkość! Oni żerują tylko na ciemnocie i naiwności robotników, aby uzyskać ich zaufanie i głosy do sejmu. Ci burzyciele porządku publicznego usiłują zorganizować u was na hucie Komitet PPS! Tym sposobem chcą zdobyć i umocnić przyczółek, aby z tej pozycji móc łatwiej utrzymać łączność z Moskwą! – głośno prawił pan Starosta i wreszcie dodał: A pan..... panie Dytkowski, pomaga im w tej brudnej antypolskiej robocie......czy tak?- pytając zatrzymał się przede mną i mierząc złym wzrokiem, czekał na odpowiedź. Jak obuchem uderzony tyloma obelgami niesłusznych posądzeń, milczałem, a ból oburzenia dławił mi gardło. Odniosłem wrażenie, jak gdyby „wszy mołdowiańskie”- jak w czasie pamiętnej podróży- obłaziły moje ciało, ale rozsądek jak błyskawica nakazywał mi zachowanie spokoju, potwierdzając słuszność sprawy, którą broniłem. Wytrzymałem groźne spojrzenie mojego rozmówcy i odpowiedziałem stanowczo: - Pan jest w błędzie panie Starosto. - Pan jest niepoprawnym zapaleńcem – młody człowieku- usiłował perswadować. - Proszę pana o wysłuchanie moich wyjaśnień, bo stawiane mi zarzuty są niesłuszne. Urągają mojemu dobremu imieniu, środowisku które reprezentuję, a także interesom Państwa, które rzekomo pan pragnie obronić, Panie Starosto. Starosta rażony moją śmiałością zatrzymał się przede mną, mierząc mnie ponownie spojrzeniem, wydawał się namyślać i ostatecznie, z wyrazem zdziwienia i udanej tolerancji wypalił: - Ach tak..... szepnął z cicha przerywając kłopotliwe milczenie. Niech pan siada, wycedził i podając mi krzesło, zajął swoje miejsce za biurkiem. Nareszcie, pomyślałem, pan Starosta zdobył się na gest grzeczności. Nastąpiła chwila milczenia, tak potrzebna na uporządkowanie wzburzonych myśli. Teraz Starosta spoglądał na protokolanta, który korzystając z przerwy, pracowicie nanosił ostatnie wypowiedzi. - Ciekawe....no i cóż to będą za wyjaśnienia, zapytał łagodniej i dodał… no proszę, słucham pana. - Wyjaśnienia moje opieram na prawdzie o działalności jaką podczas pracy zawodowej w hucie, przejawiałem bezinteresownie w trakcie prac społecznych w związkach zawodowych, w organizacji młodzieżowej i Ochotniczej Straży Pożarnej w Rokitnie. Moja praca zawodowa i społeczna w tych organizacjach, nie jest działalnością wywrotową i nie ma nic wspólnego z polityką antypolską! - A komórka PPS jaką pan usiłuje zorganizować w hucie, to też nie ma nic wspólnego z polityką? – zapytał pan Starosta. - Z antypolską nie, bo jest organizacją legalną w naszym kraju, a usiłowanie utworzenia Komitetu PPS przy naszym Związku nie jest pomysłem moim. - Więc czyim jeszcze i czego wy spodziewacie się od tej politycznej organizacji – padło pytanie. - spodziewamy się bardzo wiele korzyści w interesie robotników huty, jak i państwa polskiego, odpowiedziałem. - a to ciekawe, cóż to będą za korzyści? Starosta rozsiadł się wygodniej, sięgnął po karafkę z wodą, a ja wznowiłem wyjaśnienia. - Dla robotników huty, to sprawniejsza obrona praw wynikających z umowy o pracę, bo związki zawodowe są oparte na założeniach programowych PPS. Korzyści dla Państwa, to znaczne zmniejszenie wrogiej dywersji, a także wzmocnienie naszych granic! - No proszę, to nawet ładnie brzmi, ale wydaje mi się absurdem. Ciekawi mnie jednak jak to wszystko wygląda w praktyce? - To bardzo proste panie Starosto. PPS w swoich założeniach pozostaje w ostrej i wyraźnej sprzeczności z programem partii komunistycznej. Objęcie robotników huty w ramy jej działania, wyeliminuje już istniejące tendencje sowietyzacji ruchu i z całą energią pozwoli zwalczyć przenikanie takich idei z Rosji. Ponadto PPS swoją działalnością wśród kresowiaków, spowoduje wzajemne ich zbliżenie i połączenie z krajem. - To są bzdury młody człowieku! Nigdy nie uwierzę, że u was w hucie, przy tak pokaźnym rozpolitykowaniu, o wyraźnym prosowieckim kierunku, PPS zdoła osiągnąć wymienione przez pana cele. Mam już teraz dość kłopotów z nielegalnymi przekroczeniami granicy na odcinku Rokitna, właśnie przez hutników. Co stałoby się, gdyby zechcieli swoją organizację podporządkować Moskwie? - Jeżeli pan Starosta nie podziela mojego punktu widzenia i nie wyraża zgody na wprowadzenie go w życie, to bardzo niedobrze. W tej sytuacji chciałbym usłyszeć na jakim stanowisku społecznym w Rokitnie widzi pan moją osobę. - Mamy w Polsce wiele organizacji prawicowych- rzekł pan Starosta – jak: Narodowa Demokracja lub Chrześcijańska Demokracja. Istnieją przy nich także związki zawodowe różnych branż, które nawet dobrze prosperują już na Śląsku. Jeżeliby pan zechciał zorganizować tu na pograniczu takie związki, a nawet komórkę partyjną, ja nic nie miałbym przeciwko temu. - Z góry oświadczam, panie Starosto, że tzw. „żółte związki” i prawicowe organizacje polityczne, w Rokitnie są nie do przyjęcia. - A to dlaczego? - Po pierwsze, prawicowe organizacje nie mają poparcia wśród robotników, a po drugie nikt nie podejmie się ich zorganizowania, bo naraziłby się na śmieszność, a po trzecie gdyby nawet ktoś taki się znalazł i pomimo ogromu trudności zorganizował je, to przyniosłoby one więcej złego niż dobrego. - Proszę o wyjaśnienie, dlaczego? - Dlatego, że prawicowa organizacja wśród robotników huty, stałaby się przyczyną zwrotu ku skrajnej lewicy i stworzyłaby grunt do założenia konspiracyjnej KPP. Ucieczki przez zieloną granicę wzmogłyby się, a bezpieczeństwo naszych granic osłabło. Ponadto należy podkreślić, że narzucanie przeciwstawnych przekonań, w rezultacie stwarza tylko ferment i zadrażnienia, a w nadgranicznych ośrodkach mogą ugodzić w interesy Polski! - Przyznaję panu młody człowieku, że pański punkt widzenia nie jest pozbawiony racji i byłoby błędem jego lekceważenie. Jednak interesy Polski nie tkwią jedynie w powstrzymywaniu ucieczek hutników – to przesada. Uważam, że ci hutnicy i inni obywatele, którym odpowiada ustrój komunistyczny i cichaczem uchodzą do Rosji, krokiem tym nie przynoszą nam szkody. Odwrotnie, Polska wyzbywa się wrogiego elementu i zmniejsza bezrobocie w kraju. Dlatego my jako władza, specjalnie nie stwarzamy im przeszkód w tych ucieczkach. - To tylko pozór, ucieczki nie przynoszą nam korzyści. W rzeczywistości stanowią nieobliczalne straty ekonomiczne i polityczne. - Podziwiam pańską odwagę i upór młody człowieku, cenię oponentów o takich cechach, więc niech pan wytłumaczy, na czym polegają tak widziane przez pana straty i szkody? - Straty ekonomiczne tkwią w tym, że poprzez nielegalne ucieczki za granicę, wyzbywamy się najwartościowszych fachowców, wzbogacamy obcy, a zubożamy własny przemysł, osłabiamy zdolność przemysłową naszego kraju. Szkody polityczne natomiast, powstają w wyniku umacniania przemysłu ościennego państwa, które siłami naszych zbiegów, pozbawia nas rynku zbytu, powodując między innymi zastój, bezrobocie i kryzys gospodarczy w kraju! - To bardzo interesujące, ale czym pan uzasadni istotę tak wyolbrzymionego problemu, zapytał coraz bardziej podniecony Starosta. - Dobrą znajomością potrzeb ościennego państwa – odpowiedziałem śmiało. Przemysł – mówiłem dalej, w zniszczonej wojną domową Rosji przedstawia obecnie kompletną ruinę. Następstwa rewolucji spowodowały, że inteligencja rosyjska zatrudniona w przemyśle wyemigrowała za granicę, a Polacy, którzy stanowili trzon inżynieryjno-techniczny i kadrę wykwalifikowanych robotników w całym przemyśle olbrzymiego kraju, powracają do wolnej Polski. Stoją więc fabryki całego Donieckiego Zagłębia tej miary jak: olbrzymie tzw. „ Putiłowskije Letiejnyje zawody „ /stalownie/ w Józówce, Kramatorowie i Dróżkowcu, stoją duże fabryki chemiczne w Słowiańsku i Trzeciej Rocie, stoją wszystkie huty szkła jak: Mierefa, Konstantynówka, Lisiczańsk, Pokrowsk i wiele innych, zniszczony kraj potrzebuje stali, szkła i wyrobów chemicznych, a dla obdartej ludności ubrań i towarów włókienniczych. I.....na próżno Lenin nawołuje obywateli i głosi hasła w rodzaju „Dymiaszczyje truby eto dyszanije sowietskoj własti” (Dymiące kominy to oddychanie władzy radzieckiej), Bolszewicy nie mogą bez pomocy polskiej siły roboczej uruchomić produkcji, bo przeciętny Rosjanin nie chce i nie lubi pracować, przyzwyczaił się tylko brać gotowe wyroby i nic w zamian za to nie dawać. Dlatego bolszewicy wszystkimi siłami starają się ściągnąć z powrotem wszystkich Polaków, którzy w czasie rewolucji porzucili pracę i opuścili Kraj Rad. Takie a nie inne są powody ucieczek naszych fachowców po rzekomo lepsze zarobki za granicą. Radziecka władza usiłuje wszelkimi możliwymi chwytami propagandowymi, zyskać sobie zaufanie polskiego świata pracy, a tych, których pozostawiają w kraju starają się źle usposobić do Polski. Znamiennym jest to, że nasze władze nie rozumieją podstępnego chwytu i zamiast przeszkadzać – pomagają ucieczkom. Dawniej carska Rosja, też zaopatrywała się w polskiego fachowca, ale wtedy nie było bariery granicznej. Tak zwany „ Prywislanskij kraj „ leżał u jej stóp, a carska administracja mogła stosować przymusowe przesiedlenia, m.in. w celu rusyfikacji Polaków. Teraz na przeszkodzie takiego procesu, stanęła granica Polski, tego niegdyś podległego kraju i zmuszeni są do podejmowania różnych form propagandy. Byli jednak i wtedy tacy przemysłowcy rosyjscy, którzy za wszelką cenę chcieli utrzymać w swoich fabrykach Polaków. Przykładem takiej praktyki był między innymi graf Mieńszikow, który polskim mistrzom - dmuchaczom szkła okiennego w swojej hucie w Tambowie, płacił wyższe stawki i kościółek dla użytku wiernych wybudował i z Polski księdza sprowadził. Ponadto załatwił u władz miejscowych, aby pobór do wojska młodych Polaków, pracujących w jego hucie – nie obejmował. Podobnymi przywilejami cieszyli się także Polacy zatrudnieni w hucie szkła u grafa Malcewa w Briańsku i Bołotina w Kałudze. Należy powiedzieć bezstronnie, że nie tylko robotnik fachowiec i inżynier był wysoko ceniony, ale również nasze towary produkowane w kraju, bo jak Rosja długa i szeroka, wszędzie był znany i wysoko ceniony tzw. „Warszawski towar”. Powtarzam warszawski, bo „polski” był surowo zakazany. Nasza Łódź pracowała przecież dla Rosji. Nasz polski robotnik swoją pracą zdobywał to, co nawet Napoleon orężem nie zdołał. Bolszewicy niestety rozumieją lepiej własne potrzeby, chociaż możliwości mają teraz znacznie ograniczone. Już obecnie budują wielką fabrykę włókienniczą w Donieckim zagłębiu we wsi Rubieżnaja k / Dońca, której nadano szumną i znaczącą nazwę, „Nowaja Łódź”. Bolszewicy zamierzają siłami naszych zbiegów uruchomić własny przemysł, chcą jednocześnie wywołać bezrobocie i kryzys gospodarczy w wolnej już od ich wpływów Polsce. Pierwsze tego następstwa są już znane. Najgorsze jednak jest to, że my - jak wynika z wywodów pana Starosty - pomagamy im w tej nikczemnej robocie, bo nam ponoć zależy na wyzbywaniu się wrogich elementów, aby rzekomo zmniejszać bezrobocie w kraju! – zakończyłem. - Podziwiam pańską znajomość problemów bolszewickiej Rosji i przyznaję, że rzeczywiście niektóre poczynania są kierowane przeciwko nam, ale co do ich skutków, to chyba pan przesadził. Gdyby bolszewikom tak bardzo zależało na robotnikach z Polski to przyjmowaliby każdą ilość uciekinierów, ale fakty temu przeczą. Ja ostatnio otrzymałem meldunek, że Kraj Rad zwraca z powrotem naszych robotników, wśród których jest jeden hutnik specjalista z Rokitna. Ten fakt znaczyłby, że potrzeby bolszewików nie są tak groźne jak pan przedstawia. W tej grupie, która ostatnio została zwrócona znajdowało się, aż trzech hutników i jeden inżynier. Bolszewicy pozostawili u siebie tylko inżyniera. Zachodzi pytanie, dlaczego tak, a nie inaczej postąpi. Tu pan Starosta poruszył się niespokojnie i nacisnął sygnał. Do gabinetu natychmiast wszedł urzędnik, który otrzymał jakieś zlecenie i szybko oddalił się. Zamierzałem nadal wyjaśniać, lecz urzędnik wszedł ponownie i wręczył panu Staroście teczkę z dokumentami, które ten przeglądnął. - To musi być nowa „bomba” panie Dytkowski, w zeznaniach zbiega, które mam przed sobą, nie ma wzmianki o żadnym inżynierze, ani też o pozostałych dwóch hutnikach. Skąd wobec tego ma pan wiadomości o tych zbiegach? - Moje wiadomości pochodzą z tego samego źródła co pańskie, bo zbiegiem, o którym rozmawiamy, jest hutnik z Rokitna Czesław Kosiński. On teraz odsiaduje karę dwóch tygodni aresztu w Rokitnie, za nielegalne przekroczenie granicy. Przed aresztowaniem delikwent zdążył przekazać mnie wiadomość o stosunkach do obywateli polskich w Bolszewii, o przekonaniach politycznych poszczególnych osób i grup, oraz o charakterze uprawianego zawodu po naszej stronie. - To może bardzo ważne, ale dlaczego Kosiński nie zeznał tego podczas przesłuchania? – zapytał. - To bardzo proste panie Starosto, bo on nie chciał narazić swoich kolegów. - Kim wobec tego był ów inżynier, czy zna pan jego nazwisko? - Tak, znam, to były nasz dyrektor huty inż. Stanisław Lejzerowicz. - Lejzerowicz? Czy jest pan tego pewny, pytał dalej Starosta, patrząc znacząco na urzędnika siedzącego obok, pilnie przysłuchującego się moim wypowiedziom. - Jak najbardziej – odpowiedziałem. - Uważałem, że Lejzerowicz nie jest komunistą aż tu...... - Słusznie pan Starosta zauważały, przerwałem, bo Lejzerowicz nie był komunistą, podobnie jak wielu hutników, którzy opuścili Polskę w poszukiwaniu pracy i lepszych warunków zarobkowania. - Chciałbym w to uwierzyć, ale skąd pan ma wiadomości o swoim bądź co bądź zwierzchniku? – padło pytanie. - Inżyniera Lejzerowicza znam jeszcze z huty w Lisiczańsku. Pracował on wtedy na stanowisku konstruktora. W czasie rewolucji, kiedy huta stanęła, wyjechał do Polski. Jak mi opowiadał, w kraju długo nie mógł znaleźć pracy i głodował, a kiedy po wielu staraniach dostał posadę dyrektora huty w Rokitnie, nie był zadowolony. Uskarżał się, że nie może rozwinąć inicjatywy, bo firma „Vitrum” nie chce się zgodzić na żadne ryzyko innowacji. Mówił do mnie zupełnie szczerze, że praca jego na tym szumnie brzmiącym stanowisku, ogranicza się jedynie do prowadzenia różnych kalkulacji technologicznych, które polegają na upraszczaniu sposobów wyzysku siły roboczej i zwiększaniu dochodów właścicieli huty. - Czy inż. Lejzerowicz zwierzał się panu z zamierzeń opuszczenia kraju? - Nie, nic mnie o tym nie mówił. - A ci dwaj hutnicy, których przerzucono z Kosińskim? - Obydwaj pochodzili z Piotrkowa Trybunalskiego - Ich Nazwiska? – padło pytanie. - Prosiłbym pana o zwolnienie mnie z tej odpowiedzi. - Rozumiem i przychylam się do prośby, ale powiedz mi pan dlaczego bolszewicy, dwóch robotników specjalistów przerzucili z powrotem na naszą stronę, a inżyniera zostawili? Pan przecież twierdził, że im zależy na hutnikach, a jak z tej sytuacji wynika, fakty temu zaprzeczają. - Bolszewicy postąpili według obowiązującej zasady ich polityki. - Może pan wyjaśnić te zasady? – pytał Starosta. - Jeden z czołowych działaczy bolszewickich, a ściślej nasz rodak Feliks Dzierżyński powiedział: „Nam nie idiejnych, a jarych komunistow nada”. Stosując tą zasadę, ci trzej hutnicy wypadli w przesłuchaniu jako wyznawcy zasad pepeesowskich. Dopuszczeni do pracy w ich hutach, będą nie tylko żyć sami według zasad demokratycznych, ale i przekazywać je do świadomości kolegów Rosjan, co może być ze wszech miar szkodliwe. Postanowiono więc ładunek tych dodatnich zasad zniszczyć, skazując ich na bezrobocie we własnym kraju, a ewentualne niezadowolenie wykorzystać dla własnych celów partyjnych w Polsce. To z tych powodów komisarze graniczni odpowiedzieli uciekinierom: u nas raboty mnogo, bo ją zdobyliśmy przez rewolucję proletariacką. Wy, jeżeli pragniecie posiadać ją wraz z władzą, zdobyć ją możecie również tylko przez rewolucję we własnym kraju. Wracajcie więc do Polski i powiększajcie armię bezrobotnych, a jeśli będzie ona większa i silniejsza, władza wasza stawać się będzie bliższa i pewniejsza, a na naszą pomoc zawsze możecie liczyć. Lejzerowicz w przesłuchaniu wypadł jakoby pozytywnie, bo on polityką nie zajmuje się, chce tylko pracować w swoim zawodzie, więc został zaliczony do t.zw. „błagonadiożnych”, bezpartyjnych. To wystarczyło, mówiąc ich gwarą, dla zakwalifikowania go na „podchadiaszczego cziełowieka” i w rezultacie, skierowanie do pracy otrzymał. Gdy zakończyłem swój wywód, Starosta nie zadawał już nowych pytań i wydał mi się bardzo zamyślony. - Wolno panu wątpić, powiedziałem na koniec przerywając milczenie, ale taka jest prawda i takie właśnie prawa rządzą reżimem naszego wschodniego sąsiada. Kosiński, o ile byłby przesłuchiwany przy zachowaniu poszanowania i godności człowieka, na pewno powtórzyłby to co powiedziałem, a ponadto niczego by nie zataił, bo razem z nim została przerzucona do Polski inna kilkunastoosobowa grupa uciekinierów, nie odpowiadająca warunkom zatrudnienia w Związku Radzieckim. Grupa ta to byli przestępcy kryminalni, zawodowo trudniący się w Polsce bandytyzmem. Tego rodzaju specjalistów, Kraj Rad nie potrzebuje, bo już z własnymi zbyt wiele ma kłopotów. Na odchodne tym Poleszukom powiedziano: jeżeli chcecie zdobyć nasze zaufanie i pomoc, to wracajcie do waszych domów i w dalszym ciągu nękajcie władze polskie bandytyzmem w takim nasileniu, aby okolice Włodzimierca i Dąbrowicy, znajdowały się zawsze pod waszą kontrolą. W tym momencie Starosta zerwał się ze swojego fotelu i nerwowo zaczął przemierzać gabinet. Zapadło kłopotliwe milczenie, urzędnik przy drugim biurku jak gdyby przez grzeczność także powstał. Chciałem uczynić to samo, ale pan Starosta powstrzymał mnie....ależ niech pan siedzi. Pan doskonale orientuje się w sytuacji, jaka istnieje po drugiej stronie granicy. Rzeczywiście byłem błędnie informowany. Wyjaśnił mnie pan wiele kwestii, w imieniu służby..... dziękuję panu! - Przepraszam, ale to nie mnie należą się podziękowania panie Starosto, należą się one hutnikom z Rokitna. To oni, a nie ja, pomogli panu i Polsce, a grunt do tej pomocy pracowicie tworzyli już od samego początku, kiedy na lesistym i bagiennym uroczysku w 1896 roku wybudowano hutę szkła, a Polacy rozpoczęli w niej pracę i i osiedlili się na na trwałe w jej sąsiedztwie. To im hutnikom, należą się podziękowania, bo to oni przywieźli do Rokitna polskość, którą ja teraz reprezentuję. Przyjechali do Rokitna nie tylko po to, aby zdobywać środki egzystencji, ale również stanowić i potwierdzać polskość tego regionu. To hutnicy przywieźli na te odludzie kulturę polską, obyczaje i styl życia, poczucie prawa i odpowiedzialności i obowiązek zrzeszania się w branżowe związki cechów. To hutnicy na tych ziemiach za okupacji carskiej, byli pierwszymi ambasadorami polskości! To oni nauczyli okolicznych chłopów, potomków Wenedów polskiego języka, a swoim przykładem współżycia i solidarności sprawili, że Poleszucy, z natury nieufni, uporczywi i zamknięci w sobie, nagminnie zajmujący się kłusownictwem i bandytyzmem, stali się innymi ludźmi, zupełnie odmiennymi od swoich pobratymców z okolic Dąbrowicy i Włodzimierca. Stali się innymi, bo hutnicy byli tymi pierwszymi, którzy darzyli ich współczuciem i przyjaźnią kiedy przeżywali gorycz poniżenia zadawany przez despotyczne władze carskie, nauczyli Poleszuków znosić poniżenia niewoli i z godnością doceniać dobrodziejstwa wolności. Przykładny stosunek współżycia hutników, również z miejscową ludnością ukraińską sprawił, że w okolicy Rokitna można rozmówić się po polsku z każdym wieśniakiem. Promieniowanie ducha polskości hutników, obejmuje swym zasięgiem także, oddalone zapadłe wioski dawnych osiedleńców tzw. Mazurów. To hutnicy spowodowali, że zapomniani i odcięci od macierzy Mazurzy, nie ulegli naporowi rusyfikacji i wytrwali w wierze Ojców, poczuli się odpowiedzialni za swój stan i dumni, że są Polakami. Jaskrawym dowodem tego jest, że mieszkaniec pobliskich Budek Snowidowickich Antoni Dawidowicz, w czasie trwania przetargów i ustaleniu linii granicznej osobiście, pieszo, udał się do Warszawy z prośbą, aby jego rodzinna wioska została włączona w obszar Polski! Inny natomiast Mazur, mieszkaniec wioski Staryki, Stanisław Lech, przejęty robotniczą solidarnością hutników, usiłuje zorganizować Stronnictwo Ludowe dla obrony praw rolników. Tak przedstawia się środowisko hutników w Rokitnie. Wspomagali oni bezinteresownie Polskę przez wiele lat pozostawiając ślad tak głęboki, że nie zdoła go zatrzeć żadna siła! W tym kontekście zasług społecznych, fakt, że działaczy robotniczych huty jak i wiejskich oddanych społeczników – mam tu na myśli Lecha ze Staryk – stawia się bezpodstawnie pod pręgierz zarzutów antypolskiej działalności jest krzywdą oczywistą. Z goryczą stwierdzamy, że różne przybłędy i bezduszni karierowicze, usiłują zdobycze te podważyć i rzucić cień na środowisko hutników, a wypracowaną przez nich i ich przywódców polskość Rokitna – zapisać na własne konto. Pragnieniem moim serdecznym jest, aby pan Starosta wyrażone dla mnie uznanie, raczył przekazać hutnikom. Tym sposobem chociaż w części naprawione zostaną krzywdy niesłusznych i tendencyjnych posądzeń. Mamy wszyscy nadzieję, że w przyszłości, sprawy naszego miasta i huty, będą widziane we właściwym świetle. - Niedorzecznością byłoby nie doceniać zasług hutników, rzekł Starosta. Podziękowanie skieruję wkrótce drogą służbową do związków zawodowych. To rzeczywiście są zasługi, o których dotychczas nie miałem pojęcia. Dzięki naszej rozmowie, teraz je właściwie i w pełni doceniam. Pana zastrzeżenie odnośnie zamiarów przejmowania zasług, będę miał na uwadze, bo już wiem, komu należy się takie uznanie. Najbardziej obawiam się jednak o pana, młody człowieku. Jak widzę, angażuje się pan do pracy społecznej z wielkim entuzjazmem, oby nie uległ on wykorzystaniu w niewłaściwym kierunku. - Pan Starosta widocznie ma na myśli komórkę PPS, więc chciałbym powtórzyć, to nie ja jestem pomysłodawcą utworzenia komórki tej organizacji przy naszym związku. - O, to jest właśnie sedno sprawy, bo Wolicki mógłby okazać się jednym z tych przybłędów, którzy zechcą zasługi hutników przelać na własne konto. Niechaj mi pan wybaczy, że przebieg naszej rozmowy, aczkolwiek bardzo pozytywny, zawierał także zwroty nieprzyjazne. Wynikły one nie ze złośliwości, ale z charakteru i stylu naszej pracy, a także z błędnej informacji o panu, pochodzącej częściowo także od hutników, w obronie których tak pan brawurowo kruszył kopie. Obiecuję więc, że krzywdy wyrządzone hutnikom i Lechowi ze Staryk, zostaną naprawione! - Dziękuję panie Starosto, pozostanę bardzo zobowiązany..... - Nie jestem Starostą, tylko jego zastępcą do spraw bezpieczeństwa. Rozmawiał pan z Komendantem Ekspozytury Policji Politycznej powiatu, podkomisarzem Remiszewskim. - Jest mi bardzo przyjemnie poznać pana... - Ale było bardzo nieprzyjemnie rozmawiać, przerwał komisarz, a ściskając mi dłoń dodał: pan wykazał nadzwyczajną znajomość przedmiotu, będącego w gestii naszej pracy. Jest pan doskonale zorientowany w stosunkach międzyludzkich na terenie przygranicznym wchodzącym w zakres mojej działalności. Czy wobec tego nie zechciałby pan przyjąć służby u mnie w Ekspozyturze? Przyjmę pana młody człowieku na dobrych warunkach i obiecuję szybki awans. Co pan na to....? - Nie, nie skorzystam z tej propozycji – odpowiedziałem stanowczo. - Uważam, że Polsce najlepiej przysłużę się pracując we własnym środowisku hutników, odpowiedziałem. - Może to i lepiej – szepnął pan komisarz – ale niech pan pomyśli i zastanowi się nad moją propozycją. Po powrocie do domu, napisałem list do Wolickiego zawiadamiając go o obrocie sprawy i swoim zrzeczeniu się zakładania komórki partyjnej. Jako powody podałem groźbę wysiedlenia mnie poza obręb Rokitna. Wkrótce do moich drzwi zapukał Czesław Kosiński. - Cóż to ma znaczyć, uciekłeś czy cię wypuścili – zapytałem. - Ani jedno ani drugie – odpowiedział spokojnie - wyobraź sobie niespodziewany zwrot w stosunku do aresztowanego. Cholernie bolały mi już kości od leżenia na pryczy. Leżę i leżę, przewracam się i siadam, chcę czytać, ale ciemno, więc znów leżę i znów zrywam się i chodzę. Nagle posłyszałem zgrzyt klucza w zamku i drzwi się otworzyły. Tym otwierającym był woźny magistratu, który grzecznie oznajmił mi, że jakiś nieznajomy pan chce ze mną rozmawiać. Początkowo myślałem, że interesant stoi za drzwiami, ale okazało się, że jest to zaproszenie do gabinetu pana burmistrza. Kto mnie tam oczekuje? Nie wiem odpowiedział woźny, to jakiś grzeczny i przyzwoity pan. Kiedy znalazłem się w gabinecie, za biurkiem siedział przystojny facet, który wstał, grzecznie uścisnął mi rękę i podsunął krzesło. Przedstawił się, jestem Librowicz, funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa, ale moja rozmowa z panem nie będzie miała charakteru policyjnego przesłuchania. Interesują mnie sprawy stosunku władzy radzieckiej do naszych obywateli, poszukujących pracy za wschodnią granicą. Częstując mnie dobrym papierosem, mówił dalej. Jak to wygląda, przecież pan tam był. Gdy opowiedziałem, bez specjalnych ceregieli zwolnił mnie od odsiadywania kary w areszcie. Oświadczył, że wystarczy jak będę meldować swoją obecność policji każdego wieczoru. - Świetnie, sądzę jednak, że ten Librowicz wyciągnął z ciebie wszystko, co wiedziałeś o stosunkach bolszewików do uciekinierów z Polski? - Tak, nie zamierzałem przed nim niczego ukrywać. Najbardziej interesowały go informacje o przerzucanych za polską granicę bandytach. Wypytywał szczegółowo, nawet o ich wygląd i wiek. - A czy pytał o Lejzerowicza i innych hutników? – zapytałem. - O Lejzerowiczu miał już rozpoznanie, a o Tadku Lindzie, który zwiał do Rosji mając udziały w hucie Nadbużanka, żonę i dziecko, sam mu powiedziałem, bo po co miałem ukrywać prawdę o ogłupionych – wyznał. - A czy o Mundku, bracie i szwagrze Wujcika z Piotrkowa też mówiłeś? - Nie, nie byłem o to pytany. Tam hutników nadal potrzebują, ciągnął dalej, ale ja i moi dwaj koledzy, staliśmy się dla nich podejrzani. Nasz wygląd na pierwszy rzut oka określili jako nieodpowiedni. Orzekli: „Innostrannaja ułybka” /obca prezencja/. To znaczyło, że osoba o europejskim wyglądzie jest osobnikiem niepożądanym. Po przesłuchaniu oświadczono, że zostaniemy przerzuceni z powrotem do Polski. Tam, w waszej ojczyźnie, zwiększać będziecie armię bezrobotnych i przygotowywać rewolucję. Librowicz szczegółowo wypytywał o te sprawy. W tym momencie wiedziałem już, że w starostwie właściwą przyczyną zmiany stosunku do aresztowanych, była moja rozmowa z komisarzem Remiszewskim. 6. STABILIZACJA STOSUNKÓW. Życie hutników nadal toczyło się utartym torem. Huta pracowała z małymi przerwami, tylko na konieczne remonty. Zarobki były dość wysokie, a ceny żywności, w szczególności mięso, były stosunkowo niskie. Ucieczki robotników przez zieloną granicę ustały. Huta nadal stanowiła centrum życia całego miasteczka i była głównym czynnikiem stabilizacji społecznej. W okazałym budynku tzw. "murowańcu" ulokowano siedmioklasową Szkołę Powszechną. Obok, pod numerem pierwszym przy ulicy Piłsudskiego, mieściła się apteka N. Solzmana, oraz poczta. Dalej, obok licznych sklepów żydowskich, posterunek policji, a przy ulicy Ostoja, za murowanym domem - nasz teatr amatorski. Na jarmarki do Rokitna, w dalszym ciągu zjeżdżało się mnóstwo rolników z okolicy, a w ciżbie tej z łatwością dostrzegano wielu obywateli radzieckich. Nasi kupcy żydowscy, wykorzystując zbyt na złote monety carskie, obficie zaopatrywali rynek w atrakcyjne towary znajdujące popyt u zagranicznych nabywców. Jak wynikało z bliższych obserwacji jarmarków, nasze władze działały bardzo ostrożnie i nie przeszkadzały tego rodzaju transakcjom, interesowały ich zresztą osoby nie nabywające towarów. W tym czasie, w całym powiecie sarneńskim i stolińskim nasze władze bezpieczeństwa rozpoczęły ostrą walkę z grasującymi bandami i dywersją. Przy udziale dużej liczby policji ściągniętej z innych miejscowości i najwytrawniejszych asów wywiadu, urządzono obławę w okolicznych lasach Włodzimierca, Dąbrowicy i Stolina. Zastosowanie tych metod nie dało jednak spodziewanych wyników, wręcz przeciwnie - policja poniosła wyraźne fiasko. Okazało się, że Poleszuk, który zrósł się z dziką przyrodą lasu, przyswoił sobie instynkt wilczy i potrafił połączyć go z mentalnością ludzką tak praktycznie, że stał się nieuchwytny dla obławy posługującej się metodami profesjonalnych zwiadowców. Toteż najwytrawniejsi policjanci nie znający dzikich praw puszczy leśnej, wszędzie tam, gdzie zacieśniali pętlę obławy spodziewając się pomyślnych wyników napotykali jedynie pustkę, byli rozczarowani i bezsilni. Tropiony Poleszuk z łatwością płatał im takie figle. Przyglądając się z ukrycia błędom swoich prześladowców, z politowaniem głową kiwając - szeptał Ech. .....durnyje pany"! Na domiar złego, w okolicach tych bezkarnie grasował osławiony Mucha - Michalski. Ten spryciarz najwyraźniej drwił sobie z wysiłków policji i bawił się ich nadzwyczajną zawziętością. Zjawiał się tam, gdzie najmniej spodziewano się jego obecności. Działał w pojedynkę i z dżentelmeńskim gestem rabował zamożnych i czynne, większe posiadłości. Znamiennym jest fakt, że tak bandy Poleszuków, jak i sam Mucha - Michalski, nigdy nie odwiedzał Rokitna i jego okolic. Dlaczego i z jakich powodów nasz teren był omijany, nikt i nigdy nie dowiedział się. Toteż obywatele Rokitna tylko z prasy dowiadywali się o bandyckich wyczynach, a poczynania Muchy - Michalskiego zabarwione romantyzmem, przynosiły więcej humoru niż trwogi. W tych warunkach miasteczko nasze rozbudowywało się szybko z pełnym zrozumieniem potrzeb. Nie zapomniano także o kościele, na budowę którego wydzielono parcelę między ulicami Handlową i Kościelną. Najpierw wybudowano plebanię dla osiedlenia proboszcza i stworzenia korzystnych warunków założenia parafii. Budowa kościoła stała się powszechną potrzebą obywateli i kiedy budynek był już w stanie surowym, kuria biskupia wyznaczyła proboszcza. Stanowisko to w naszej parafii objął młody ksiądz Stanisław Fijałkowski. Chcąc zastąpić mnie w Związkach Zawodowych inną osobą, poseł Wolicki usiłował skłonić do tej pracy kolegę Świnarskiego. Nic jednak z tego nie wyszło, bo starostwo – podobnie jak uprzednio w moim przypadku – nie zatwierdziło jego kandydatury, grożąc wysiedleniem. Na tym skończyły się zabiegi związane z utworzeniem w Rokitnie PPS. Komisarz Remiszewski był konsekwentny, do utworzenia w Rokitnie zalążka Narodowej Demokracji początkowo - użył nauczyciela pana Józefa Gogolewskiego. Podjął wysiłki dla zorganizowania w hucie tzw. „ Kółka gimnastycznego Sokół „ i wykorzystując nazwę naszej drużyny piłki nożnej, swoją nazwał „ Orlęta”. Stało się jednak wszystko to co najsmutniejsze, bo prawicowa organizacja nie znalazła w środowisku hutników uznania, skończyło się jedynie na nazwie. Panu Gogolewskiemu ten krok przysporzył wiele przykrości, a osobliwie w późniejszej karierze politycznej kiedy występował jawnie, jako członek Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Bandy dywersyjne w dalszym ciągu nękały mieszkańców pogranicza. Policja pomimo stosowania nadzwyczajnych środków w postaci obław, nie mogła sprostać zadaniu przywrócenia spokoju, ładu i porządku na terenie powiatu. Dopiero powołany do życia dnia 14 października 1924 roku Korpus Ochrony Pogranicza /KOP/ ostatecznie kładzie kres dywersji, likwiduje bandy i stwarza odpowiednie warunki bezpieczeństwa na całym pograniczu. Odcinek na wysokości Rokitna, został powierzony 18 Batalionowi KOP, dla którego nasze miasteczko wyznaczono na siedzibę dowództwa i kwaterunku jego sił operacyjnych. Wojsko zostało tymczasowo zakwaterowane w pałacu Rozenberga, który okazał się niewystarczający. Część żołnierzy mieszkała w niewykończonych budynkach miasteczka, a jedna kompania kwaterowała w majątku. Pamiętam jak niejednokrotnie pododdział ten przemaszerowywał drogą obok huty i naszego domu, a mój najmłodszy braciszek Władzio – mając wtedy 7 lat – zawsze dołączał do ostatniej czwórki i ku uciesze wszystkich widzów śpiewał razem z żołnierzami. Wczesną wiosną następnego roku, rozpoczęto budowę koszar wojskowych przy wylocie ulicy Poniatowskiego. Na granicy natomiast, wznoszono strażnice i instalowano połączenia telefoniczne. W związku z rozpoczętymi pracami, do naszego baonu przydzielono specjalny pluton łączności, dla którego zabrakło miejsc zakwaterowania. Toteż pewnego razu, kiedy wracałem z pracy, na portierni huty czekał na mnie żołnierz. Prosił aby wstąpić na rozmowę do jego dowódcy, który, mieszkał chwilowo u księgowego huty pana Baraca. Okazał się nim porucznik Niedziałkowski – dowódca plutonu łączności. W podjętej rozmowie skłaniał mnie usilnie, abym zezwolił jego plutonowi, obecnie mieszkającemu w namiotach na boisku piłki nożnej, na zakwaterowanie w naszym teatrze amatorskim. Obecnie jest to niemożliwe, w niedzielę wystawiamy sztukę, której odwołać już nie możemy...... - To nic nie szkodzi – rzekł porucznik – na czas przedstawienia wyprowadzimy się do namiotów, a ławki teatralne i inny sprzęt zostanie przez żołnierzy ponownie wniesiony i ustawiony na uprzednim miejscu, aby przedstawienie mogło się odbyć normalnie. Na tak zaproponowane warunki zakwaterowania, zgodziłem się i od tego czasu współpraca z KOP-em stała się naszą wspólną potrzebą, trwającą nieustannie, aż do pamiętnego dnia 17.09. 1939 r. Obecność stałego kwaterowania jednostki KOP w granicznym Rokitnie, przyniosła miastu awans. Stało się ono miasteczkiem garnizonowym, co stanowiło o jego znaczeniu. Obecność wojska spowodowała także przyśpieszenie budowy kościółka. Rokitno stało się dużą parafią i już nie potrzebowało korzystać z usług Sech, a przedwojenna parafia w Olewsku, została oddzielona granicą. Cieszyło nas takie współuczestnictwo wojska w sprawach budowy kościoła. Korzystając z przerwy w pracy zawodowej w okresie remontu urządzeń huty, ukończyłem w Sarnach specjalny kurs dla naczelników OSP i otrzymałem świadectwo z datą 2 października 1925 r, podpisane przez ówczesnego prezesa Gł. Zw. Straży Pożarnej R.P. B. Chomicza. Dokument ten do dziś przechowuję. Przypomina mi on dawne minione lata. W moim życiu osobistym także następuje zwrot. Dnia 25.12.1925 r, zawieram związek małżeński z Henryką Bader, pobłogosławiony przez księdza Fijałkowskiego, w kaplicy murowańca na hucie. Służył on wówczas parafianom za tymczasowy kościół. Będąc stale czynnym w sprawach społecznych, w połowie lata 1925 r. – zostałem zaproszony na zebranie organizacyjne „Związku Strzeleckiego”. Takie przedsięwzięcie w owych czasach nie było mile witane przez oficjalne organa władzy, wobec czego nie miałem zamiaru zbytnio angażować się do aktywnych czynności związanych z powstaniem tej organizacji, tym bardziej, że godziła ona w „Sokoła”, którym kierował Gogolewski. Nie wypadało mi jakoś występować czynnie i bezpośrednio niweczyć dzieło, w które mój przełożony w OSP włożył tak wiele wysiłku i bezinteresownej pracy. Zebranie to odbywało się w pomieszczeniu stacji kolejowej, a inicjatorem zorganizowania związku strzeleckiego był nowo przysłany do Rokitna drogomistrz kolejowy pan Popławski. Kolejarz ten poprzednio pracował w Sarnach i tam należał do tej organizacji, a po objęciu stanowiska w Rokitnie stwierdził, że graniczna specyfika miasteczka a szczególnie społeczność hutnicza stanowi grunt dla organizacji o charakterze wojskowym. Pan Popławski jako inicjator, w swej wypowiedzi mocno podkreślił potrzebę wojskowego przeszkolenia młodzieży huty. Jak się wyraził – już obecnie przedstawia ona zwarty i jednolity zespół młodzieży polskiej na kresach. Uważam – mówił dalej – że w Rokitnie istnieją doskonałe warunki dla zorganizowania i funkcjonowania, prężnej i wzorowej jednostki strzeleckiej, którą będzie zazdrościć nam nie tylko powiat, ale i województwo! Pogląd ten podzielałem w całej rozciągłości, argumenty były rzeczowe. Jako przedstawiciel związku zawodowego hutników poparłem zamiar i w ramach swych możliwości udzieliłem pomocy, odmówiłem równocześnie kandydowania do zarządu. Powstanie związku strzeleckiego w naszym miasteczku spowodowało zaniepokojenie władz, i części aktywu społecznego. Stało się jasne, że „Sokół” pana Gogolewskiego, tworzony z tak znacznym nakładem pracy – formalnie przestanie wkrótce istnieć. Okazało się jednak, że pan Gogolewski wkrótce sam zgłosił swoją kandydaturę do związku strzeleckiego. Nie bez powodów byłem zdziwiony postępowaniem kolegi, więc spytałem o wyjaśnienia. Gogolewski odrzekł, że nie jest on w tym odosobniony, nawet starosta sarneński, kazał skreślić się z upadającego „Sokoła” i wstąpił do Strzelca. Taka cicha zmiana warty, jeszcze przed znanym przewrotem, była powodem odwiedzenia mnie przez funkcjonariusza EPP. Domyślałem się, że pan komisarz Remiszewski, będzie szukał sposobów złagodzenia powstałych zadrażnień i w tej sprawie kogoś sprytnego przyśle. I oto stało się, jak przypuszczałem. Funkcjonariuszem tym okazał się pan Librowicz. - Jak to Librowicz? – spytałem po powitaniu. W starostwie przecież nazywano pana Terebińskim – sprostowałem. - Nie myli się pan, bo ja tak się nazywam, ale w Rokitnie jestem zawsze Librowicz, bo tego wymaga nasza służba – wyjaśnił. Pan ma jednak dobrą pamięć..... - Przychodzę do pana w bardzo ważnej sprawie – rzekł na wstępie – u nas, w EPP nastąpiły poważne zmiany personalne. Obecnie mamy nowego komendanta. Komisarz Remiszewski został przeniesiony do Brześcia, a na jego miejsce pojawił się podkomisarz Antoni Bąk. Bardzo przyjemny facet i zaraz na wstępie przeczytał pańskie ongiś złożone zeznanie. Komisarz bardzo zainteresował się pańską osobą, czy deklaruje pan chęć wstąpienia do policji? - Nie mój panie, jak sobie przypominam, ja panu Remiszewskiemu takiej obietnicy nie dawałem, odpowiedziałem stanowczo. - To bardzo niedobrze zaczyna się moja służba u nowego szefa, stwierdził st. przod. Terebiński. Niczego nie udaje mi się załatwić pozytywnie, zauważył. Chciałem zapytać co jeszcze może łączyć EPP ze mną, ale funkcjonariusz sięgnął do swojej teczki i z jej zawartości wydobył plik notatek służbowych i raportów byłych komendantów posterunku policji w Rokitnie z opisem autorstwa przod. Zgliczyńskiego. Plik ten zawierał historię miejscowego młodego awanturnika i zawadiaki, hutnika Bolesława Piskorskiego. Był on aresztowany i przesłuchiwany przez policję, a kiedy wartownik doprowadził go do kuchni, chlusnął mu gorącą kawą w oczy i uciekł. Wszczęty pościg za zbiegiem nie przyniósł rezultatów i stwierdzono, że Piskorski znajduje się w Związku Radzieckim. Jak wynika z niekwestionowanych faktów Piskorski swoim awanturniczym zachowaniem nie przynosił zaszczytu środowisku hutników z jakiego się rzeczywiście wywodził. W związku z tym pana komisarza Bąka interesuje, czy pan wydając w swoim czasie organom władzy tak chwalebną opinię o hutnikach i ich pozytywnej roli w Rokitnie, uzna winę B. Piskorskiego jako udowodnioną. - O hulaszczym i przestępczym życiu Bolesława Piskorskiego, słyszałem dużo – oświadczyłem, potwierdzając zarzuty. Jest mi wiadomo, w środowisku hutników jego karygodne postępki i ucieczkę przed karą za granicę - wspomina się z oburzeniem. Ani ja, ani nikt z hutników nie pochwala go i nie uznaje za swego. - Może pan jaśniej sprecyzuje swoje stanowisko – rzekł Terebiński. - Oświadczam, że postać hulaki Piskorskiego, a w szczególności jego młodzieńcza głupota i nierozsądne wybryki, nie mogą obciążać naszego środowiska. Młody Piskorski był tylko terminatorem, nie zdobył fachu i nigdy nie został hutnikiem! A więc środowisko hutników nie może brać na siebie moralnej odpowiedzialności za jego zachowanie i przestępstwa, tym bardziej, że również jego ojciec i Piskorscy w ogóle, nigdy nie byli związani z hutnictwem szkła. - Osobiście wierzę, że to co pan powiedział jest prawdą. Mój szef zechce potwierdzenia tych faktów na piśmie. Czy zgadza się pan z ramienia związków zawodowego, wystawić taki dokument. - Jak najbardziej, dostanie pan to o co prosi, a prawomocność treści oświadczenia oprócz podpisów, będzie potwierdzona pieczęcią związku. Na tym zakończyłem rozmowę z funkcjonariuszem EPP, chociaż przypadek sprawił, że w późniejszym czasie doszło do jeszcze jednej na ten temat rozmowy z jego szefem. W wiosce Rokitno, od samego początku władzy polskiej, osiedliło się na stałe trzech byłych żołnierzy grupy gen. Bałachowicza, tzw. „Bałachowcy”- Piotr i Aleksander Jaromieńcy. Trudnili się oni usługami dla miejscowych rolników i muzykowaniem. Trzeci, Fudali, pracował dorywczo w miasteczku. Ponadto huta zatrudniła dodatkowo jako tzw. Krajacza Michaiła Piotrowa. Był nim rezerwista, żołnierz 9 Pułku Artylerii, który w czasie rewolucji ochotniczo dołączył do armii polskiej. W miasteczku natomiast, na stały pobyt zapisało się dwóch emigrantów rosyjskich. Byli nimi: doktor medycyny Borys Aniszczuk, który z miejsca otrzymał etat lekarza rejonowego, a także inżynier leśny Zawijenko. Obydwaj zacni ludzie i dobrzy obywatele polscy. Później inż. Zawijenko ożenił się z Polką i przyjął nawet katolickie wyznanie wiary. Po przejęciu ochrony granicy przez wojsko, ucieczki obywateli polskich na wschód całkowicie zanikły, a przemyt przez zieloną granicę został prawie zlikwidowany. W areszcie miejskim za nielegalne przekroczenie granicy, odsiadywał karę tylko jeden przestępca. Był nim emigrant rosyjski Aleksander Moroźko, który poszedł do Sowietów na obiecaną sielankę najwcześniej, razem z Konstantym Anikinem. Jak wyznał mi później osobiście, komisarz zarzucił Anikinowi i jego ojcu wielką majętność (młyn w Rokitnie) i wyzysk chłopów. Było to powodem, że ojca Anikina zesłano w niewiadomym kierunku i ślad po nim zaginął, bo stamtąd już się nie odezwał (patrz: sprostowanie). a Moroźko otrzymał skierowanie do miejscowego „Lespromchozu”. Tam pracował przymusowo, prawie tylko za liche wyżywienie, więc przy pierwszej okazji - nawiał i jak wyznał z płaczem, teraz jest u swoich. Po odbyciu kary za przekroczenie granicy, Moroźko obejmuje posadę pracownika umysłowego w Zarządzie Miasta. Ożenił się z Polką i przyjął rzymskokatolickie wyznanie wiary. 7. ROZBUDOWA I ROZWÓJ GOSPODARCZY MIASTA. Stabilizacja i rozwój gospodarczy Polski, jaka nastąpiła po wycofaniu inflacyjnej marki i wprowadzeniu trwałej waluty "polskiego złotego" opartej na parytecie złota, była poprzedzona przejściowymi niepokojami społecznymi. Zmiana pieniądza obiegowego, przyniosła niektórym obywatelom straty i zubożenie, innym zaś korzyści i okazję do łatwego wzbogacenia się. I tak obok pechowych ciułaczy, składających swoje oszczędności do pończoch, znaleźli się przytomni posiadacze, którzy dorobili się majątków sprytnie obracając pieniędzmi. Najdotkliwiej dostali po kieszeni stale potrzebujący gotówki. Sprzedawali oni wszystko, zabezpieczając sobie beztroski byt. W tym czasie spryciarze nabywali od nich lasy, ziemię, inwentarz i całe majątki, płacąc za nie bezwartościowymi markami. Takie prawa rządziły wówczas rynkiem fortun. Nie ominęły one i naszego miasteczka. Rząd podejmował pilne decyzje dotyczące uzdrowienia finansów, o ich celowości wkrótce przekonało się całe społeczeństwo, a pokrzywdzeni dostrzegli i zrozumieli własne błędy. Uspokojenie nastąpiło szybciej niż powstały urazy, a życie w naszym miasteczku, popłynęło jeszcze bardziej ożywionym nurtem rozwoju i rozbudowy. Teraz cały teren wyrąbanego lasu, objęto planem rozbudowy miasta, i pojawiały się na nim coraz to nowe inwestycje. Najważniejszymi były budowle i obiekty rządowe: kolejka wąskotorowa w głąb lasów, w kierunku jarmarcznego Ludwipola, a także budowa koszar wojskowych dla 18 Baonu KOP, oraz licznych strażnic pogranicza. Obok państwowych inwestycji pojawiały się także samorządowe jak: rzeźnia miejska, siedmioklasowa szkoła powszechna i nasz skromny kościółek. Ponadto zrzeszenie kupców, budowało halę targową dla potrzeb rozwoju handlu. Prywatni inwestorzy wznosili tu ładne domki jednorodzinne z przyległymi ogródkami. Tym pozytywnym przejawom rozwoju towarzyszył kipiący ożywieniem handel i rzemiosło. W tych warunkach napływ ludności z głębi kraju był znaczny. Liczni rzemieśnicy: cieśle, murarze i malarze mieszkań, znajdowali tu stałe zatrudnienie i dobre zarobki. Powstały także - obok żydowskich - dwie polskie piekarnie: Zientali i Pytlakowskiego, trzy masarnie i sklepy wędliniarskie: Pachowskiego, Obermajera i Mańki, a później przyjezdnego Niemca Jeławki, dwie fryzjernie Ratajdkieso i Goluba, oraz kilka zakładów gastronomicznych jak: restauracja braci Niedbał i Majera. Rozwijał się także polski przemysł rzemieślniczy: szewski, krawiecki, ciesielski i meblarski, a działali w tej dziedzinie dwaj bracia: Wincenty i Wacław Kuty, którzy jako mistrzowie zawodu, prowadzili w Rokitnie pierwszorzędny warsztat meblarski. Można by powiedzieć, że stan handlu i rzemiosła polskiego w nowo powstałym miasteczku, przedstawiał się obiecująco. Perspektywy rozwoju Rokitna doceniali także - słynący w naszym kraju z przedsiębiorczości - Dawidgródczanie z powiatu stolińskiego, którzy zaczęli przenosić do naszego miasta zakłady rzemieślnicze i handlowe, a pionierem tych zamierzeń był tutejszy kupiec Samsonowicz. W końcu roku 1925 ukończono budowę koszar, w których bezzwłocznie zakwaterowano wojsko. Do użytku została także oddana kolejka wąskotorowa do oddalonej o 15 km. miejscowości Moczulanka. W związku z tym powstaje konkurencyjne przedsiębiorstwo leśne pod nazwą: Związek Nasłuczańskich Przemysłowców Leśnych w Rokitnie. Obok stacji wąskotorowej, wybudowano nowy tartak, a na trasie Rokitno – wieś Kisorycze, ułożono kolejkę konną, która bierze początek z ulicy Hadlowej naprzeciw plebanii. W tak sprzyjających warunkach rozwoju, biorąc udział w bieżących ćwiczeniach strażackich zauważyłem, że naczelnik Gogolewski ostatnio poniesione fiasko polityczne nie traktuje jako dyshonor, więc przy pierwszej okazji zapytałem o powody takiej postawy. Kolego....jeszcze nie rozumiesz – zwrócił uwagę zagadnięty. Zmieniły się czasy....Nie tylko ja zrobiłem zwrot o całe 180 stopni. Teraz wszyscy roztropni urzędnicy na wysokich stanowiskach uczynili to samo. Wstąpili do Strzelca i są jego zwolennikami, bo taki krok u góry jest mile widziany – mówił Gogolewski. - No tak, tylko nie rozumiem tak nagłej zmiany przekonań, zauważyłem. - Nie rozumiesz, że takie rozpolitykowanie społeczeństwa prowadzi do upadku kraju i wymaga ofiar? Mamy obecnie aż 24 partie polityczne, które walczą ze sobą na śmierć i życie, nie o dobro obywateli i nie o interes Polski. Zapewniam cię kolego – rzekł Gogolewski – że każdy ten krzykacz, w rzeczywistości dba tylko o poparcie w sejmie przez wyborców i reprezentuje w nim jedynie własny interes. Nic go więcej nie obchodzi. - Może i tak, ale taka surowa ocena nie może obejmować wszystkich. - Może i tak – przyznał Gogolewski – ale wszyscy ludzie dobrej woli, przejdą wkrótce do obozu Piłsudskiego, bo to on, marszałek, jest jedynym człowiekiem, który może i chce zaprowadzić ład i porządek w Polsce! 8. PRZEWRÓT MAJOWY I REORGANIZACJA ZWIĄZKÓW ZAWODOWYCH. Spodziewany przewrót jaki dokonał się w całym kraju, w Rokitnie przebiegał spokojnie. Jedyną zmianą odgórnie wyczuwalną przez ogół robotników, był koniec istnienia Głównego Zarządu Klasowych Związków Zawodowych, którego czynny Oddział istniał w Rokitnie. Stan niepewności jaki zapanował w całym kraju, był powodem pozostawienia huty przez pewien okres, poza organizacją zawodową. W tym czasie nie zrzeszony ogół robotników huty, reprezentowany był jedynie przez delegację upoważnioną do rozmów z pracodawcą i miejscowymi władzami administracyjnymi. Delegacja wybrana przez ogół i upoważniona do tych czynności, była ciałem prawomocnym na równi z organizacją zawodową. Przewrót polityczny nie zakłócił przebiegu produkcji w hucie, i jej funkcjonowanie nie odbiegało od normy. Wybrana delegacja pracowników dla dopełnienia formalności, została zgłoszona w zarządzie huty. Nowo powołany rząd na czele z marszałkiem Piłsudskim, rozpoczął urzędowanie, a pierwszym jego krokiem - jak wiadomo - było zawieszenie czynności obecnego parlamentu i rozpisanie nowych wyborów. Nadmieniam, że z ogółu robotników huty nikt nie wziął udziału w nowym samorządzie władzy miejscowej, natomiast wszyscy robotnicy opowiedzieli się za współpracą z nowo utworzonym rządem marszałka Piłsudskiego. Głosowanie do sejmu i senatu, odbyło się normalnie, a swoje głosy robotnicy huty oddali wszyscy na "dwójkę". W Rokitnie, daje się w tym czasie zauważyć ogólną stabilizację poczynań, ład i porządek zamierzonych przedsięwzięć, i umacnianie się polskiej państwowości. Graniczne miasteczko od tej pory pulsuje entuzjazmem, który jak się okazało był społeczeństwu potrzebny. Zarząd Miasta idąc za rosnącymi potrzebami mieszkańców, uruchamia nowo wybudowaną rzeźnię miejską i w związku z tym zatrudnia lekarza weterynarii. Dla dopełnienia rangi miasta, zakłada "Rakarnię", a na mistrza tej potrzebnej przychodni, powołuje nowoprzybyłego z Łodzi Niemca Messerschmitta. Obok już istniejących przychodni zdrowia, zostaje otwarta na hucie druga Kasa Chorych, a wliczając wojskową izbę chorych z laboratorium, funkcjonowały w mieście aż trzy ośrodki zdrowia. Do tego należy wliczyć dwie czynne przychodnie dentystyczne, prowadzone przez dyplomowanego lekarza stomatologii pannę Barac i Finkielsztejna. Tak korzystne warunki rozwoju rozbudziły potrzeby, i stały się sumptem rozwoju kultury. Powstaje "Klub Obywatelski" zrzeszający inteligencję. Początkowo mieści się on w lokalu braci Niedbałów i wraz z biblioteką, stanowi dodatkowe funkcje restauracji. Klub ten, obok już istniejącego "Domu Hutnika", występuje w naszym mieście jako drugi z rzędu. Obydwie, wydawałoby się bratnie instytucje, były jednak podzielone. Zadanie pierwszej, to wychowywanie młodzieży na dobrych obywateli, a naczelnym zadaniem drugiej, obok godziwych rozrywek, było zadowolenie klienta, i dogodzenie coraz bardziej wybrednym podniebieniom odwiedzających gości. Obydwie instytucje były jednak potrzebne miastu. W pewnej mierze, spełniały one różnorakie funkcje tym bardziej, że w tym samym budynku nad restauracją i klubem ulokowano pierwszy hotel miejski. Trzeba przyznać, że taki zakład w nowo powstającym miasteczku, był bardzo wskazany i potrzebny. Pierwszy w tym czasie dowódca stacjonującego w Rokitnie wojska - major Szmoniewski, zainicjował budowę pomnika marszałkowi Polski Józefowi Piłsudskiemu. Pomnik miał być usytuowany na placu defilad, obok szkoły, naprzeciwko mającego powstać kościółka. Takiemu projektowi wszyscy obywatele przyklasnęli i posypały się datki. Huta w tym przedmiocie nie była na końcu. Przezorni kupcy i sprytni przedsiębiorcy, robią dobre interesy nie tylko na kupnie towarów, ich sprzedaży lub produkcji. Ewentualne spalenie obiektu produkcyjnego – zwłaszcza, jak jest wysoko ubezpieczony – też mogło przysporzyć niezłych dochodów. Toteż tartak stojący obok wąskotorówki, spłonął. Została zlikwidowana także konna kolejka do Kisorycz, a przedsiębiorcy spółki „Nadsłuczańskich Przemysłowców Leśnych” w osobach: Pugan i Gwozdower, rzekomo nie mogli zarobić na szklankę herbaty. No cóż, w handlu i tak bywa, a Rokitno nie stanowiło przecież oazy szczęśliwości. Klub obywatelski wypełniał lukę kulturalną – organizowano różne imprezy, a przy okazji restauracja zwiększała znacznie obroty. Klub w różnych porach roku urządzał polowania amatorskie według z góry zaplanowanych zaproszeń. Spotkania były zazwyczaj okazją do robienia dobrych interesów, a amatorzy strzałów do tokujących głuszców i cietrzewi, zaspakajali myśliwskie nawyki. Pan burmistrz Konrad Baranowski jako amator myślistwa we wszystkich polowaniach brał czynny udział. W trakcie polowań zapoznał nawet córkę pana Anikina, z którą wkrótce zawiera związek małżeński. Coroczne łowy na grubego zwierza i polowania obławowe na wilczą plagę, były urządzane w naszych okolicach przez samego księcia Karola Radziwiłła w Mańkowicach k/Dąbrowicy. Jako zawołany myśliwy i niezrównany miłośnik tego sportu książę, sam zwykł dowodzić imprezą, a na ucztę zapraszał najznakomitsze w kraju osobistości. Niekiedy gościem jego bywał sam prezydent Rzeczypospolitej. Otrzymanie bowiem zaproszenia na tego rodzaju łowy, było nie tylko zaszczytem towarzyskim, ale i rzadką okazją upolowania grubego zwierza w unikalnym rezerwacie leśnym „Czar Polesia”. 9. STOSUNKI RODZINNE I SŁUŻBA POLSCE. Praca w naszej hucie była procesem ciągłym, między zarządem przedsiębiorstwa i przedstawicielami robotników, nie było spornych spraw. Niezbędne remonty odbywały się normalnie, w gorących porach roku, kiedy hutnicy zwykli uprawiać odprężeniowy sport wędkarski. W latach 1927 - 28 mój młodszy brat Kazimierz odbywał obowiązkową służbę wojskową w 24 Pułku Piechoty w Łucku. W tym czasie w miesiącu lipcu, starsza siostra Stefania przyjechała w odwiedziny z dalekiej Pragi i przywiozła ze sobą dwóch ładnych i urodziwych synków. Małżeństwo jej, zawarte przed dziesięcioma laty jeszcze na terenie Rosji w Lisiczańsku, było udane. Jak opowiadała, jej mąż prowadził własny warsztat meblarsko-stolarski w Pradze i powodziło im się dobrze. Kazik, z okazji tych odwiedzin dostał nawet urlop okolicznościowy. Po tak długim rozstaniu z siostrą, radości było wiele, ale spotkanie z uwagi na zniekształcenia językowe, wypadło jakoś dziwnie. Nie było takie, jakie powinno być. Siostra wyglądała bardzo dobrze i zmieniła się niewiele. Jednak jakiś fałszywy ton mącił wesoły nastrój święta rodzinnego. Zauważyłem, że ojciec, któremu nigdy na dobrym humorze nie zbywało, tym razem wydał mi się smutny. Zbliżywszy się do niego dyskretnie zapytałem o przyczynę. - Nie domyślasz się? … odpowiedział pytaniem i mówił dalej żaląc się. Wiesz, jest mi jakoś bardzo przykro. Stefcia jest już Czeszką, nie mówiąc już o jej dzieciach. To mali chłopcy i bardzo ładni, ale już nie nasze. Słowa ojca jak biczem uderzyły mnie boleśnie. Pytająco spojrzałem na zebranych, wzrok mój mimowolnie zatrzymał się na Stefci. Ona biedna, instynktownie wyczuwała sytuację. - Co tobie bratićku? - zapytała. Czy aby ta moja braterna mowa, która jest tera nieco czeska, tak cię odraża, a przyprawuje o smutek? - zapytała. - Ależ co znowu - odrzekłem upakająco. Ten czeski akcent raczej wesoło nas usposabia, kłamałem. Bardzo jednak bolałem stwierdziwszy utratę polskiego akcentu tak bliskiej mi osoby. - Chciałabym w to uwierzyć - mówiła Stefcia - musicie mnie zrozumieć. Mieszkam w Czechach, mam męża Czecha, którego kocham, a on podziela moje uczucia. Oboje jesteśmy ze sobą szczęśliwi, mamy zdrowe i ładne dzieci, oraz zabezpieczony byt w Pradze, a między sobą rozmawiamy tylko po czesku. Z nami przecież dzieje się wszystko to co mówi znane polskie przysłowie: Jak wejdziesz między wrony musisz krakać jak i ony. Tak w domu, jak i wszędzie słyszy się tylko czeski, bo przecież mieszkamy w stolicy tego kraju, mówiła Stefcia. Trzeba ci wiedzieć, że nie zdawałam sobie sprawy ze zmian, jakie zaszły niepostrzeżenie w mojej mowie. Zauważyłam je sama, ale dopiero na polskiej granicy w rozmowie z urzędnikiem celnym. Dzięki wymianie zdań z tym urzędowym przedstawicielem kraju, zauważyłam śpiewność jego słów i tak rażącą różnicę w swojej mowie. W domu zawsze byłam pewna, że świetnie władam ojczystym językiem i dopiero teraz w rozmowie z wami, dostrzegam zmianę jaka nastąpiła, zmianę której nie da się już usunąć. Maminko, zawołał do siostry jej synek Wladiczek. Maminko, a rzyknij mi.... abo my proto jestem Czechowie....? Stefcia spojrzała na mnie znacząco i odpowiedziała: - Tak, tak synecku, Czechowie, bo wasz tatinek jest zatwerdelim Czechem. Słysząc takie wyjaśnienia, zrozumieliśmy wszyscy, że jest to zrządzenie losu i należy się z nim pogodzić. Po upływie wielu lat od tej pamiętnej wizyty, młodsza siostra Hela szepnęła mi poufnie: wiesz Iziu, Stefcia ma do ciebie żal. Pamiętasz jej wizytę w Rokitnie, którą złożyła nam po raz pierwszy? - Takich rzeczy nie zapomina się nigdy- odpowiedziałem. - Otóż to, mówiła dalej Hela. Przy pożegnaniu, kiedy spytałam ją jakie odniosła wrażenia na polskiej ziemi, po tak długim rozstaniu, odpowiedziała mi: - Jestem boleśnie rozczarowana chłodem jakiego doznałam w rodzinnym domu. Najbardziej zabolało mnie to, że mój najukochańszy brat, nie miał dość zrozumienia dla sytuacji jaką zgotował mi ślepy los i nie okazał pełni braterskiego serca! Ten, na którego najbardziej liczyłam, boleśnie zawiódł mnie, chociaż rozumiem go i nie biorę mu tego za złe. Może i ja byłabym taka sama w stosunku do niego w przypadku gdyby został Czechem. Tak powiedziała Stefcia i tak to zapamiętałem. Wtedy uświadomiłem sobie, że bo na obczyźnie los strzępi każdego, ale i hartuje ducha! W 1928 roku następuje zmiana na stanowisku duszpasterskim naszej parafii. W miejsce ustępującego księdza Stanisława Fijałkowskiego, parafię obejmuje ksiądz doktor obojga praw Brunon Wyrobisz z Krzemieńca. Nowy proboszcz zabiera się do powierzonych mu obowiązków z całą energią, zasobem wiedzy i nieprzeciętnymi zdolnościami. Swoją krasomówczością wygłaszanych kazań, pełnych gorącego patriotyzmu, ilustrowanych przykładami z historii, wprowadza wiernych w zachwyt i nawołuje do ofiar na rzecz parafii. Nowy duszpasterz zapowiada się okazale i gani swojego poprzednika za przesadną skromność twierdząc, że Rokitno było stać na duży i okazały kościół. Taka skromna kapliczka na jaką zdobyliście się, może istnieć na wiosce, ale nie w rozbudowującym się miasteczku, które z uwagi na istniejący przemysł, handel i garnizon wojskowy, ma przecież większe potrzeby i poważne szanse rozwoju. Taka ocena odeszłego proboszcza była słuszna, a zapowiadana przedsiębiorczość przybyłego, rozniecała ambicje parafian. Stały się one czynnikiem zwiększenia ofiarności na potrzeby kościoła, w czym liczne środowisko hutników nie pozostawało w tyle. Przykładna obsługa parafian młodego proboszcza i pouczające kazania, jednają wiernych całej okolicy. Przybywających zewsząd uczestników nabożeństw i słuchania dobrych kazań, szczupła kapliczka nie może już pomieścić. Proboszcz rozszerza jej wnętrze dobudowując nawy boczne, ale i ten sposób kwestii nie rozwiązuje. Szczególnie w święta, połączone z obchodami narodowymi i uroczystości Bożego Ciała, kościółek nie jest w stanie pomieścić wszystkich wiernych. Aby temu czasowo zapobiec proboszcz zaprojektował budowę kaplicy na cmentarzu z grotą i figurą Matki Boskiej Niepokalanej, przy której w te dni, odprawiano nabożeństwa na wolnym powietrzu. To jeszcze bardziej utwierdziło parafian w potrzebie budowy bardziej okazałego kościoła. W tym czasie odchodzi od nas jeden z najznakomitszych obywateli. Umiera na gruźlicę pierwszy nasz burmistrz pan Konrad Baranowski. Na jego miejscu, czasowo urzęduje pan Józef Lech, później posadę burmistrza obejmuje były wójt gminy Kisorycze pan Bolesław Wojtkiewicz. W dniu 4 lutego 1927 roku urodziło się pierwsze moje dziecko, syn Zbigniew. Działo się to jeszcze przed objęciem parafii przez księdza Wyrobisza. W roku następnym w czasie wizyty siostry Stefanii, 2 września 1928 roku urodziła się córeczka, której nadaliśmy imię Stefania. Dążąc do zabezpieczenia bytu rodzinie, w czasie przerwy remontowej w hucie, podjąłem dodatkową pracę w Grajewie.W miejscowej hucie przy wyrobie szyb podpatrywałem i analizowałem organizację pracy. Tam między innymi prowadzono w zakładzie wyszynk piwa dla hutników. Sprzedawano ten napój po ulgowej cenie, za zezwoleniem urzędującego inspektora pracy. Odniosłem się do tego wzorca po powrocie do Rokitna. Przy zastosowaniu kartkowej sprzedaży, przeniosłem pomysł do naszej huty. Ulgowa sprzedaż w zakładzie pracy, była poniekąd pomocą dla dmuchaczy, bo dostarczała o 25 % tańszy produkt. Wyszynk był prowadzony przez moją małżonkę w oparciu o wystawione dla niej świadectwo przemysłowe. Interes przynosił nam niezłe dochody uboczne. Kazimierz po odbyciu służby wojskowej powrócił do pracy, lecz po nim powołano Janka. Ten mój braciszek odbywał służbę w 19 Pułku Ułanów w Krzemieńcu. Brat Kazimierz - jak poprzednio przed wojskiem – bierze czynny udział w chórze kościelnym. Z uwagi na jego uzdolnienia muzyczne i doskonały głos bas baryton, który stał się jego chlubą, Kazik stał się podporą tego zespołu. Obok niego dobrze śpiewają Władysław Kozłowski, Kazimiera Bader i Zofia Trojan – wszyscy z huty. Dla podniesienia walorów śpiewaczych zespołu, ksiądz Wyrobisz angażuje nauczyciela śpiewu pana Suchozanieta. Efekt był widoczny, chór uzyskiwał coraz lepszą opinię, uatrakcyjniał msze i kazania kościelne i wydatnie przyczynił się do rozsławienia miasta. Brat Kazimierz zapoznawszy się w chórze ze szwagierką Kazimierą, oświadcza się jej i wkrótce bierze z nią ślub. Dwaj rodzeni bracia stają się mężami dwóch rodzonych sióstr. Trzeci brat Jan po odbyciu obowiązkowej służby wojskowej, idąc śladami siostry Stefanii, zawiera również związek małżeński, ale nie z Polką. Jego wybranką serca jest Rosjanka panna Nowikow, o którą walczył skutecznie, nawet przy pomocy pięści. Siostrzyczka Helena, czyniąc jak gdyby na przekór wszystkim, spokrewnia nas po wielekroć, bo wychodzi za mąż, za rodzonego brata naszych żon Stanisława Badera. Takie związki rodzinne wśród hutników, często były spotykane, choć małżeństwo brata Bogdana było wyjątkiem. Bierze sobie za żonę wprawdzie hutniczkę, Genowefę Trojan, lecz tym razem daleką od spokrewnienia. Małżeństwo ich jest przykładem wielkiej zgody i harmonii rodzinnej. Klan Dytkowskich stawał się w Rokitnie coraz silniejszy i liczniejszy, wiódł prym w środowisku, zaczęły pojawiać się dorodne dzieci. Pozostało jeszcze dwóch braci w stanie wolnym, ale ci nie byli wówczas jeszcze pełnoletni. Tomasz i najmłodszy Władysław, który pod względem odwagi i samodzielności, górował nawet, nad rogatą duszą naszego Janka. Moje dobre zarobki w hucie i niezłe dochody uboczne w prowadzonej przez małżonkę kantynie, w sumie pozwalały na znaczne oszczędności. Stan posiadanej gotówki pozwolił mi na pełne usamodzielnienie się. Postanowiłem przystąpić do spółki inwestycyjnej budującej hutę w pobliskim Kostopolu. Przedsiębiorstwo to wkrótce zostało uruchomione, ale pomimo fachowych założeń, dobrej produkcji i wydajności, nie wytrzymało konkurencji rynkowej. W okresie wzrostu kryzysu gospodarczego w kraju, huta nasza nie zdołała się wydźwignąć na rynku i w krótkim czasie upadła. Kryzys ten, był powodem bankructwa nie tylko tak małego przedsiębiorstwa jak nasze, ale i szeregu innych, większych zakładów z krajowym i zagranicznym kapitałem. I tak oto moje zamiary nie powiodły się. Straciłem posiadane oszczędności i zapożyczyłem się. Moja łódź pełna ambitnych celów, wypuszczona w próbny rejs w nieodpowiednim czasie, uległa sile wzburzonego morza i...zatonęła. Nie załamałem się jednak. Przystąpiłem ponownie do pracy zarobkowej w swoim zawodzie i do oszczędzania środków. Handel był nadal moją zachętą i postanowiłem kontynuować zamierzenia, również w tej dziedzinie. Kryzys gospodarczy doskwierał w całym kraju. Odczuwaliśmy to również w Rokitnie. Odważni nie rezygnowali. Ci którzy posiadali oszczędności na książeczkach PKO, podejmowali budowę domów mieszkalnych. Wykorzystali oni zastój na tanie kupno materiałów budowlanych. Tymi przezornymi budowniczymi w dobie kryzysu byli między innymi: mój teść Bader – który rozpoczął budowę domu na parceli poprzednio nabytej przy ulicy Handlowej i mój ojczulek, na posiadanej parceli przy ulicy Kwiatowej. W tym czasie wystąpiły zakłócenia i zastój w produkcji. Dał się także zauważyć napływ siły roboczej z kraju, gdzie bezrobocie coraz dotkliwiej dawało o sobie znać. Pracodawca wykorzystując nadmiar rąk do pracy i stopniowe zmniejszanie się potrzeb rynku, przeprowadzał, bez oporu ze strony robotników, coraz to nowe obniżki zarobków. Spółka „Vitrum” miała wprawdzie zamówienia państwowe, na butelki PMS jak i na szkło okienne dla PKP, ale nie obniżała cen tych wyrobów. Nas robotników najbardziej niepokoiła niesprawność urządzeń tzw. wanny piecowej, wymagała ona remontu i przerwy w produkcji wypadającej nie w sezonie. Ponadto przecieki w dachu hali fabrycznej podczas opadów deszczowych, powodowały duże straty nieodebranych wyrobów. Jak wynikało z ocen rzeczoznawców, wykonanie ilościowe zamówienia na szyby dla PKP i dotrzymanie terminu dostawy, jest nierealne. Może się uda, mówiono – inni natomiast uparcie twierdzili, że musi się udać, bo w przeciwnym razie przedsiębiorstwo będzie obciążone karą wadialną, którą przewiduje umowa dostaw dla PKP. W tym stanie zagrożenia ciężkie myśli ogarniały bezsilnych robotników. Nagle przerywa je przeraźliwe wycie syreny fabrycznej. Wiedziony nawykami strażaka, wybiegłem na ulicę. Między przerwami sygnału alarmowego, usłyszałem rozpaczliwe wołanie, huta się pali....! Ta złowroga wieść i ukazująca się nad hutą łuna pożogi zionęła klęską bezrobocia i była zapowiedzią zastoju życia gospodarczego miasta. Działo się to pamiętnego dnia 11 października 1933 roku... Spojrzałem na zegarek, była godzina 22,10 kiedy zadyszany wbiegłem na teren huty. Stwierdziłem wtedy, że pożar jest już w trzecim stadium. Niszczycielskie płomienie objęły cały dach, nad pełną wanną roztopionej masy szkła. W tym stanie nawet najsprawniejsza jednostka straży pożarnej, nie ma szans na opanowanie rozszalałego żywiołu. Po ośmiu minutach od ogłoszonego alarmu, podjeżdżają dwa beczkowozy fabrycznego pogotowia przeciw-pożarowego. Wodę podano za późno o co najmniej 5 minut. Widzę, jak koło beczkowozu nagle spada z osi pojazdu, który wywraca się i wylewa wodę. To samo dzieje się z drugim beczkowozem. Teraz nie chodzi o wodę, należy jak najszybciej usunąć gotowe wyroby, aby nie spłonęły. W jedenastej minucie po ogłoszeniu alarmu, na dziedziniec wjeżdża Miejska Ochotnicza Straż Pożarna, a za nią wojskowe pogotowie przeciw-pożarowe. Miejską OSP kieruje teraz Stanisław Bartold, gdyż ja od czasu przystąpienia do spółki kostopolskiej, już nie dowodziłem tą jednostką, a Gogolewski na skutek nadmiaru pracy, także zaniechał te obowiązki. Punkty czerpania wody są dwa, lecz znajdują się poza parkanem huty. Woda z nich jest potrzebna do ratowania magazynu i budynków pomocniczych. Płonący dach hali głównej, nagle runął. Zabezpieczono tylko wylew masy szklanej. W tym chaosie zjawia się też dowódca Baonu mjr. Boski, który niedawno objął funkcję po majorze Szmoniewskim. Pomimo wysiłków całej załogi i obydwu jednostek straży, pożaru – jak przedtem przewidziałem – nie dało się opanować. Spłonął cały dach hali głównej i dołączony do niej przyczółkiem, budynek kleparni. Z obiektu produkcyjnego pozostały tylko murowane ściany i komin. Budynki gospodarcze: magazyny, stajnię i biuro, jak też częściowo maszynownię i dział mechaniczny, udało się uratować. Co do przyczyn powstania pożaru, sądy były rozbieżne. Ustalono, że zarzewie ognia miało miejsce na poddaszu kleparni, która więźbą dachową była połączona z halą piecową. W tej sytuacji podmuch wiatru, mógł raptownie przerzucić się na suchą więźbę dachową nad wanną. Kierownictwo zakładu nie przeczyło takiemu stwierdzeniu, jednak udowodniło, że w kleparni, w krytycznym momencie, był czynny piec suszarni wyrobów szamotowych i od niego mogło powstać zarzewie ognia. Stwierdzono także, że przy sprzyjającym wietrze wiejącym od źródła ognia i spotęgowanym przeciągiem z górnej wentylacji, pożar był w stanie gwałtownie i niepostrzeżenie, przerzucić się na suchą więźbę dachową nad wanną. Wszelki ratunek w tych warunkach, był beznadziejny. Zachodziło tylko jedno pytanie, jak dostał się ogień z pieca stojącego przy ścianie, na poddasze mające połączenie z halą. Takich wątpliwości nikt z komisji badawczej nie ośmielił się jednak podnieść. I tak przyczyna przypadkowego powstania pożaru – została zatwierdzona. Pierwszą osobą urzędową i społeczną składającą ubolewanie firmie „Vitrum” z tytułu poniesienia strat pożarowych, był przewodniczący BBWR i proboszcz parafii ksiądz Brunon Wyrobisz. Najbardziej jednak, tragedię spowodowaną pożarem przeżywali robotnicy huty. Następnego dnia wszyscy jak jeden mąż, przybyli do spalonego warsztatu pracy i podjęli usuwanie skutków zniszczeń. Mistrzowie i pomocnicy robili to bezinteresownie, a za nimi poszła cała załoga. Tego dnia natychmiast przyjechał z Warszawy i zjawił się na spalenisku sam właściciel firmy pan Zygmunt Ręglewski. Jak powiadali bliżej stojący i rozmawiający z nim robotnicy, pan Ręglewski ponoć był bardzo wzruszony postawą robotników i przyrzekł na wstępie, że pomimo trudności kryzysowych, huta będzie odbudowana i uruchomiona. Trzeba przyznać bezstronnie, że ta obietnica szefa firmy, podniosła ludzi na duchu, bo każdy z nich wierzył, że pan Ręglewski słowa dotrzyma. Tego dnia wieczorem, ksiądz Wyrobisz udał się do pana Ręglewskiego, aby powtórnie złożyć ubolewanie i jednocześnie zaofiarować swoją pomoc. Nasz księżulo uznał, że pomoc urzędowa firmie „Vitrum” w związku z pożarem będzie potrzebna, i jest w stanie uzyskać ją w Warszawie. Oferta była na czasie i została przyjęta. W tej sprawie ksiądz Wyrobisz wyjeżdża do stolicy razem z szefem Ręglewskim. Robotnicy odetchnęli z ulgą, widząc, że sprawa bierze dobry obrót, bo znalazła się we właściwych rękach. Teraz już spokojniej przybyli do zarządu miejskiego. zarejestrować się na przysługujący im zasiłek dla bezrobotnych. Po dwóch tygodniach, wraca z Warszawy ksiądz Wyrobisz. Na drugi dzień zaprasza do siebie przedstawicieli robotników. Na wstępie księżulo informuje o pomyślnym załatwieniu wszystkich spraw odnoszących się do pracy i perspektyw huty. To co załatwiłem – mówił proboszcz- dotyczy nie tylko waszej przyszłości, ale i mojej jako duszpasterza. Rokitno bowiem ma szczęście – powiedział – a ja osobiste zadowolenie, że potrafiłem nie tylko dźwignąć z upadku i wprowadzić na właściwe tory parafię, ale i wynegocjować u naszych władz, dodatkowe zamówienia dla firmy „Vitrum”, która stanowi o ciągłości produkcji w hucie, a moim parafianom gwarantuje godziwe warunki egzystencji! Po tak obiecujących wieściach i świetnych osiągnięciach negocjacyjnych, ze strony delegacji, następują - chaotyczne wprawdzie – ale szczere i pełne treści podziękowania oraz prośby, o dalsze świadczenie usług w realizacji tych zapewnień. Księżulo, rzecz oczywista, solennie przyrzeka prowadzenia spraw swoich parafian do końca i zapewnia, że zaszczycony zaufaniem robotników, zrobi wszystko co leży w jego mocy i osobiście dopilnuje spraw leżących w interesie załogi huty. W ciągu dalszej luźnej rozmowy, ksiądz proboszcz omówił swoje pomysły dotyczące przyszłości huty. Vitrumowcom powiedział, że zależy mu na uzyskaniu dodatkowych zamówień na butelki MPS i szkło okienne dla potrzeb PKP. Pan Ręglewski prosił mnie o pośrednictwo u Ministra Skarbu w tej sprawie, ale ja uważając, że teren Rokitna leży w strefie granicznej, zwróciłem się bezpośrednio do Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. Dalsze postępowanie wykazało, że działania moje było jak najbardziej właściwe. Przedstawiłem więc GISZ – owi obszerny, dobrze opracowany memoriał, w którym występując w obronie swoich parafian, jako motywy podałem: 500 robotników Polaków pozostających bez pracy i środków do życia z powodu pożaru huty. Właściciel spalonej fabryki na pograniczu, to słynna firma „Vitrum”, oprócz Rokitna posiada inne huty w kraju i będąc w stanie wykonać w nich, ciążące na spółce zamówienia, nie jest zainteresowana odbudową i to powoduje moją interwencję. Jako duszpasterz rzeszy bezrobotnych, śmiem prosić GISZ o spowodowanie dodatkowego zamówienia państwowego dla huty "Vitrum"”w Rokitnie. Swoją bezinteresowną prośbę uzasadniam nie tylko jako proboszcz, ale obywatel przede wszystkim. Mnie jako księdzu, jak najbardziej zależy na polskości naszego pogranicza, a miasteczko Rokitno dzięki czynnej hucie szkła i środowisku, takie niezbędne zaplecze tworzy. Nie przychylenie się do mojej prośby, spowoduje brak pracy dla setek Polaków, którzy rozjadą się poszukując zajęcia i wzbogacą rzesze bezrobotnych w kraju. Takie postępowanie upodobni miasteczko do pobliskiej Dąbrowicy i Włodzimierca, a nam Polakom na pewno na tym nie zależy, bo Rokitno obecnie posiada, jak żadne inne osiedle na kresach, aż 74 % zamieszkałych Polaków. Takie wzmocnienie pogranicza jest jak najbardziej wskazane tym bardziej, że obecnie budujące się umocnienie strategiczne koło Sarn- tego wymaga. Prowadzący ze mną rozmowę z ramienia GISZ pułkownik Krajewski w zupełności podzielił moją koncepcję. Szybko doszło do porozumienia a urzędujący tam oficerowie świetnie byli zorientowani w naszych wewnętrznych sprawach. GISZ całkowicie przychylił się do mojej prośby, tym bardziej, że przedstawiłem spółkę „Vitrum” jako solidnego przedstawiciela o polsko-żydowskim kapitale, godnego zaufania rządu. Byłem zaskoczony, że pułkownik Krajewski znał problemy huty w Wilnie, należącej do tej firmy i jak się okazało obydwa zakłady w równym stopniu leżały w sferze jego zainteresowań strategicznych. Tak więc sprawa zamówień państwowych, stanęła na dobrej drodze. Zamówienia zostały zapewnione wraz z szybką odbudową i ciągłością pracy huty w Rokitnie. No cóż, pan Ręglewski dziękując mi za wyświadczoną przysługę wyraził podziw dla szybkiego i właściwego załatwienia sprawy. Przyrzekł przyśpieszenie prac nad odbudową i uruchomieniem huty. Należy przyznać szczerze i obiektywnie, że ten sukces w dobie kryzysu, należał do wyjątkowych. Toteż robotnicy przyznali, że zasługi naszego proboszcza są duże, gdyż wiedział on, jak stukać i do których drzwi, aby poruszyć moce. Rokitno i tym razem wychodzi zwycięsko, a zamówienia państwowe i ruch w miejscowym przemyśle, przynosi wszechstronne korzyści. Tym właściwym osiągnięciem, państwo wzmacnia polskość na ziemiach wschodnich, hutnicy mają stałe zatrudnienie, a kupcy gwarancje zysków w handlu wewnętrznym. Jednak największe korzyści wynikające z pożaru, bezsprzecznie odnosi firma „Vitrum” jako pracodawca i właściciel huty: 1. Pożar jako siła wyższa, zwalnia firmę od płacenia na rzecz skarbu państwa kar wadialnych, za niedotrzymanie terminu umowy. 2. Firma otrzymuje wysokie sumy odszkodowań z tytułu ubezpieczeń majątku za straty spowodowane pożarem. 3. Firma wykorzystuje okazję i odbudowuje zakład według zmodyfikowanych wzorów i wymogów nowoczesnej techniki, wynikających z kryzysu niskich cen materiałów budowlanych i robocizny. 4. Zdobycie przez spółkę w sferach rządowych, liczącej się wówczas dobrej opinii o solidności firmy „Vitrum”, którą ksiądz dr, Wyrobisz tak sprytnie i po mistrzowsku potrafił zaprezentować. Korzyści zapewne miał również proboszcz. Nie zamykają się one w ramach skromnego „zadowolenia” – jak to sam raczył oświadczyć – i dobrze spełnionego obowiązku wobec parafian. Uważam, że obok tych moralnych, były także i materialne. W każdym bądź razie huta została odbudowana, urządzenia zmodernizowane, z przystosowaniem kotłowni na opał węglem kamiennym, co miało uzasadnienie ekonomiczne. Praca w nowych warunkach ruszyła z całą mocą ulepszeń technicznych i przejawianym powszechnie entuzjazmem robotników. Toteż była przychylnie witana, tak przez władze administracyjne, jak i miejscowe instytucje, oraz wszystkich obywateli miasta z dużym zadowoleniem i obiecującą nadzieją. Patrząc na dym wydobywający się z komina huty, mimowolnie nasuwało się porównanie, że zjawisko to od dawna istniało i jest znowu przejawem życia i polskości Rokitna. Takimi oto drogami chadzają siły napędzające rozwój. Czy zawsze będą one tak silnie związane z korzyściami materialnymi zainteresowanych osób i warunkami koniunktur? Trudno znaleźć odpowiedź, a jeszcze trudniej określić warunki w jakich hutnicy w Rokitnie mogliby żyć godnie w niepodległej od niedawna ojczyźnie. Jak wynikało z poczynań, firma „Vitrum” była już właścicielem huty wraz z domami kolonii robotniczej i ogrodami. Pałac jednak, wraz z ogrodem i parkiem, nie wchodził w skład tej własności i pozostawał pod zarządem pana Anikina, który w całości wydzierżawiał go wojsku. Dyrektor huty inż. Libfeld przestał w nim mieszkać, a jego mieszkanie, teraz zajmowali wojskowi. Przy zmodernizowanych urządzeniach huta Rokitno dawała jakościowo lepszą produkcję niż poprzednio. Firma „Vitrum” stała się konkurencyjna na rynku krajowymi weszła na rynek zagraniczny. Z tego powodu huta Rokitno staje się przedsiębiorstwem wiodącym w firmie i uzyskuje prestiż w kraju. Starając się utrzymać tak dobrą passę firma angażuje na dyrektora huty, fachowca odpowiadającego powadze zakładu. Jest nim dystyngowany pan Bronisław Stępiński. Znakomicie prezentujący się jako jeden z pierwszych po inż. Porębskim. Nowy dyrektor wykazuje duże zdolności organizacyjne. Zna języki obce i umiejętnie posługuje się renomą firmy w stosunkach zewnętrznych i wewnętrznych. Zaprasza do siebie delegację robotników huty w celu zapoznania się z reprezentantami ogółu. Składa wizyty zapoznawcze starostwu i miejscowym władzom. W dowództwie Baonu potrafił umiejętnie przedstawić plany firmy i podjąć współpracę kulturalną. Z księdzem Wyrobiszem, z miejsca łączą go przyjazne stosunki. Robotnikom jakoś dziwnie przypadła do gustu wizyta u nowego dyrektora, bo pan Stępiński przedstawił się jako polski szlachcic. Świadczyło to, że tym razem dyrektorem huty nie jest Żyd. Jego postać stała się przedmiotem zainteresowania robotników. Dziwowano się, że dyrektor wcale nie stosuje zasad oszczędzania, jakie były cechą jego poprzedników. Zakupił parę bułanych koników wyjazdowych, a do ich obsługi przyjął nowego furmana Niemca Kaufelta. Dlaczego pozbył się tak dobrego i doświadczonego koniucha jakim był Kostia Bertasz? Nikt nie potrafił zrozumieć jego dziwnego zachowania. Firma „Vitrum”, aby utrwalić ciężko zdobyte zaufanie robotników i zneutralizować dawne zadrażnienia, funduje naszej młodzieży komplet instrumentów dętych i organizuje orkiestrę. Dla usprawnienia uzdolnień muzycznych naszych chłopców, przyjmuje się do pracy umysłowej w biurze – kapelmistrza. Ten pracownik w krótkim stosunkowo czasie, uczy nowych muzykantów czytania nut i dobrze zgrywa zespół orkiestry. Wizytujący hutę drugi właściciel firmy pan Uszer Flanzlajch, pozwala się nawet sfotografować z orkiestrą wraz z instrumentami. Chłopcy uczyli się pilnie i nowy zespół rozpoczął w naszym klubie odtwarzanie niektórych utworów. Tym dobrodziejstwom i okazją do godziwej rozrywki, młodzież nasza jest wprost wniebowzięta. W orkiestrze bierze udział dwóch moich rodzonych braci: Bogdan na klarnecie, a Tomasz na bas barytonie. W krótkim czasie po pracowitych ćwiczeniach, nagle ich wesoły nastrój pryska. Wpadają oni do domów i oznajmiają matkom i ojcom niewesołą nowinę. - Co się stało? – pytają zatrwożeni rodzice. - Firma proponuje dużą obniżkę stawek jednostkowych robocizny – brzmiała smutna odpowiedź. Żądają obniżki aż dwa grosze od metra…. - Jak nam oznajmił dyrektor huty, czytając pismo z Warszawy – mówił zasmucony inny delegat – taka obniżka stawek jest jakoby koniecznością i wynika z konkurencji na rynku. Rzekomo pojawiły się lepsze wyroby maszynowe – informował. Musimy pilnie powiadomić ogół robotników, a później naradzić się z księdzem. To przecież zbyt duży zamach na nasze zarobki. Po rozmowie z załogą delegaci odwiedzają księdza. Proboszcz, wydało się pokornie i wnikliwie wysłuchał delegację, przeczytał także wręczone mu pismo skierowane przez firmę do delegacji i wzruszywszy bezradnie ramionami..... - No cóż – powiedział – jak z tego poważnego listu wynika, sytuacja na rynku jest nie wesoła... ale może da się coś wytargować – powiedział zrezygnowany. W każdym bądź razie, jeszcze dziś wieczorem będę rozmawiał z dyrektorem huty, ale zastrzegam, firmie należałoby przyjść z pomocą. Jak wynika z treści pisma Vitrumowcy chcą uratować istniejący system produkcji. Firma pragnie utrzymać ręczne formowanie, aby was nadal zatrudniać. Następnego dnia, kiedy delegacja udała się na plebanię, księżulo bezradnie rozkładając ręce oświadczył, że niestety sprawa jest przesądzona. - Jak wynika z materiałów jakie mnie dyrektor Stępiński przez grzeczność udostępnił, sprawa konkurencji z wyrobami maszynowymi jest wprost dramatyczna. Jest mi bardzo przykro, pomimo moich wysiłków i dobrych chęci, nie udało mi się znaleźć argumentu i cokolwiek zmienić. Mając jednak na uwadze ratunek waszego warsztatu pracy, radzę abyście byli bardziej elastyczni i przyjęli w całości proponowane obniżki płac. Sprawa została przesądzona. Robotnicy zgodzili się na obniżkę zarobków wprost dobrowolnie, o ile proces ten tak można nazwać. Jednak ta „dobrowolność” zrodziła nieufność robotników i harmonia wewnętrzna w firmie prysnęła. Robotnicy nareszcie zrozumieli, ile ich kosztuje brak czujności i troski o swój własny interes. Zrozumieli, że sami muszą się bronić i być przygotowanymi na niespodzianki godzące w ich byt. 10. WALKA HUTNIKÓW O PRZYWRÓCENIE ZWIĄZKÓW ZAWODOWYCH. Wobec nadchodzących wieści z Piotrkowa Trybunalskiego, polskiej stolicy przemysłu szklanego, o aktywnej działalności związku przemysłowców w sprawie obniżania zarobków, hutnicy bezzwłocznie zwołali walne zebranie całej załogi. Na porządku dziennym tego nadzwyczajnego zebrania stanęły sprawy: 1. - Odwołania dotychczasowej delegacji z jej przewodniczącym Aleksandrem Arasimowiczem na czele, 2. - Przystąpienia załogi do organizacji zawodowej pod nazwą: Związek Zawodowy Związków Zawodowych Przemysłu Chemicznego i utworzenie jego Oddziału w Rokitnie, 3.- Wybór zarządu tego związku i powołanie na jego prezesa Kazimierza Dytkowskiego, 4. - Zobowiązania nowego prezesa do niezwłocznego złożenia po wyborze, wizyty w Zarządzie Głównym tego związku, 5. - Wolne wnioski. Nowo wybrany prezes postępuje zgodnie z uchwałą, protokół walnego zebrania robotników huty w Rokitnie, przedstawia w Zarządzie Głównym w Warszawie. Rezultat był taki, że Rokitno natychmiast zostało przyjęte na członka, a jego prezes Kazimierz Dytkowski, został jednocześnie dokooptowany do Zarządu Głównego w Warszawie. Prezes otrzymuje pełnomocnictwo kierowania Oddziałem w Rokitnie, statut związku i instrukcję postępowania, a pracę swoją rozpoczyna przez oficjalne zawiadomienie dyrektora huty o powstaniu takiej organizacji. Powiadomiono także Starostę Powiatowego w Sarnach, Samorząd miasta Rokitna i posterunek policji. Tak oto po długiej przerwie, jaka nastąpiła od rozwiązania Klasowego Związku Zawodowego, załoga huty Rokitno ponownie znalazła się w ramach organizacji zawodowej, która swoją działalnością rozpoczęła nowy rozdział w historii zakładu. Prezes związku spodziewając się ukrytego ataku, swoje członkostwo w Zarządzie Głównym celowo utajnia przed władzami i załogą. Ksiądz Wyrobisz był niemile zaskoczony obrotem spraw zawodowych swoich parafian. Szczególnie drażniła go sama procedura postępowania zarządu i pominięcie go w oficjalnych powiadomieniach. W jego pojęciu najbardziej zawinił tu sam prezes, bo kto jak kto, ale …Dytkowski, ośmielił się pominąć proboszcza. Ten śpiewak chóralny, który najlepiej wiedział czym jest ksiądz dla załogi hutników. Księżulo rzucał się, jak dotkliwie kąsany przez natrętne owady i nie mogąc doczekać się ze strony prezesa niczego, co uspokoiłoby jego obrażoną dumę, postanowił sam przełamać lody. Panie Kazimierzu - rzekł z goryczą - jest mi niezmiernie przykro, że od osób trzecich dowiaduję się o powstaniu na hucie organizacji związkowej, której pan został prezesem. Przykrość moja – ciągnął dalej – jest usprawiedliwiona tym, że sprawy moich parafian uważałem i dalej uważam za swoje. Byłem pewny, że kto jak kto, ale pan Kazimierz najlepiej rozumiał mnie i wiedział, że zarówno przykrości jak i radości hutników są zawsze także moim udziałem. Będąc jednak wyrozumiałym dla obowiązków, jakie wziął pan na swoje barki, ten nietakt w postępowaniu wybaczam i składam swoje gorące gratulacje, życząc owocnej pracy dla dobra moich parafian. Cieszę się, że taka organizacja powstała i o ile zajdzie potrzeba natury prawnej, proszę pamiętać panie prezesie, że wasz duszpasterz zawsze jest gotów świadczyć jak najdalej idącą pomoc. Kazik podziękował za gratulacje i życzenia tłumacząc, że przeoczenie wynikło tylko z nieporozumienia. Uważam księdza proboszcza nie tylko za nieoficjalnego, ale rzeczywistego członka zarządu naszego związku i dlatego brak oficjalnego zawiadomienia uznaję nie tylko za nietakt, ale i obrazę bezinteresownego dobroczyńcy. Jeżeli ksiądz proboszcz poczuł się obrażony, to proszę mi wybaczyć, bo tu zaszło tylko nieporozumienie. Tak oto atak nieszczerości został tym samym środkiem odparowany. Księżulo był mile zaskoczony takim obrotem sprawy i uznał, że powoli uda mu się na pewno okulbaczyć tego narowistego konika, a wziąwszy go na munsztuk własnej silnej wodzy, jak poprzednio – nadal będzie trzymać w swoim ręku, wszystkie poczynania związku zawodowego huty. Pan dyrektor Stępiński wobec faktu istnienia legalnego związku zawodowego pracowników huty, zachował pełnię powagi i zrozumienia. Prezesowi i delegacji złożył gratulacje i wyraził nadzieję, że postulaty pracowników przedsiębiorstwa w miarę jego możliwości, będą załatwiane pozytywnie, gdyż spodziewa się, we wszystkich sprawach znaleźć u delegatów zrozumienie i wspólny język. Przy okazji tej pierwszej audiencji, dyrektor prosił delegację o poprawę współdziałania z nim, złagodzenia nieufności i wrogości, jaką często odczuwa. Teraz, po raz pierwszy - mówił dyrektor – w dziejach firmy „Vitrum” miejsce to zajmuje Polak i w dodatku szlachcic! Byłoby mi bardzo przykro, gdybyście tego nie zrozumieli. Takie dobitne wyznanie dyrektora, było wnikliwie rozpatrzone przez delegację. Wzięto je pod rozwagę, ale przy zachowaniu pełnej ostrożności. Jak wykazywała praktyka, wszyscy dotychczasowi dyrektorzy firmy za maską uczciwości i solidności, ukrywali zawsze coś złego, nawet nikczemność. Czyżby dyrektor Stępiński był wyjątkiem? Należało to sprawdzić. Stępiński, jak wynikało z jego poczynań, zdradzał odmienny niż jego poprzednicy tryb życia. Nic więc dziwnego, że zwracał uwagę otoczenia i robotników. Zakupił bryczkę i zaprzęg cugowych koni wyjazdowych. Niektórzy twierdzili, że taka prezencja widocznie jest firmie potrzebna. Zauważono nawet, że dyrektor często bywa u księdza Wyrobisza i spotyka się z nim w klubie kasyna oficerskiego. Dyrektor lubił szybką jazdę, toteż widywano go często jak pędził do miasta, lub na przejażdżkę do lasu, na świeże powietrze. Jeździł tam zawsze sam, bez żony, hen za wieś do porośniętego szalią uroczyska, aż pod Kobyłę. Znamiennym było i to, że pan Flanzreich, brat współwłaściciela firmy, pełniący funkcję urzędnika gospodarczego huty, na bujny i wielkopański styl życia dyrektora, patrzył jednak dziwnie tolerancyjnie. Było to zaskoczenie dla robotników, bo ten urzędnik na punkcie oszczędności mienia fabrycznego, był zawsze czuły, bo w hucie reprezentował i pilnował majątku brata. Hutnicy utrzymujący kontakt przyjacielski i rodzinny z hutnikami w głębi kraju, byli informowani o rosnącym bezrobociu i zapytywali o wolne miejsca w Rokitnie. W sytuacji bezrobocia w kraju, usprawiedliwiano ostatnio przeprowadzoną obniżkę płac. W regionie krążyły wieści o taniości artykułów żywnościowych w naszym mieście i sprzedawanych za bezcen innych przedmiotów powszechnego użytku, przy jednoczesności wysokich zarobków w hucie. Dla związków zawodowych stworzyło to niesprzyjającą atmosferę. Dawało się wyczuć jednocześnie, że wygłaszanie sielankowych opinii o korzystnych warunkach w hucie miały charakter celowy. Wkrótce sprawa wyjaśniła się, bo dyrektor Stępiński podjął na ten temat z prezesem zarządu, niewinną, przyjacielską rozmowę. Podziwiam pana prezesie – rzekł do Kazika – że pan z dużą rutyną i opanowaniem, potrafi prowadzić burzliwe zebrania załogi. Doceniam pańskie nieprzeciętne zdolności panowania nad ogółem robotników. Pragnąłbym utrwalić je w naszym przedsiębiorstwie, które w dzisiejszych ciężkich czasach,daje nam tak świetne środki egzystencji. Musi pan domyślać się zapewne, że sytuacja jaka wytworzyła się na rynku zbytu ręcznych wyrobów jest bardzo zła. Nasza firma robi wszystko, aby powstrzymać konkurencję jaką stwarzają lepsze wyroby maszynowe. Robię to nie tylko na swój prestiż, ale przede wszystkim dlatego, by nie rzucić hutników o otchłań bezrobocia, ponieważ z robotnikami Rokitna, łączy firmę szczególna współpraca, którą bądź co bądź potrafią oni uszanować. - Taka postawa naszych pracodawców – odrzekł prezes – chwali się sama i jak pan dyrektor raczył zauważyć, hutnicy czynią wszystko, aby nasza produkcja pochodząca z ręcznego formowania, była bezkonkurencyjna i pierwszej jakości. Taki jest nasz wkład w walce z konkurencją. Uważam, że tak firma, jak i pan dyrektor powinni doceniać rzetelną pracę załogi, a także życzliwość hutników do firmy i jej kierownictwa. - rozumiem, przyznał Stępiński, ale czy bierzecie pod uwagę, że wysoka jakość produktu to w konkurencji jeszcze nie wszystko. Gest dobrej woli ze strony robotników w zakresie ustępstw płacowych, stanowiłby pozytywny atut utrzymania ręcznej produkcji, nawet przy ponoszonych stratach. Radzę panu zastanowić się nad tym. Pan Ręglewski wolałby nie uciekać się do ostateczności, a sprawa jest poważna. Ta „przyjacielska” rada zakończyła nieoficjalną pogawędka dyrektora z prezesem związku, a ten z pełnym bagażem trosk o warunki bytowe załogi, udał się na rozmyślania. Jak wynikało z pogłosek wśród robotników i „niewinnych” rad Stępińskiego, przygotowywany atak na obniżkę płac już się rozpoczął. Trzeba było działać, lecz bardzo ostrożnie, bo siły są nierówne. Stroną atakującą jest tu przemożna firma„Vitrum” rozporządzająca znacznym kapitałem, z którym liczy się nawet rząd. Ponadto jest ona szeroko ustosunkowana i posiada na swoich usługach wpływowych ludzi. Stroną atakowaną natomiast, jest załoga huty, zależna od firmy, której jedyną obroną, jest jedność i prawo, uwarunkowane sankcjami związku zawodowego. Ważkie rozmyślania prezesa, przerwał listonosz doręczeniem poczty. Jak z niej wynikało, zarząd główny związku wzywał naszego prezesa, do Warszawy na posiedzenie. To się dobrze składa – pomyślał - będę miał okazję omówić obronę zagrożonych stawek i przyjąć właściwą taktykę. Jak później informował Kazik, Prezes Zarządu Glównego Malinowski Wojtek, jak gdyby przewidział nasze obawy, bo przed kilkoma dniami podjął decyzję formalnego zatwierdzenia mojego dokooptowania do zarządu głównego. Na porządku dziennym tego posiedzenia, były omawiane sprawy związane z obniżkami płac w różnych zakładach, taktyka, i środki obrony. Po powrocie z Warszawy, prezes nie informował o uchwałach Zarządu Głównego i celowo stwarzał wrażenie zrezygnowanego. Pozorował taki stan, bo spodziewał się, że próba skłonienia załogi do dobrowolnych ustępstw, nastąpi także ze strony księdza Wyrobisza. Nie mylił się. Nasz księżulo uczynił to bardzo dyplomatycznie i wezwawszy prezesa na plebanię usiłował przekonać, że dobrowolne ustępstwo i wyrażenie zgody przez samych robotników na obniżenie dotychczasowych stawek, jest nie tylko warunkiem zachowania systemu ręcznego, ale i przejawem harmonii w relacji robotnik – pracodawca. Proboszcz potwierdził konieczność wyrażenia dobrej woli i patriotyzmu ze strony polskiego robotnika, w walce z kryzysem gospodarczym w kraju. - Jak poinformował mnie dyrektor Stępiński - mówił ksiądz – sytuacja na rynku jest więcej niż krytyczna. Firma „Vitrum” jakoś daje sobie radę, ale to się wkrótce zmieni. Według mojego punktu widzenia sugerował dalej proboszcz, dobrowolne ustępstwa to jedyna rozsądna droga. - Jestem wręcz innego zdania – rzekł prezes i na dobrowolne ustępstwa nie godzę się. Trudności na rynku zbytu nie odpowiadają prawdzie, zaprzeczył. Wydaje mi się, że sugerowana „ dobrowolność” jest próbą przymusu, a rozsądek o którym ksiądz proboszcz wspomniał, to dowód jego braku! - Jest pan w błędzie prezesie. Jak mnie ostatnio informował dyrektor Stępiński, udostępniając jednocześnie niektóre dokumenty, sytuacja na rynku jest wprost katastrofalna. „Vitrum”, pomimo wielkich trudności i ponoszenia strat w hucie Rokitno, pragnie utrzymać ciągłość produkcji. Powodem tego jest zażyłość załogi z pracodawcą, który docenia jej zalety, o czym przecież sam prezes wie najlepiej. Dyrektorowi Stępińskiemu także bardzo zależy na utrzymaniu produkcji a sztywne stanowisko hutników może spowodować zamknięcie fabryki i utratę przez niego posady. Mówił mi nawet, że „Vitrum” jest skłonna przyjąć warunki Związku Fabrykantów, oraz pobierać odszkodowanie za postój fabryki, by nie borykać się z trudnościami rynkowymi i niezadowoloną załogą. Stępiński prosił, abym zapoznał pana z grożącym niebezpieczeństwem wygasu pieców i koniecznością ratowania bytu swoich parafian. Jak zdołałem się zorientować – mówił dalej ksiądz – nie wszystko jeszcze stracone. Z wypowiedzi Stępińskiego wynika również, że pan Ręglewski jest skłonny do pertraktacji z załogą, i nie chciałby uciekać się do wypowiadania pracy, bo takie postępowanie nie jest w jego stylu. Pan powinien to zrozumieć, i docenić intencje i dobrą wolę pryncypała, bo to on właśnie wyciąga rękę do zgody, chociaż nie musi. - To są piękne słowa rzekomych intencji, jednak fakty im przeczą i odsłaniają prawdziwe podłoże sporu. Spór ten powinien być rozstrzygnięty niezależnie od intencji czy koniunktur rynkowych. Rola związku będzie zatem aktywna – odpowiedział prezes. - Pańska nieustępliwość jest niepoprawna – rzekł ksiądz. Jest mi pana żal, bo z tą nieugiętością może pan zostać na lodzie, gdyż robotnicy poza pana plecami, mogą pójść na ustępstwa. Proszę mi wybaczyć, ale ja w tym sporze ponoszę klęskę, na równi z nierozważnym prezesem – ubolewał proboszcz. Takie rozmowy z księdzem pośrednikiem, miały miejsce na plebani i stanowiły wstęp do oficjalnych pertraktacji między radą zakładową a dyrekcją. Na pierwszym wspólnym spotkaniu, dyrekcja huty wystąpiła z oficjalną koncepcją obniżki zarobków i podpisania umowy o najmie, która była sprzeczna z dotychczas obowiązującą. Proponowana umowa zabezpieczała wyłącznie interesy pracodawcy, nie gwarantując podstawowych praw robotników. Takich warunków, rzecz oczywista, robotnicy nie przyjęli, a dyrekcja wypowiedziała im pracę z 14 – dniowym wyprzedzeniem. Przestroga księdza w tej sytuacji przybrała wyraz groźby. Teraz należało działać, aby zapobiec załamaniu się jedności załogi i zdemaskować rzeczywiste podłoże zamachu na zarobki robotników. W okresie ogólnego kryzysu gospodarczego kraju i wszechstronnej presji, nie było to łatwe zadanie. Prezes, zawdzięczając jego energii, stanowczej postawie i znajomości przedmiotu, potrafił jednak opanować groźbę rozłamu i uświadomić załogę. Po wygaśnięciu okresu wypowiedzenia, dyrekcja nie wstrzymała pracy i licząc na skutki zastosowanej presji, ogłosiła drugie 14 – dniowe wypowiedzenie, lecz z napomnieniem rozwagi. Odstąpienie od groźby zapowiadanej w pierwszym i powtórzenia jej w drugim wypowiedzeniu, osłabiło pozycję dyrekcji. Załoga upewniła się, że pracodawca posiadający zapewnienia rządowe, nie może wstrzymać ruchu zakładu, a ogłaszane wypowiedzenia, mają jedynie charakter nacisku dla uzyskania ustępstw. Mając poparcie, prezes udał się osobiście do Starosty powiatowego w Sarnach. Naświetlił on w tym urzędzie krętactwo i tendencyjność postępowania firmy „Vitrum” w stosunku do załogi i państwa. Posługując się rzeczowymi dowodami uzyskanymi w Zarządzie Głównym Związku i faktami dwukrotnego wypowiedzenia pracy, a także stosowaniem innych form presji, prezes przedstawił zatarg jako czyn nie tylko godzący w byt robotników, ale również w interesy państwa. Pracodawca, wykorzystując krytyczne położenie robotników, spowodowane ogólnym zastojem, straszy ich widmem bezrobocia, aby wymusić ustępstwa w stawkach płacowych, i podpisać umowę o najmie, na warunkach gorszych niż gwarantuje wynikające z obowiązującej ustawy! Proszę pana Starostę w imieniu załogi huty – mówił prezes aby wziął pan nas w obronę i nie pozwolił skrzywdzić. Hutnicy proszą pana Starostę o ratunek przed nieuczciwym wyzyskiem, proszą o wsparcie środowiska Polaków na kresach. Jeżeli pan Starosta nie jest w stanie pomóc nam z urzędu, to prosimy przynajmniej spowodować, aby podległe starostwu organa władzy administracyjnej i czynniki społeczne, nie przeszkadzały nam w słusznej walce. - Na odwrót panie prezesie – rzekł Starosta. Wysłuchałem waszej skargi i jestem w stanie wam pomóc. Proszę być dobrej myśli i przygotować się, bo ta pomoc z urzędu niebawem nadejdzie. W sprawie waszego zatargu zostanie zwołana wspólna konferencja z udziałem pracodawcy, inspektora pracy i przedstawiciela waszego związku. Konferencja odbędzie się w Rokitnie, w zarządzie miasta, na którą pan zostanie zaproszony. Odbycie rozmowy w starostwie prezes także zachował w tajemnicy, a dyrekcja huty nie doczekawszy się uległości załogi, ogłosiła trzecie z kolei 14 – dniowe wypowiedzenie pracy, zaopatrując je w jeszcze ostrzejsze napomnienia i groźby likwidacji huty. Załoga, groźbę trzeciego wypowiedzenia pracy, potraktowała raczej z humorem niż strachem. Było to powodem, że księżulo już nie spoglądał z politowaniem na swojego chórzystę kościelnego. Teraz ukrywaną złość, starał się hamować udaną grzecznością i chęcią rozmowy. Kazik jednak do tych potyczek nie dał się sprowokować. Taktykę obrony załogi utrzymywał w tajemnicy przed księdzem i jego cichym poplecznikiem Arasimowiczem, którego specjalnie informował błędnie. Toteż ksiądz był niezmiernie oburzony kiedy stwierdził, że dostarczone tą drogą materiały nie odpowiadają prawdzie. Domyślał się nieprawdziwości informacji udostępnianych Arasimowiczowi aby wprowadzić go w błąd.. Nie wiedział także o porozumieniu prezesa ze Starostą i był zaskoczony zwołaniem konferencji w sprawach huty, na którą jako prezes BBWR nie został zaproszony. Wówczas zrozumiał, że ten afront i dezinformacja, wynikła z taktyki związkowej. Postanowił więc, zapamiętać śpiewaka z chóru kościelnego i doznaną porażkę spryciarzowi wynagrodzić. Konferencja zapowiedziana przez Starostę, została zwołana zgodnie z zapowiedzią, na którą zostali zaproszeni: Pan Uszer Flanzreich – jako przedstawiciel firmy, dyrektor huty pan Stępiński, wojewódzki inspektor pracy, rzecznik Głównego Związku Zawodowego pan Wacław Wieczorkiewicz i delegacja związku zawodowego huty na czele z prezesem Kazimierzem Dytkowskim. Pan Starosta, otwierając konferencję na wstępie oznajmił cel jej zwołania i udzielił głosu panu Flanzreichowi, prosząc o zreferowanie żądań pracodawcy. Jak wynikało z treści wywodów pana Flanzreicha, rynek zbytu na wyroby szkła okiennego, na skutek zahamowania budownictwa jest ograniczony, a konkurencja lepszych wyrobów maszynowych tak ostra i silna, że przedsiębiorstwo chcąc utrzymać dotychczasową pozycję na tym rynku i nie dać się z niego zepchnąć, jest zmuszone obniżyć ceny tych wyrobów. Obniżki podyktowane koniecznością utrzymania nabywców, powodują nieopłacalność produkcji. Ja i moja spółka – mówił pan Flanzreich – nie zamierzamy zejść z pozycji rynkowych, których zdobycie i utrzymanie kosztowało nas wiele lat pracy i dużo pieniędzy. Toteż obecnie, nie możemy i nie jesteśmy w stanie dokładać do deficytowej produkcji. Zwróciliśmy się z tego powodu do robotników, z propozycją dobrowolnej zgody na obniżkę obecnie obowiązujących stawek płacowych. Stanowiłaby ona częściowe pokrycie ponoszonych strat i pozwoliłaby na utrzymanie ciągłości pracy huty. Załoga odrzuciła jednak naszą propozycję, czym zmuszono nas do wypowiedzenia pracy. Takie postępowanie jest nierozważne, bo ostatecznie firmie wygodniej jest zamknąć fabrykę i brać odszkodowanie za przestój ze Związku Fabrykantów. Utrzymywanie huty w ruchu tylko dlatego, aby zapewnić wysokie zarobki robotnikom i jednocześnie dokładać do kosztów produkcji jest dalej niemożliwe. Pan starosta tylko skłonił głowę na znak podziękowania i przeniósłszy wzrok na pana Wieczorkiewicza, rzekł: udzielam głosu przedstawicielowi Zarządu Głównego ZZ. Teraz wszyscy obecni skierowali wzrok na rzecznika obrony stanowiska robotników. - Ze skupioną uwagą wysłuchałem wywodów współwłaściciela firmy „Vitrum” o rzekomych trudnościach przedsiębiorstwa jak walka o rynek zbytu, konkurencja z produkcją maszynową, nieopłacalność produkcji i.t.p. Mamy jednak dokładne rozeznanie problemu - mówił Wieczorkiewicz – tak koniunktur rynkowych, jak i warunków produkcji danego przedsiębiorstwa. Oświadczam, że wymienione przez pana Flanzreicha trudności nie istnieją! Śmiem nawet twierdzić, że przedstawiciel firmy posłużył się argumentami jakie wysunął Związek Fabrykantów, broniąc się przed zawarciem nowej umowy zbiorowej z robotnikami w skali krajowej. Jeżeli rozchodzi się o hutę Rokitno, to po pierwsze: produkcja szkła okiennego, o którego koszty robocizny idzie spór, w 60 % jest kupowana przez Polskie Koleje Państwowe, które płacą w terminie i po cenach umownych. W tej transakcji przedsiębiorstwo nie ponosi strat i nie obniża cen zbytu. Po drugie, wyroby ręcznej produkcji są bez porównania lepszej jakości, niż produkowane maszynowo i konkurencja na rynku prywatnym tych pozostałych 40 % produkcji nie występuje. Proces produkcji maszynowej w polskich hutach, jeszcze nie został opanowany, jest jakościowo zły i nie stanowi konkurencji dla dobrej ręcznej produkcji. Po trzecie firma „Vitrum” ostatnio zawarła umowę na dostawę szkła okiennego ręcznej produkcji do krajów bliskowschodnich. Na magazynie huty, nie ma żadnych zapasów tego towaru, bo jest zbywany od ręki. Gdzie więc są te trudności rynkowe i konkurencyjne, które zmuszają przedsiębiorstwo do szukania ratunku poprzez obniżanie kosztów robocizny - postawił pytanie Wieczorkiewicz. Nastąpiła kłopotliwa cisza. Pan Flanzreich ze Stępińskim wymienili spojrzenia. - Panie Starosto – mówił dalej Wieczorkiewicz – odrzucam w całości roszczenia pracodawcy odnośnie obniżenia stawek zarobkowych robotników huty, jako bezpodstawne, godzące nie tylko w ich byt, ale i dobre imię państwa! Wywoływanie postoju niektórych zakładów pracy przez Związek Fabrykantów, dla uzyskania odszkodowań i śrubowanie tym sposobem obniżki płac robotniczych, z jednoczesnym wypowiadaniem pracy i grożenie bezrobociem jest karygodne i nie może mieć dalej miejsca w praworządnym państwie! Inspektor pracy - kończąc swoje wystąpienie - zażądał natychmiastowego odwołania trzeciego z rzędu, zbiorowego wypowiedzenia pracy. Starosta, przychylając się do stanowiska inspektora pracy oświadczył, że praktyki Związku Fabrykantów pod żadnym warunkiem nie mogą być stosowane na pograniczu kraju i zastrzegł pod rygorem prawa, aby się nie powtórzyły. Cisza jaka zapanowała po jego wypowiedzi była wymowna. Starosta równie uroczyście oznajmił, że w całości akceptuje stanowisko przedstawicieli robotników huty, po czym konferencję zamknął, wstał i ukłoniwszy się wszystkim uczestnikom – opuścił salę obrad. Nastąpiła znamienna chwila triumfu, rozterki i niewyraźnego przygnębienia. Pan Flanzreich został wezwany do gabinetu Starosty, rzecznik zbierał podziękowania, a Kazik gratulacje za należyte pokierowanie sporem i pomyślne jego zakończenie. Panu Stępińskiemu w tej atmosferze, jako przedstawicielowi strony przeciwnej było nieswojo. Aby jednak zademonstrować władczą inteligencję, włączył się do złożenia gratulacji oponentowi oświadczając, że ceni przeciwników tej miary. Cios był trafny nadmienił Stempiński, ale problem może powrócić jak bumerang. Wiem o tym – odpowiedział Kazik dziękując za gratulacje – jestem przygotowany na takie następstwa, jednak przed atakiem mam zwyczaj odpowiednio ubezpieczać skrzydła i tyły. Wieść o pomyślnym zakończeniu sporu i skutecznym odparowaniu ataku na zarobki hutników, lotem błyskawicy obiegła całe osiedle. Mówiono o tym wszędzie gdzie tylko nadarzyła się okazja, a uczestnicy konferencji : Bolesław Amer, i Edward Zdrojewski, chętnie zaspokajali ciekawość zainteresowanych. Należy przyznać bezstronnie, że prezes, dobrym pokierowaniem tej miary sporu, zyskał sobie wśród hutników duże zaufanie i autorytet, podczas kiedy nasz księżulo, takim samym postępowaniem – podobne wartości utracił. Wieści o nastrojach hutników i żywione niechęci do proboszcza, zajmującego pozycję po przeciwnej stronie żądań robotniczych, drażniły urażoną dumę księdza. Zdawał sobie sprawę, jak trudno będzie zmienić sytuację w warunkach prezesury kościelnego śpiewaka. Takich zachowań ksiądz nie zamierzał tolerować, ale walka otwarta z autorytetem prezesa nie była wskazana, postanowił więc zastosować inną taktykę. Jego negatywny stosunek do hutników, ujawnił się w akcji świadczeń na rzecz zawsze potrzebującego pieniędzy kościoła. O datkach płynących na te potrzeby z huty, ksiądz celowo milczał, podczas kiedy innych ofiarodawców darzył gorącymi pochwałami, czego przedtem nigdy nie czynił. Znamiennym jest fakt, że księżulo puszczając wodze swojej wymowie, w pochwałach za rzekomo wysokie datki na rzecz kościoła, swoich protegowanych szczególnie wywyższał do godności „czcigodnych”. Takie wywyższanie niektórych osób, zawsze towarzyszyło upośledzeniem innych parafian. Toteż uczęszczając na mszę świętą, zmuszony byłem do wysłuchiwania z ambony tyrad o wielkich cnotach i wysokiej moralności wybranych osób. I tak pewnej niedzieli byłem zgorszony piętnowaniem jakiegoś biednego wieśniaka Mazura za nielojalność kościelną i rzekomą nieuczciwość parafialną. Zarówno podnoszenie godności, poniżenie jak i surowe besztanie niektórych parafian z ambony, wywoływały liczne komentarze i domysły. Innym razem usłyszałem pożałowania godną skargę komendanta miejscowego posterunku policji przodownika Matraszka, który rzekomo uskarżał się przed duszpasterzem na łobuzów hutników. Powinni oni - pouczał ksiądz – mieć odrobinę poszanowania dla stróża bezpieczeństwa publicznego i nie kopać go po brzuchu podczas poskramiania pijackich zuchwalstw, bo to przecież funkcjonariusz, którego praca jest potrzebna dla zaspokojenia spokoju publicznego. Czyżby rzeczywiście jacyś hutnicy poturbowali komendanta – pomyślałem. I czy aż tak przykro, że należało składać skargę proboszczowi? Znam przecież komendanta osobiście i podobna skarga wydała mi się wprost nieprawdopodobna. Nic prostszego – pomyślałem. Muszę koniecznie sprawdzić, bo takie postępowanie do przodownika Matraszka nie pasuje. Gdyby nawet miała miejsce jakaś awantura, to czy komendant prosiłby księdza o poskromienie łobuzów z ambony? Niesiony oburzeniem udałem się bezpośrednio na posterunek i zapytałem przodownika, czy rzeczywiście był tak ciężko obrażony na hutników, aby zanosić skargę do proboszcza? Przecież komendant posterunku wie dobrze, że hutnicy mają swoją zawodową organizację w której przestrzega się zasady poprawnego zachowywania się, zwłaszcza w stosunku do funkcjonariusza władzy. Za tego rodzaju wykroczenia, stosujemy kary i to bardzo surowe. - Panie Jerzy, rzekł komendant. Przede wszystkim oświadczam szczerze, że nigdy nie byłem znieważony przez hutników i żadnej skargi na nich nie zanosiłem. Mój stosunek do całego środowiska hutników, jest jak najbardziej pozytywny. Najlepiej świadczy o tym opinia wydana przeze mnie na żądanie komendy powiatowej, której kopię mogę pokazać. Czyta się w niej o wszystkich dodatnich zaletach, patriotycznych i obywatelskich środowiska. Jak żebym mógł wobec tych udokumentowanych i nadal potwierdzanych przez życie faktów, zanosić skargę i to w dodatku do proboszcza? Zaoponowałem. Przecież w tym steku obelżywych zniesławień rzucanych z ambony, była wymieniona pańska osoba i stanowisko służbowe jako znieważonego przez hutników. - Tak, na tym polega nieporozumienie, boleśnie mnie ono dotknęło i spędza sen z powiek – powiedział komendant. Proszę mi wierzyć panie Jerzy, że od tej fatalnej niedzieli, jeszcze nie wychodziłem na ulicę. Wprost boję się spojrzeć w oczy pierwszemu spotkanemu hutnikowi. Jak to dobrze że pan pofatygował się do mnie w tej trudnej sprawie, postaram się panu wyjaśnić na czym polega to nieporozumienie. Otóż w drodze poufnej informacji dowiedziałem się, że moja władza, zamierza przenieść mnie na inny posterunek, a ściślej do Włodzimierca. Zaniepokojony takim upośledzeniem, zacząłem myśleć o sposobie zapobieżenia złu. Pan mnie rozumie – tłumaczył przodownik – że posterunek Rokitno jest jednym z najspokojniejszych politycznie i najlepszych posad w powiecie, dlatego nie chciałbym zostać przeniesiony na gorsze stanowisko. Prawdę mówiąc, zżyłem się z tym polskim kresowym miasteczkiem i chciałbym w nim umrzeć. Jestem ciężko i nieuleczalnie chory i już niewiele pozostało mi lat życia. Pragnąłbym być pochowany na cmentarzu w Rokitnie i spocząć wśród przyjaciół. Pan, panie Jerzy dobrze o tym wie, a ja tym bardziej, że nasz proboszcz nie tylko w Rokitnie, ale i w powiecie jest asem w BBWR i wiele może. Z jego zdaniem liczą się wszyscy nie wyłączając nawet samego pana Starosty, więc w sprawie mojego przeniesienia, lub pozostania na miejscu, należało zwracać się tylko do księdza Wyrobisza. Otóż, znając słabą stronę naszego proboszcza, bo dobry komendant musi znać dodatnie i ujemne wartości obywateli, udałem się do niego z małżonką, aby zrobić mu nadzieję i skłonić do przychylności. Prosiłem księdza, o spowodowanie pozostawienia mnie nadal na stanowisku w Rokitnie. Jako powody uzasadniające podałem zły stan zdrowia i niewydolność pełnienia służby w warunkach Włodzimierca, gdzie policjantów pijani łobuzy kopią po brzuchach. Ksiądz wysłuchał mnie z uwagą, podszedł do telefonu i prosił o połączenie z komendą powiatową. W mojej obecności oznajmił, że moja osoba należy do aktywu BBWR i nie może być przeniesiona na inne stanowisko. Coś tam jeszcze szepnął i odłożył słuchawkę. Sprawa załatwiona – powiedział. Początkowo wydało mi się, że niedosłyszałem, ale ksiądz upewnił mnie, że pozostaję w Rokitnie. Dlaczego ksiądz moją skargę na niesfornych Poleszuków wygłosił z ambony przeciwko hutnikom, tego nie rozumiem. - Ale ja już rozumiem panie komendancie – odpowiedziałem. - Jest mi bardzo przykro - usprawiedliwiał się komendant – ale ja tego nieporozumienia nie mogę nawet sprostować. Proboszcz mógłby się obrazić i wystarczałoby, aby tylko podniósł słuchawkę i powiedział dwa słowa i już po mojej posadzie w Rokitnie. Dla mnie byłby to koniec, usprawiedliwiał się chory. - Niech pan będzie spokojny komendancie – powiedziałem. - Od nas ze Związku, oficjalnej interwencji nie będzie, a na stanowisko hutników, postaram się wpłynąć, tak aby zniewagę przyjąć jako pomyłkę i puścić w niepamięć. Dziękuję panu za szczerość – powiedziałem. - To ja powinienem podziękować panie Jerzy, bo zdjął mi pan kamień z mojego chorego serca odrzekł zdenerwowany komendant Matraszek. Zniesławienie z ambony omówiłem z Kazikiem. Postanowiliśmy temat odłożyć i na tego rodzaju prowokacje reagować ze spokojem i czujnością, szczególnie wokół spraw związanych ze środowiskiem hutników i związkiem zawodowym. Specyfika pracy w hucie była niepowtarzalna, ciężka, wymagająca znacznego wysiłku fizycznego, koncentracji i współdziałania. To właśnie takie warunki budowały szczególną więź między członkami jej załogi, a także między ich rodzinami. Po ostatnich wydarzeniach robotnicy byli zadowoleni i spokojni o stawki płacowe, gwarantujące im godziwe warunki życia. Z uwagi na sympatię, jaką darzono mnie i naszą rodzinę, obroty w sklepiku mojej małżonki znacznie wzrosły. Brat Bogdan widząc to, nosił się z pomysłem pójścia w moje ślady. Zamierzał otworzyć sklepik branży konfekcyjnej, w którym jego małżonka mogłaby wykorzystać nabyte uprzednio kwalifikacje. I tak czas wypełniony pracą i troskami dnia, płynął rytmem zdawałoby się normalnym, ale samo życie niezmiennie stwarzało nowe potrzeby i problemy. Pewnego popołudnia odwiedza mnie pani kapitanowa Gdesz. Ta ciesząca się poważaniem osoba, była znana w środowisku hutników, bo z ramienia „ Koła Pań Wojskowych”, trudniła się pracą społeczną, zajmując się sprawami socjalnymi i kulturalnymi młodzieży. - Przyszłam do pana z wielką prośbą panie Dytkowski – powiedziała z naciskiem. Tym razem chodzi o podniesienie z upadku waszego Strzelca. Zgodzi się pan z tym, że u was na hucie są warunki, aby organizacja strzelecka pod każdym względem stanowiła wzór, a dzieje się wręcz odwrotnie. Chciałabym od pana usłyszeć – mówiła pani Gdesz- dlaczego dzieje się tak źle. - Słuszne spostrzeżenie. W naszym Strzelcu nie jest najlepiej, ale w tej sprawie mógłby powiedzieć coś więcej mój brat Kazimierz, który należy do tej organizacji..... - Nie, nie mój panie – przerwała pani Gdesz – mnie właśnie poinformowano, że w sprawach Strzelca należy zwracać się do pana Jerzego, pan Kazimierz jest ponoć bardzo zajęty sprawami zawodowymi i wprost nie ma czasu. Pan natomiast był jednym z pierwszych organizatorów związku strzeleckiego w naszym miasteczku i dlatego uważam, że zwracając się do pana w tej sprawie, jestem na właściwej drodze. - Tak, w tych ocenach jest dużo przesady, ale rzeczywiście sprawa Strzelca, nie jest mi obojętna. Ciekawi mnie jak wypadł nasz Strzelec w ocenach pani i co konkretnie należałoby zmienić, jak ustawić pracę, aby organizacja ta stała się wzorową. - Przede wszystkim - mówiła pani Gdesz – należałoby jakoś zachęcić młodzież do wstąpienia,, uprawiania sportu, ćwiczeń z bronią i.t.d. Przecież tego, czego się nauczy młody chłopiec w Strzelcu, to nie tylko ułatwi mu okres rekrucki po przekroczeniu bramy koszar. Początkowe wyszkolenie stanowi niekiedy o karierze poborowego, a co najważniejsze młody człowiek w Strzelcu zdobywa wartości, o które upomina się Ojczyzna w potrzebie! Należy także zgłębiać chlubną historię naszego wojska i piękne tradycje strzeleckie i urabiać w tych młodych Polakach poczucie obowiązku wobec Ojczyzny, dumy żołnierskiej, dyscypliny wojskowej i należytej organizacji. Niestety, takich zasadniczych zajęć stanowiących podstawę i cel strzelca, u was nie prowadzi się wcale. Jak mnie poinformowano, dowodziła pani Gdesz – na zbiórki przychodzi znikoma ilość chłopców i wprost nie ma kogo nauczać – stwierdziła z ubolewaniem. - Potwierdzam, ale tylko częściowo. Stan wiedzy strzeleckiej i historii naszego wojska oraz ćwiczeń i sprawności strzeleckiej na ogół jest dobry. W swojej ocenie wspomniała pani o braku frekwencji na zbiórkach, ale dlaczego strzelcy nie przychodzą na ćwiczenia, tego zapewne pani nie powiedziano. - A czy mogą istnieć jeszcze jakieś inne przyczyny? – zapytała. - Zapewne tak, moja pani. Młodzież nasza – jak zresztą każda inna – jest wrażliwa na pewne stosunki, styl pracy i umiejętności w przekazywaniu wiedzy wojskowej. Najważniejszą rolę odgrywa tu sam komendant Oddziału. W naszym konkretnym przypadku jest on jedynie figurantem. Wcisnął się na tą funkcję, aby pomnażać swoje zasługi i robić dobre wrażenie. Na wojsku nie zna się, chociaż jest sierżantem służby zawodowej. To zwykły wojskowy łazik, nie znający służby taboryta. Nigdy nie opanował wiedzy wojskowej, i nie jest w stanie przekazywać tego, czego sam nie zna. Zauważyłem, że swoją niewiedzę usiłuje zamaskować koszarowym zupackim drylem, z myślą, że dla tych chłopców o zielonych oczach to i tak za wiele, a zresztą po co im to? Takiemu stylowi pracy przyglądałem się podczas zajęć i stwierdziłem, że ten sierżant nigdy nie przestanie być „kapralem” i jest przekonany, że cywilom nic więcej nie potrzeba. Tymczasem wbrew mniemaniu sierżanta, cywile trafnie oceniają jego niewiedzę i nie przychodzą na zbiórki, bo razi ich jego nieuctwo. Takie oto są prawdziwe przyczyny niedowładu naszego Strzelca. Czy jest pani w stanie naprawić to zło? - Proszę pana, jestem tym wyjaśnieniem niemile zaskoczona. Wierzę jednak, że to co pan powiedział w zupełności odpowiada prawdzie. Stosunki o jakich pan wspomniał, są dość częstym zjawiskiem w organizacjach strzeleckich. Wyczuwałam, że moje rozpoznanie nie jest pełne, lecz to dopiero pan ujawnił chorobę pacjenta. Zachodzi tylko pytanie, jakie zastosować lekarstwo. W tej sprawie pana proszę o pomoc. - Lekarstwo, to ja już mam, a za skuteczność w działaniu – ręczę. Ale, czy pani taką receptę będzie w stanie zrealizować? - Dla waszego Strzelca każdy problem załatwię pozytywnie, proszę tylko o konkretne wnioski – odpowiedziała pani Gdesz. - Po pierwsze, proszę o spowodowanie ustąpienia obecnego komendanta, na którego miejsce zostanie wybrany właściwy. Po drugie, spowoduje pani, aby na inspektora nadzoru zajęć naszego Strzelca, przydzielić karabiniera z prawdziwego zdarzenia, oficera liniowego piechoty. Tego oficera musi cechować wzorowa postawa i należyta prezencja. Każdy bowiem jego ruch, wypowiedziane słowo, zrobiony gest przed frontem, musi być wzorem, imponować wiedzą i zdolnością, musi demonstrować dyscyplinę i celowość służby wojskowej? Z niego bowiem Strzelcy będą brały wzór, jakim powinien być żołnierz, będą mu zazdrościć postawy, będą naśladować go, a przez to samo uczyć się rzemiosła wojskowego. I to jest sedno sprawy. Oficer ten będzie miał obowiązek od zaraz, już po pierwszym przeglądzie Oddziału i wstępnym sprawdzeniu sprawności, sporządzić program zajęć i ćwiczeń, sporządzić i omówić porządek zajęć z inspektorami, których nie brak jest w naszym Oddziale. Ich przydatność oficer ten powinien sprawdzić sam i ocenić, bo są to dobrzy podoficerowie piechoty, po ukończonych szkołach podoficerskich, z wysokimi lokatami, dobrze znającymi obowiązki instruktorów. Sami oni poprowadzą zajęcia bez pomocy zawodowych sierżantów, a o stanie wyszkolenia, dyscyplinie i liczebności Oddziału, będzie się mogła pani sama przekonać, lub zasięgnąć informacji od inspektora nadzoru. - Muszę przyznać – powiedziała pani Gdesz – że pańska recepta przewiduje ostre cięcia, ale uważam je za słuszne i celowe. Postaram się załatwić wszystko to, co pan zalecił, lecz proszę, aby pan nadal zechciał interesować się naszym Strzelcem. Po tej rozmowie udałem się do Kazika i po zapoznaniu go z warunkami, jakie postawiłem pani Gdesz odnośnie podźwignięcia z upadku naszego Strzelca, zwróciłem jego uwagę na dobry stan oddziału huty, który jest potencjalną tarczą obrony interesów związku zawodowego i środowiska hutników. Upadek tego Oddziału, leży w interesie naszych przeciwników, którzy tylko czekają na okazję, aby posądzić nas o wschodnie orientacje i upośledzić pod względem zawodowym. Teraz jest czas przejęcia inicjatywy w swoje ręce, ilościowego zwiększenia Oddziału i osiągnięcia należytego stanu wyszkolenia. Pierwszy krok już zrobiłem, ty Kaziu rób drugi, bo czas nagli. Nasza bohaterka zrealizowała swoje zobowiązania na piątkę. Wszystkie omawiane postulaty wykonała z pedantyczną dokładnością, toteż skutki tych działań przekroczyły wszelkie oczekiwania. Pani Gdesz początkowo nie chciała uwierzyć dozorującemu oficerowi szkolenia, uważając, że raport o stanie jest wprost grzecznościowy w stosunku do niej, jako zainteresowanej. Toteż dla uzyskania pewności, postarała się o inspekcję specjalisty z innego garnizonu. W związku z tym Kazik, jako nowy komendant Oddziału otrzymał zawiadomienie, aby na najbliższą niedzielę – przygotować Oddział do przeglądu. Dobremu podoficerowi nie trzeba było powtarzać jego znaczenia, bo sam domyślał się, że będzie miał miejsce wstępny egzamin stanu wyszkolenia. Pouczył oddział i przygotował strzelców do odpowiedzi na pytania, jakie mogą być stawiane podczas takiej pokazowej inspekcji. Tym specjalistą do spraw wyszkolenia, okazał się kapitan Chomicz z jednostki garnizonu sarneńskiego, należącego do 50pp w Kowlu. Oficer ten w ściśle określonym czasie, zjawił się w naszym klubie. Oddział Strzelca w zwartej zbiórce już oczekiwał na powitanie. Toteż kiedy Kazik podał komendę i złożył raport, kapitan od razu poczuł się w przyjemnej atmosferze wzorowego porządku, należytej sprawności i dyscypliny wojskowej. Przed wyrównanym frontem wpatrzonych w przełożonego strzelców, przechodzi on salutując, a konfrontacją wzrokową ocenia sprawność i zatrzymuje się na połowie długości kolumny, wypowiada znamienne słowa powitania „Dzień dobry strzelcy”, wysłuchuje głośnego, poprawnego odzewu „Dzień dobry panie kapitanie”… i oto na marsowej twarzy oficera ukazuje się uśmiech zadowolenia. Wreszcie nieco zaskoczony, bez specjalnego wahania wypowiada jakże cenne dla młodych uznanie: „Ale buzie to wy macie”! Inspekcja, rzecz oczywista, wypadła bardzo dobrze i tym razem pani Gdesz uwierzyła. W późniejszej rozmowie utwierdziłem ją, że kapitan Chomicz, w swojej ocenie zaszeregował nasz Oddział pod każdym względem najwyżej, lepiej niż sarneński i kowelski. Oficer ten był później kilkakrotnie gościem naszego klubu, przeprowadzał inspekcję, udzielał rad, omawiał wspólne organizowanie obozów ćwiczebnych i sprawności sportowych. Pani Gdesz nadal interesowała się naszą organizacją. Zwiedzała nawet hutę i z upodobaniem przyglądała się procesowi produkcji szkła. Pewnego popołudnia zastałem ją w naszym klubie. Postawiła mi wtedy pytanie: - Co tu robi w waszym lokalu ten Żydek z krzywą gębą? - To jest syn przedsiębiorcy kinowego – odpowiedziałem. Jego ojciec zamierza w naszym klubie otworzyć kino, a on przychodzi tu, aby robić dobre wrażenie i przypominać swoją obecnością, że rodzina Frajermanów, już jest we władaniu tego obiektu. - Jak to? Kino nie będzie wam przeszkadzać w pracy? – zapytała. - W zamian, my otrzymamy w pobliżu inne pomieszczenie, w prywatnym domu przy ulicy Snowidowickiej. - Uważam, że nie powinniście na taką zamianę wyrazić zgody, bo obecne pomieszczenie odpowiada w pełni waszym potrzebom. - Słusznie proszę pani, ale my w tej sprawie nie możemy stawiać sprzeciwu, tym bardziej, że huta funduje nam lokal zastępczy. - To przykre – mówiła pani Gdesz – ale wróćmy do tego Żyda. On się nazywa Frajerman i bardzo niepokoi mnie to, że wśród naszej młodzieży widzę go nie po raz pierwszy. Przecież tak niedawno posądzono dwóch chłopców o szpiegostwo na rzecz bolszewickiej Rosji, a jeden z nich był nawet z huty. Podejrzewam tego Żyda, że jego wizyty w klubie, mogą mieć inny cel, niż tylko sprawianie wrażenia. Ten Frajerman był żołnierzem bolszewickim i walczył przeciwko polsce w 1920 roku. Pod Warszawą został wzięty do niewoli i był leczony z odniesionych ran w szpitalu „Dzieciątka Jezus” w Warszawie, gdzie ja w tym czasie byłam pielęgniarką i stąd moja znajomość tego bolszewika. On mnie nie poznał, ale ja poznałam go po tej krzywej gębie, no i nazwisko także się zgadza. - Nie jest mi wiadoma jego przeszłość – odpowiedziałem. Niemniej jednak, w jego oczach zawsze dostrzegałem chęć jakiegoś porachunku, odwetu, zawodu życiowego......, teraz rozumiem, jaka jest przyczyna takich zachowań. Należy zastanowić się dlaczego jego przeszłość nie przeszkadza mu być lojalnym obywatelem polskim. Przecież nie tak dawno jego ojciec, ten sam, który stara się o kino w naszym klubie, stał się obywatelem polskim. Właśnie przed kilkoma tygodniami staremu Frajermanowi wręczono dowód osobisty obywatela polskiego, a przecież takie prawo automatycznie przechodzi na syna. - A więc bolszewikowi nadano obywatelstwo polskie. - Tak proszę pani, ale czy tylko jemu? Nasze władze pod tym względem są bardzo tolerancyjne. W naszym miasteczku mamy więcej mieszkańców narodowości żydowskiej o podobnej wrogiej przeszłości. Mieszka tu przecież niejaki Gołod, który w 1920 roku był komisarzem w Rokitnie. Także i on otrzyma wkrótce obywatelstwo polskie. - Aż wierzyć się nie chce – wyrażała zdziwienie rozmówczyni. - Takie są fakty proszę pani. Przed wojną bolszewicką, budynek naszego klubu stanowił powierzchnię zajmowaną pod sklep spożywczy Żyda Arenta, którego syn w 1920 roku był bolszewickim generałem i nazywał się wtedy Wierchow. Po przegranej pod Warszawą, syn zabrał ojca do Bolszewii, a szkoda, bo obecnie stary Arent zostałby obywatelem polskim – wyjaśniłem. - To co pan mówi jest wprost przerażające – wyraziła zaniepokojenie pani Gdesz. - Ale prawdziwe moja pani i dlatego należałoby, raczej zainteresować się osobami wystawiającymi opinię lojalności, niż podejrzewanymi o sprzyjanie bolszewikom. Nasi uprzywilejowani działacze społeczni nie robią tego za darmo i przez to samo, są więcej niebezpieczni niż ten jegomość z krzywą gębą – wyjaśniłem - Dowiaduję się od pana, nad wyraz przykrych rzeczy, będę miała je na uwadze i postaram się, aby podobne skorumpowane świństwa nie powtórzyły się więcej. Powiedz mi pan jeszcze, co należy zrobić, aby uratować siedzibę waszego klubu w tym pomieszczeniu? - Nic proszę pani nie należy robić, bo ta sprawa jest już postanowiona, odpowiedziałem. Nie zrezygnowaliśmy sami, ale historia jest złożona. Dawniej, kiedy po przeniesieniu mieszczącej się tu kaplicy do naszego kościoła w miasteczku, urządziliśmy z tej okazji pierwszą zabawę taneczną i kiedy bilety wstępu były już wyprzedane, a nasza kasjerka pani Włodkiewiczowa obliczała kasę, podeszła do niej jejmość Flanzreich, żona brata właściciela huty i zaproponowała dziwną usługę. Trzymając przed sobą oburącz otwartą portmonetkę prosiła, aby kasjerka własnoręcznie włożyła do niej kilka drobnych monet pochodzących z utargu sprzedanych biletów. Pani Wołodkiewicz odmówiła, bo pieniądze stanowiły własność społeczną i nie mogła przecież decydować o podobnym, chociażby najdrobniejszym wydatku. Żydówka jednak nie ustępowała i jeszcze natarczywiej upominała się, o chociażby jednego grosza na początek. Bo ta portmonetka jest ładna – tłumaczyła – to dar samego właściciela huty. On zrobił taką ofiarę, aby pierwszym utargiem z tego domu, rozpocząć właściwe, żydowskie oszczędzanie. Ponieważ kasjerka nasza była jednak nieustępliwa i zawiedziona pani Flanzreich musiała zamknąć pustą portmonetkę. Ale pani Flanzreich nie zrezygnowała ze spodziewanego dobrego początku, odchodząc powiedziała: Tego waszego klubu i tak tutaj nie będzie.... już ja się o to postaram. No i postarała się i jak pani widzi, od jej woli nie ma odwołania. Właściciel huty, dając nam lokal zastępczy, zaakceptował wolę swojej bratowej. Taka jest rzeczywistość. - Gdyby mnie o tym opowiedział ktoś inny, nie uwierzyłabym. Hutę dotychczas uważałam za przedsiębiorstwo polskie z udziałem żydowskiego kapitału, bo tak na zewnątrz jest przedstawiane – mówiła pani Gdesz. Pan natomiast odsłonił przede mną stosunki, które przeczą takiemu sądowi. Uważam jednak nadal, że powód zmiany lokalu klubu może być inny niż wola pani Flanzreich. - To będzie można łatwo sprawdzić – powiedziałem – bo jestem pewny, że wkrótce wspomniana Żydówka będzie czekała przy kasie z otwartą portmonetką, aby zainkasować „początek” z pierwszych wpływów za sprzedane bilety kina Frajermana. Nie zmienimy już tych nieuchronnych, wymuszonych zmian, ale na Frajermanów znajdziemy inny sposób. W miasteczku powstaje inne kino, o którym oni jeszcze nic nie wiedzą. To będzie dla nich tak silna konkurencja, że sami zrzekną się interesu. W domu Gonczaruka, do spółki z właścicielem lokalu, prowadzić będzie ten interes emerytowany wojskowy, pan starszy sierżant Sikoń. Mam nadzieję, że wojskowi poprą to przedsięwzięcie razem z hutnikami, którzy Frajermanów nie lubią. - Ach tak..., teraz rozumiem i muszę przyznać, że w naszych warunkach społecznych, znajomość praktyk i obyczajów żydowskich jest niezbędna. - Otóż to, i właśnie pani jako społeczniczka, powinna na te sprawy patrzeć pod innym niż dotychczas kątem i dostrzegać, że oczy tego podejrzewanego Żydka, mają wyraz pewności. Mówią, że gdyby patrzący nimi miał władzę, to nie pani jego, a on panią by rozpoznał i wtedy zobaczyłaby pani, właściwą wymowę jego oczu, a nie tylko jego krzywą gębę. Gdyby zechciała pani poświęcić trochę więcej czasu na obserwację życia i stosowanych w naszym miasteczku żydowskich praktyk, zauważyłaby zapewne istnienie tzw. „dwuwładzy”. Pod którym to terminem ukryte jest prawo oficjalne naszego państwa i prawo „nasze, nie pisane”, inaczej żydowskie. Dalej, jeżeli pani zadałaby sobie tyle trudu i cierpliwości i przeanalizowała praktyki obydwu praw, to wzbogaciłaby pani ogromnie swą wiedzę polityczną i społeczną. Dowiedziałaby się pani, o tej realnej prawdzie, że to „nasze prawo” wprost kpi sobie z naszego, oficjalnie obowiązującego prawa państwowego. A co najgorsze, kpi sobie z naszego chronicznego braku wyobraźni państwowej i społecznej! - To jest bardzo interesujące i prawdziwe – zauważyła pani Gdesz i dodała – zastosuję się do pańskich wskazówek, bo przypominają mi znamienną wypowiedź: „Wasze legiony, nasze miliony, wasze ulice nasze kamienice”. Dotychczas uważałam, że to były tylko czcze słowa, podkreślające pozycję ekonomiczną Żydów w wolnej Polsce. Pan natomiast odsłonił mi rzeczywiste zagrożenia i praktykę stosowania tego „naszego nie pisanego prawa”. - Już na wstępie powiedziałem, że na taką obserwację należy mieć dużo cierpliwości, a okazja i warunki są dostępne każdemu. Dla ułatwienia pani pierwszych poczynań w tej kwestii mam pewien pomysł do zrobienia ciekawych porównań. Np. na tygodniową wypłatę zarobków robotników huty, zakład potrzebuje około 15 – tu tysięcy złotych gotówki. Takiej sumy poczta ze swych skromnych wpływów nie jest w stanie wypłacić, więc firma wysyła pieniądze pakietem wartościowym z Warszawy. Woźny biura huty stary Zdrojewski, każdorazowo taką paczkę wartościową podejmuje i bez żadnej eskorty przenosi ją w teczce, od urzędu pocztowego przez ulicę Poniatowskiego i całe miasteczko aż do biura huty. Od czasu stosowania takiej praktyki, nie nasuwa się pani podejrzenie, że może nastąpić rabunek pieniędzy, bo ubezpiecza je „nasze prawo” stojące na usługach „naszego majątku”! Zupełnie co innego dzieje się, kiedy wchodzi w grę mienie państwowe, którego całość jest ochraniana przez państwo. Dla porównania pozwolę sobie przypomnieć wypadek jaki miał miejsce przy analogicznym transporcie gotówki dla potrzeb 18 Baonu KOP w Rokitnie. Pieniądze podjął upoważniony do tego i uzbrojony oficer. Transport gotówki odbywał się w specjalnie zarezerwowanym przedziale pociągu Sarny – Rokitno, a mimo to oficer został napadnięty i obrabowany. Tym oficerem – jak mnie pamięć nie myli – był por. Łopatko, który poniósł śmierć, o czym pani musiała słyszeć. Zachodzi pytanie dlaczego to jednostka wojskowa nie praktykuje przesyłek pieniężnych na wzór huty – pakietem wartościowym?. Przecież oszczędzono by życie oficera i nie narażono skarb państwa na straty?. Odpowiedź na to znajdujemy w obowiązujących przepisach, które nie zezwalają na ryzyko. Na poczcie może przecież zaistnieć kradzież mienia państwowego, a więc transport pieniędzy musi ubezpieczać uzbrojona eskorta. W oparciu o takie przepisy, jednostka wojskowa zbrojnie uczestniczy w ubezpieczeniu transportu. Zupełnie inaczej w analogicznych przypadkach czyni to firma „Vitrum”, działając wedle „naszego prawa”. „Vitrum”, ubezpieczając transport pieniędzy nie używa oficera i zbrojnej eskorty. Uważa tę czynność za nie godną człowieka i posługuje się w takiej potrzebie pocztą i woźnym. Nasz woźny niosąc pieniądze, ubezpieczany jest przez utajnionych ludzi „naszego prawa” którzy wykonują tę czynność dyskretnie. Te fakty dowodzą, że oficjalnie obowiązujące prawo uchwalone przez sejm i obwarowane paragrafami, jest słabe i spełnia jedynie wymagania społeczności nieoficjalnie rządzonej „naszym prawem”. Te kpiny przyprawiają o rumieniec wstydu każdego umiejącego trzeźwo patrzeć Polaka. Można to sprawdzić w każdą sobotę obserwując woźnego huty, ale także wszystkich innych funkcjonariuszy, z poza grona nie należącego do „narodu wybranego”, które tylko pozornie nie są kontrolowane i udają samodzielnych. Po takiej wymianie informacji pani Gdesz przyszła do naszego klubu dopiero po dwóch tygodniach. Mówiła mi, że naświetlony przeze mnie problem „dwuwładzy” tak ją przeraził, że obserwacją i rozmyślaniami wypełniła cały wolny czas. Teraz – mówiła pani Gdesz – każdy przypadkowo spotkany Żyd, nasuwa mi różne myśli i skojarzenia, przede wszystkim co do ich lojalności wobec Polski, a także ich stosunku do chrześcijan? - Mieszkam w pałacu – mówiła pani Gdesz – i mam zwyczaj wychodzić rankiem na spacer, aby odetchnąć świeżym powietrzem i dotlenić płuca. Toteż często przechodzę obok parkanu, za którym zawsze spotykam samotnego Żyda. Ten poczciwiec kłania mi się i grzecznie pyta: która godzina proszę pani. Mam zwyczaj zaspakajać jego ciekawość, a on każdorazowo uprzejmie dziękuje za wyświadczoną przysługę. Teraz na jego widok, przypomina mi się pańska przestroga i chciałabym zapytać o pański sąd, czy przypadkiem w zwyczaju tego Izraelity nie kryje się jakiś cel? - Owszem, kryje się. Ten Żyd niewinnym pytaniem zmusza do odpowiedzi, a uzyskawszy przychylność, zalicza ją jako przejaw świadczenia usług „goja” dla Żyda. Według jego przekonania, spowodowanie takiego wyrazu powszechnej grzeczności przez Żyda, stanowi szczęście na resztę godzin tego dnia i jest dowodem, że Pan Bóg, sprzyja mu i dotrzymuje przymierza z Izraelem, pozwalając drogą usług gojowskich „ ssać pierś innym narodom”. - Ależ to okropne....czy to jest rzeczywiście prawda? - Po odpowiedz na to pytanie, odsyłam panią do biblii starego testamentu. - Nie mam takiej książki, ale o przyrzeczeniu słyszałam. Teraz będę niema i głucha na podobne pytania. - Wprost przeciwnie proszę pani, należy odpowiadać, lecz nie na zadane pytanie. - Nie rozumiem? - Na przykład na pytanie „ która godzina”, należy odpowiedzieć „Idź pan do mikwy”. - A cóż to oznacza? - Ten wyraz mówi, że Żyd jest nieczysty i musi wykoszerować się w mikwie. - A co to jest mikwa? - Mikwa to taki zbiornik wody o wielokrotnej pojemności dużego palca ręki. Znajduje się on w żydowskiej łaźni i służy do rytualnego obrządku wiernych tzw. koszerowania się. Żyd ortodoks, o ile usłyszy od goja odpowiedź „idź do mikwy”, to musi oczyścić się rytualnie, aby nie strefić innych. Pójdzie tedy do łaźni użyć mikwy, jeszcze tego samego dnia.. Taki Żyd już nigdy nie zapyta panią o czas, ale będzie upatrywać inną ofiarę, która przez nieświadomość uczyni zadość jego życzeniu. - Teraz to już będzie inaczej, bo natrętny amator dokładnego czasu pójdzie do łaźni - powiedziała pani Gdesz. Mam do pana jeszcze jedno pytanie, jak pan ocenia antysemityzm w Rokitnie? - Nie orientuję się w tym przedmiocie. Zapewniam, że antysemitą nie jestem i praktyk zwalczania Żydów gwałtami - nie uznaję. Najlepszym tego dowodem jest przejawiana przeze mnie działalność w środowisku hutników, gdzie czołowe miejsce zajmuje – patriotyzm, godność i duma narodowa. - To już sprawdziłam, ale czy sklep prowadzony przez pańską małżonkę nie stanowi przypadkiem bojkotu handlu żydowskiego? - Słuszne pytanie, odpowiem na nie również pytaniem: czy żydowskie sklepy nie mają przypadkiem na celu bojkotu mojego sklepu? - Uważam, że mają. Jednak zadałam to pytanie z uwagi na pańską znajomość praktyk stosowanych przez mniejszość żydowską. Podziwiam i to, że nabycie tak obszernej wiedzy o Żydach nie było łatwe. - Nie przeczę, ale jest ona tak wszechstronna, obszerna i złożona, że moje skromne wiadomości można by określić jako znikome. Oczywiście pogłębiam ją nieustannie, bo zmusza mnie do tego samo życie. Od Żydów można się wiele nauczyć, trzeba jednak uzbroić się w cierpliwość i poświęcić wiele czasu na obserwację praktyk, jakie są nakazem ich struktur organizacyjnych. Nie przychodzi to łatwo, bo są dobrze zorganizowani i czujni na punkcie utrzymywania tajemnicy swoich poczynań. Żydzi altruistami są tylko w stosunku do własnej rasy. Inni natomiast, stanowią dla Żydów wyłącznie przedmiot wyzysku! Nie ma jednak rzeczy nie osiągalnych, zwłaszcza tam, gdzie świadoma wola i ambitny zamiar prowadzi do celu. Moje umiejętności handlowe, właśnie stąd biorą początek. Podpatrywałem Żydów, ale w praktyce zastosowałem wiele własnych pomysłów jak: zaopatrzenie w towary dobrej jakości, właściwe rozmieszczenie ich w sklepie, czystość, higiena, estetyka, ład i porządek w sklepie, należyta grzeczność i uprzejmość w obsłudze kupujących. Sklep mój zyskał sobie w ten sposób powszechne uznanie i pod względem solidności, nie ustępuje pierwszorzędnej, placówce prowadzonej przez pana Samsonowicza. Dowodem tego jest, że znaczna ilość hutników i inteligencji miasteczkowej, stanowi moją stałą klientelę. Obroty powiększają się, bo nawet postępowi Żydzi zaopatrują się w gatunkowe wędliny „Baco – eksport” w moim sklepie. W takich warunkach o żadnym antysemityzmie nie może być mowy, a moja praca w handlu jest działalnością uczciwą, ale również konkurencyjną, jest walką, w której zwycięża lepszy! - Imponuje mi pan swoją postawą – rzekła pani Gdesz i dodała – gdyby takich pracowitych Polaków z podobnymi zaletami było więcej, to znane żydowskie powiedzonko straciłoby sens, bo wtedy obok legionów byłyby także nasze miliony, a obok ulic i kamienice. Całe nieszczęście w tym, że większość Polaków przechodząc obok tych niezmiernie ważnych zjawisk, zachowuje znamienną obojętność – zauważyła pani Gdesz. Niestety oni wybierają łatwiejszą drogę, drogę wysługiwania się władcom „niepisanego prawa”, to się im lepiej opłaca, bo lżej przychodzi - oceniła. To wygodnictwo i skorumpowana służalczość stanowią chorobę, którą należy intensywnie i skutecznie leczyć – powiedziała pani Gdesz. - Proszę nie zapominać jednak, że „niepisane prawo” gwarantuje swoim służalcom mocną pozycję ekonomiczną i dobrze płatne posady. - Panie Jerzy, uważam, że w dobrze pojętym interesie naszej społeczności, tę wiedzę o obyczajach i praktykach żydowskich należy przekazywać jak najszerszemu ogółowi Polaków. To jest jedyna sposób na utrzymanie wolności narodu we własnym kraju. Zamierzam czynić to w środowisku „Koła Pań Wojskowych” i dlatego proszę pana o wskazówki. - Takie zamiary popieram, proszę zachowywać jednak ostrożność, bo „nasze niepisane prawo” jest dalekosiężne i obawiam się, że już o pierwszej pogadance na ten temat dowie się „Kahał”,a przewodem po jakim dotrze do nich informacja, mogą być nawet sodalistki. Chciałbym pani ułatwić pracę i oprócz ostrożności wskazać właściwe źródło tematu. Otóż, radziłbym zbliżyć się do niewolnic najbardziej upadłych. Takimi upośledzonymi są kobiety pochodzenia aryjskiego, matki karmicielki, które własnym mlekiem karmią żydowskie dzieci. Są to z reguły biedne Poleszuczki i Ukrainki. Znajdzie je pani w każdym kresowym mieście jak Pińsk czy Równe. Każda bowiem bogatsza rodzina żydowska w tych miastach, taką mamkę, wieczną niewolnicę utrzymuje. Trzeba tylko do takiej wyjętej spod prawa, umiejętnie i ostrożnie podejść. Mówię o tym pani, bo taka niewolnica bywa niekiedy żywą encyklopedią obyczajów „wybranego narodu”. Jeśli szczęście dopisze i starczy cierpliwości, aby wniknąć w to nad wyraz ciekawe zjawisko upozorowanej służby, przekona się pani sama o randze „naszego prawa” i pozna wysoko ustosunkowane osoby, które świadomie lub nieświadomie mu służą. Taka służąca domu żydowskiego, która przeszła nikczemne praktyki żydowskiego wyzysku w okresie swojej młodości, straciła dziewictwo i urodę, była służącą i mamką … i nadal wykonuje tę wyniszczającą, pozbawioną wszelkiej radości pracę, opowie pani o wszystkim o czym wiedzieć należy! - O, Boże! To przerażające. Przyrzekam, że dotrę do tego źródła i uczynię wszystko co będzie w mojej mocy, żeby przeciwstawić się tym negatywnym zjawiskom. - Jeżeli pani dotrzyma przyrzeczenia i osiągnie określony cel, to przekona się, ilu jest urzędników i rzekomych działaczy społecznych, bezmyślnością upodobnionych do woźnego huty, o którym już wspomniałem. Przekona się pani, że dobre posady i wpływowe funkcje społeczne, zawdzięcza się nie tylko naszemu państwu. Po miesiącu od pamiętnej rozmowy, na posterunku policji zaszły poważne zmiany, bo przod. Matraszek zmarł na zawał serca. Na jego miejsce przybył st. przod. Książek. Nowy komendant miał chwalebną przeszłość, bo był odznaczony orderem Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych i innymi. Swoje czynności rozpoczął od realizacji przykazań i zasad obowiązujących na tym stanowisku. Najpierw złożył wizytę dyrektorowi huty i prezesowi związku zawodowego. Takie postępowanie sprawiło, że od razu uzyskał opinię odpowiedniego funkcjonariusza na właściwym stanowisku. Jak się okazało, nie wszystkim obywatelom taka ocena odpowiadała. Posłyszałem mimo woli jak pewien Żydek powiedział, że to bardzo niedobry człowiek....., un wszędzie wtyka nos...., ale jemu tu nie będzie długo, bo mi jemu nie chcemy. Już mi sze o to postaramy, że un pójdzie tam, gdzie trzeba wąchać z nosem! Wydawałoby się, że taka pojedyńcza opinia nie może decydować o komendancie posterunku policji, a jednak. Po pewnym krótkim czasie Książek zostaje przeniesiony do Włodzimierca, a na jego miejsce przychodzi przod. Sośnierz. Później dowiedziałem się jak ten sam Żydek powiedział: Nu, przecież ten Książek był taki służbysta, że wszędzie szukał...... to jemu dali tam, gdże dużo złodżieje..., niech szuka! Ta paplanina Żyda nasunęła mi myśl, aby sprawdzić zasady funkcjonowania „naszego prawa”. Mając jako takie znajomości w starostwie, sprawdzenie przyczyny przeniesienia policjanta nie nastręczało szczególnych trudności. Okazało się, że pismo odnośnie zmiany na stanowisku komendanta, wyszło z 18 Baonu KOP, a podpisał je w zastępstwie dowódcy kpt. Dunikowski. W piśmie podniesiono, że Książek nie nadaje się do służby nad granicą i nie podano żadnych innych przyczyn. Wniosek podpisano w zastępstwie, bo w tym czasie mjr. Boski został przeniesiony na inne stanowisko. Później dopiero jego miejsce zajął ppłk. Koterba. Najbardziej jednak niekorzystnym okazało się przeniesienie kpt. Gdesza, bo w związku z tym, została przerwana współpraca z jego małżonką. Życie religijne w stale rozbudowującym się Rokitnie, było zawsze żywe, a wiara praktykowana przez większość mieszkańców. Pierwszym dostojnikiem kościoła jaki odwiedził naszą parafię jeszcze w 1924 roku był biskup Dubowiecki. Uroczystość ta odbywała się jeszcze za księdza Fijałkowskiego. Drugie odwiedziny miały miejsce w 1929 roku, a więc po roku kadencji ks. Wyrobisza. Odwiedzającym, był tym razem ks. biskup Szelążek. Swięto Bożego Ciała w naszej parafii, było obchodzone bardzo uroczyście. Od czasu oddania do użytku naszego kościoła, na uroczystość tego święta udekorowano cztery ołtarze. Pierwszy obok kościoła, był zawsze ubierany przez hutę. Drugi, ustawiany na placu szkolnym, obok pomnika marszałka Piłsudskiego, przez wojsko. Trzeci był wznoszony i przystrajany przez OSP i miasto, pod szyldem Zarządu Miasta. Czwarty natomiast ubierali kolejarze i ustawiali przy budynku stacji. Należy przyznać, że wszystkie ołtarze były bardzo efektownie ubierane i każdy z nich reprezentował specyfikę fundatorskiej grupy. Pierwszy znamionował hutę i miał filary ze szkła, a ubierała go zawsze moja matka. Drugi, słupami granicznymi zamiast filarów reprezentował KOP. Trzeci przybrany przyrządami gaśniczymi – wyglądał okazale i jednocześnie prezentował sprzęt pożarniczy. Czwarty bardzo dobitnie wyrażał łączność, tak potrzebną naszemu miastu. Toteż uroczystym obchodom Bożego Ciała, Rokitno przodowało innym parafiom. Byliśmy przykładem nie tylko dla Mazurów, ale i miejscowej ludności prawosławnej, która wysoko oceniła nasze obchody i uznawała nawet wyższość naszej kultury religijnej. Ponadto obecny duszpasterz rozpoczął wydawanie „Kalendarza parafialnego”, który zyskał sobie szerokie zainteresowanie parafian. Ksiądz Wyrobisz, będąc pewny siebie i przychylnych sobie służalców i pochlebców, chwalił i podnosił ich autorytet i zalety, a jednocześnie ganił i poniewierał przeciwników, wymuszając wbrew katolickim obyczajom uległość i podporządkowanie się jego woli. Znamiennym jest, że jako środek nacisku do utrwalenia wszechwładzy i wygodnego życia, nadużywał piastowanego stanowiska przewodniczącego BBWR z jednej strony, a ambonę kościelną z drugiej. I tak, toczyło się życie wiernych w przygranicznym Rokitnie Wołyńskim, zdawałoby się, że jego pracowici obywatele, jak w miłosnym zapale szczęścia, wsłuchani jedynie w poszum otaczających miasto kniei i tchnącą ukojeniem muzykę natury, z zapałem wznosili lepszą przyszłość Polski! Ale, jakże wielu z nas odróżniało w tej muzyce, także fałszywe tony i dysonanse, które mąciły rytm i zakłócały harmonię życia wszystkim ludziom dobrej woli.
|