Pamiętnik Jerzego Dytkowskiego Rokitno Wołyńskie 1920-1944
wstęp - rozdziały 1-10 - rozdziały 11-20 - rozdziały 21-30 - rozdziały 31-40 - rozdziały 41-47 - komentarze czytelników
31. ARESZTOWANIE „KACZKI” Na drugi dzień rano po wydaniu dyspozycji pracownikom, udałem się do swojego biura w magazynie. Tym razem niepokoiło mnie wyłącznie zagrożenie ze strony aresztowanego „Kaczki”. Należy koniecznie zawiadomić Ośrodek, ale sprawa nie nadaje się na pisemny raport. Należałoby koniecznie opowiedzieć Kobusowi całe zajście i wskazać zagrożenie. Osobiście załatwić to mógłby tylko Janek, ale jego należałoby dobrze przygotować. Z tym zamiarem udałem się do biura, aby zatelefonować do Korybuta, który mógłby przysłać Janka na pilną rozmowę. W biurze mimowolnie usłyszałem spór jaki miał miejsce między księgowym a dyrektorem huty. Ankierstein polecał zawiezienie i doręczenie Gebitzkomisarzowi pilnego i terminowego sprawozdania, a księgowy kategorycznie odmawiał, i na znak protestu wyszedł na dziedziniec. Zaciekawiła mnie ta niebywała sprawa i chcąc sprawdzić jej charakter, wybiegłem za księgowym i zapytałem, co go skłania do odmowy służbowego wyjazdu ? - Jeszcze się pytasz ? Wyobraź sobie, mówił Stanisław Bartold - bo to on był tym księgowym - w zeszłym miesiącu z takim sprawozdaniem, byłem w Gebitzkomisariacie i widziałem jak zastępca Gebitzkomisara, taki wysoki z wystającymi policzkami Niemiec, spoliczkował mojego kolegę księgowego z Wyrobina za jakieś drobne nieścisłości, czy usterki w sprawozdaniu. Mówię ci szczerze – dowodził – byłem naocznym świadkiem, jak wytrzaskał po twarzy tego kolegę. Mało było mu tego znieważenia , bo jeszcze poszczuł go psem, a ten ogromny wilczur pokaleczył kolegę do tego stopnia, że krew lała się strumieniami, a z jego spodni zostały tylko strzępy. Uciekłem, bo nie mogłem patrzeć na bestialstwo wstrętnego Ubermensza i postanowiłem już nigdy nie jechać do tego urzędu. Za występek nieposłuszeństwa, może mnie Ankierstein zastrzelić, ale tu na miejscu. Tam już nie pojadę, bo jak sobie przypomnę scenę z tym rozwścieczonym wilczurem, szarpiącym żywego człowieka i ubawionego tym Niemca, jak pomyślę, że mnie też może spotkać podobna pruska zabawa, to jestem zdecydowany na wszystko, tylko nie na wizytę w tej ponurej niemieckiej instytucji. Wróciłem do biura, ale okropne zwyczaje praktykowane w urzędzie naszej nadrzędnej władzy, nie przesłoniły myśli o aresztowanym i potrzebie szybkiego działania, aby zapobiec niebezpieczeństwu jakie w związku z tym zaistniało. Moja zaduma nad przykrą sytuacją, została przerwana wezwaniem do dyrektora. - Panie Dytkowski – rzekł Ankierstein – jedź pan do Sarn. Nie odpowiedziałem od razu, ale zastanowiłem się, bo proponowana podróż – była mi na rękę. - Niech pan nie bierze na serio tego skandalu, o jakim opowiadał Bartold – rzekł dyrektor. Jestem pewny, że panu nic złego się nie stanie. Zawiezie pan to przeklęte sprawozdanie, odda i wróci, nic więcej. Niech pan zrobi to dla mnie i wyciągnie mnie z kłopotliwej sytuacji. No, niech się pan zdecyduje – nalegał dyrektor. - Dobrze , pojadę – rzekłem ostatecznie. - No widzi pan, kamień zdjął mi pan z serca, bo musiałbym sam jechać, a ja tak bardzo nie mam czasu. Wiedziałem, że pan się zgodzi, bo do bojących nie należy. Będę pamiętał tę przysługę – powiedział zadowolony. Jest to niepewne i niebezpieczne – rozważyłem, ale co mam począć ? Przecież trafia się okazja i aż prosi o wykorzystanie, a mój obowiązek nakazuje być czynnym w potrzebie organizacji. Będę mógł przekazać osobiście przebieg fatalnego zajścia i uprzedzić Kobusa, o grożącym z tej strony niebezpieczeństwie. W tym przeświadczeniu, na drugi dzień włożyłem swoje najlepsze odświętne ubranie i kapelusz i spojrzawszy w lustro, aby sprawdzić, czy będę mógł dobrze uchodzić za volksdeutcha. W biurze otrzymałem formalną delegację i to nieszczęsne sprawozdanie, o którego treści zostałem dobrze poinformowany i ku zdziwieniu księgowego – udałem się na stację. Serce mi łomotało kiedy zbliżałem się do Gebitzkomisariatu, ale sił dodawała mi świadomość zadania jakie wykonuję. Nie czynię tego dla odwagi i przypodobania się, jak myśli księgowy, lecz dla ratowania tych, których ciała są szarpane przez wilczury! Ta świadomość sprawiła, że z rozmachem szarpnąłem drzwi urzędu i zaraz od progu śmiało wzniósłszy ramię do góry, głośno wypowiedziałem nieodzowne powitanie: Haill Hitler ! Po dźwięku tego znienawidzonego zawołania, szybko rozejrzałem się wokół i stwierdziłem, że zrobiłem niezłe wrażenie, więc śmiało podszedłem do urzędnika prowadzącego sprawę huty i zameldowałem przywiezienie sprawozdania. - A dlaczego nie przyjechał pan Bartold ? – zapytał urzędnik. Pan Bartold jest niezdrów – skłamałem. - On się bał przyjechać, niech pan powie – sprostował. - Powiedział, że jest chory. - A pan będzie mógł udzielić wyjaśnień ? – zapytał. - Tak, jestem zorientowany – odpowiedziałem. Urzędnik spojrzał na podany mu arkusz, przeglądał i zadawał pytania. Jakoś udało mi się trafnie udzielać odpowiedzi i nieźle wypadłem, więc już nie pytany mówiłem o rzeczach, które uważałem, że będą interesowały pytającego, a w tym nagle otworzyły się drzwi sąsiadującego gabinetu. Ukazał się w nich znany mi z opisu Bartolda, wysoki Niemiec z wystającymi policzkowymi kośćmi na twarzy. To jest ten sam osławiony drań, z-ca Gebitzkomisarza – pomyślałem, a on groźnie spojrzawszy na mnie zapytał: - To wy jesteście z huty Rokitno ? - Tak jest ! We własnej osobie – odpowiedziałem śmiało. - A kiedy ten wasz Ankierstein, wyreperuje i ustawi w tartaku na stacji ten stary gater? – zapytał. - Ten gater już został wyreperowany i ustawiony na wskazanym miejscu, a w sprawozdaniu na odwrocie jest to odnotowane – odpowiedziałem wskazując dokument leżący na biurku urzędnika. Prusak sięgnął po niego natychmiast i przeczytawszy to, co go interesowało, spojrzał na mnie przychylniej i od razu pokwitował kopię i leżącą obok moją delegację. W porządku, jest pan wolny – powiedział, oraz wskazał sekretarkę, abym podszedł i podstemplował jego podpis. Szybko udałem się do tej sekretarki i podsunąłem dokumenty do podstemplowania. Stwierdzam, że tym razem pieczątka z niemieckim orłem i hitlerowską sfastyką, szczególnie uradowała moje oczy. Z takimi bowiem dokumentami, mogłem swobodnie poruszać się, bo miały znamiona urzędu wszędzie honorowanego, a mnie właśnie o to najbardziej chodziło. Szybko schowałem dokumenty do teczki zachowując pewność siebie, zrobiłem urzędowy ruch ręką i wypowiedziawszy obowiązujące : Haill Hitler ! – opuściłem urząd. Kiedy znalazłem się na wolnej ulicy, odetchnąłem z ulgą. No, jakoś poszło – pomyślałem. Co robimy dalej ? Przecież nie w sprawie sprawozdania tutaj przyjechałem. Teraz dopiero czeka mnie trudne zadanie. Oby się tylko udało, idąc ulicą spojrzałem w kierunku dawniej odwiedzanej restauracji, bo mój żołądek dawał o sobie znać. Warto by coś przekąsić – pomyślałem, ale na szyldzie przeczytałem napis : „Nur fur Deutsche”. A niech to licho, ale przez otwarte drzwi spostrzegłem, że za bufetem znajduje się znajomy kelner, który dawniej obsługiwał mnie i nawet sute przyjmował napiwki. Pomyślałem i śmiało wszedłem do wnętrza udając stałego bywalca tego lokalu i poprosiłem o paczkę cygar. Pan Jankowski / bo tak się nazywał kelner/, szepnął mi dyskretnie niech pan udaje volksdeutscha, usiądzie sobie tam, przy wolnym stoliku, a ja do pana zaraz podejdę. Wysłuchawszy ten cichy nakaz i zachowując swobodę, rozsiadłem się przy wskazanym stoliku, z którego widziałem dobrze całe wnętrze lokalu. Stwierdziłem, że pan Jankowski wiedział gdzie mnie posadzić i pamiętał, czym lubiłem zaspokoić potrzeby żołądka, bo przyniósł mi kotlet z ziemniaczkami i kapustą. Po spożyciu tego dania, wypiłem kufel piwa i poczułem się jak tak, jak gdybym powrócił do przeszłości, chociaż cel przybycia i ciążący na mnie obowiązek, przypominał o przykrej teraźniejszości. Podszedłem do bufetu i kupiłem jeszcze jedną paczkę cygar, bo tutaj płaciło się za nie grosze i opuściłem lokal. Odetchnąłem z ulgą i skierowałem się do siedziby Ośrodka. Pozostała mi jeszcze tylko jedna sprawa do załatwienia, oby była równie udana – pomyślałem i stanąwszy przed drzwiami mieszkania pana leśniczego Rydzewskiego, zapukałem umownie. Patrząc na zegarek odczekałem minutę i powtórzyłem pukanie, bo tak umówiono się dla sprawdzenia wizytujących osób. Drzwi otworzyły się a kol. Kobus witając mnie , wyraził zdziwienie, bo nie zapowiedziany zjawiam się osobiście. W krótkich słowach naświetliłem przypadek aresztowania „Kaczki”, funkcje i zadania wykonywane przez niego na Średniaku i ostatnio, przy rozbrajaniu warty w hucie. Największe niebezpieczeństwo tkwi w tym, że „Kaczka” zna organizacyjną konspirację, on był również posyłany do Ośrodka i to musiały być sprawy bardzo pilne. - Wydaje mi się dziwnym, dlaczego „Wujek” posługiwał się „Kaczką”, skoro łączność na waszym Odcinku funkcjonuje bez zarzutu. - Ja też zastanawiałem się nad tym i uważam, że w związku z inspekcją kol. „Turbacza”, „Kaczka” był wysłany specjalnie przez „Wujka”, aby ustnie przekazać do Ośrodka jakąś pilną informację. - Co ? To znaczy, że aresztowany zna adres Ośrodka i mój pseudonim! Kobus wstał zza biurka i zaczął nerwowo przemierzać pokój. - Tak to wygląda i dlatego przyjechałem tutaj osobiście, aby pana uprzedzić o grożącym niebezpieczeństwie i omówić akcję wydostania „Kaczki” z aresztu – powiedziałem. - Niestety, w Gestapo nie mam nikogo – odpowiedział kapitan. Nastąpiło pełne napięcia i niepokoju rozmyślanie. Komendant bezradnie przemierzał pokój w jedną i drugą stronę. Po cóż u licha „Wujek” posyłał specjalnego ? – zapytywał. W tym momencie zapukano do drzwi. Kapitan zatrzymał się nasłuchując. Umowne pukanie powtórzyło się więc odszedł, aby otworzyć i ..., - Co za niespodzianka ! O wilku mowa a wilk tuż! „Kaczka”, stanąwszy na baczność, zameldował swoje przybycie. Kapitan spojrzał na mnie pytająco. Co to wszystko ma znaczyć ? – zapytał. - To jest właśnie aresztowany „Kaczka”, o którym rozmawialiśmy – wyjaśniłem. - Rany Boskie! wypuścili was ? – pytał uspokojony. -Nie, uciekłem – odpowiedział „Kaczka”. I spokojna głowa, nikt mnie nie goni. Jeszcze nic nie wiedzą o mojej ucieczce, a kiedy stwierdzą, że mnie nie ma, będę już bardzo daleko. Komendant wezwał jednego ze swych ludzi nakazując obserwację urzędu Gestapo i ulic, oraz przygotowanie garderoby i kąpieli dla zbiegłego. Pojawił się także fryzjer aby go ostrzyc, ogolić, odmienić wygląd i zaopatrzyć „Kaczkę” w nowy niemiecki dokument tożsamości. - Jakim cudem uciekł pan z tej wilczej nory ? – zapytał Kobus po wydaniu szeregu zarządzeń. - Opowiem od początku. Uprosiłem Wujka, aby udzielił mi urlopu i zezwolił na wyjazd do Warszawy, gdzie miałem także do wykonania pewne zlecone obowiązki służbowe. W pociągu jechałem z panem Turbaczem, ale licho przyniosło żandarmów. Sprawdzono moje dokumenty, które w ich ocenie nie były w porządku, wobec tego zaprowadzono mnie na Gestapo. Tam uznano, że jest to pomyłka, lecz sprawdzenia dokonano za pośrednictwem różnych szpicli i kapusiów. Kiedy do celi w towarzystwie żandarma wszedł Białous, którego parę dni temu rozbroiłem, uważałem się za rozpoznanego i byłem przygotowany na najgorsze. Tymczasem pan kapral popatrzył na mnie z litością, poznał mnie, ale pokręcił głową, co oznaczało, że mnie nie zna. Odetchnąłem z ulgą, i nabrałem pewności siebie. Korzystając z okazji wykorzystano mnie do rąbania drzewa dla kuchni. Wówczas przygotowałem sobie długi drąg z mocnego grabczaka. Czekałem tylko na okazję i brak obserwatorów na dziedzińcu, a kiedy chwila taka nadeszła, wykorzystałem swoją sprawność i umiejętność skoku o tyczce. Jak się okazało, wysoki mur przeskoczyłem bez trudności i znalazłem się po jego przeciwnej stronie. Skok mój był dobry i jak panowie widzicie, jestem wolny – powiedział Kaczka. Z zadowoleniem i uśmiechem wysłuchaliśmy wyjaśnień i opisu ciekawej przygody tego warszawskiego sportowca. W tym czasie fryzjer, ostrzygł włosy i zgolił jego charakterystyczne bokobrody. Kiedy stanął przed nami przebrany w granatowy garnitur i czystą bieliznę, to rzeczywiście wyglądał na eleganckiego warszawiaka i niczym nie przypominał uciekiniera z Gestapo. Nawet Białous nie dopatrzyłby się w nim rozbrajacza Kaczki. Kol. Kobus z uznaniem spojrzał na warszawiaka i wręczając mu nową „kenkartę” wystawioną na fikcyjne nazwisko, pistolet siódemkę z dwoma ładunkami naboi, oraz pakuneczek z posiłkiem – powiedział : pobiłeś chłopie rekord partyzanckiego sprytu i sprawności. Spodziewam się, że powrócisz do jednostki. Proszę pod żadnym warunkiem nie ryzykować jazdy pociągiem. Należy iść pieszo do wsi Sarny. Na chutorze odnajdzie pan Mazura o nazwisku Kirkiewicz. Jemu zdradzi pan pseudonim „Kowal”. Ten kowal przewiezie pana na drugą stronę Słuczy, a stamtąd przez las do jednostki. - Dziękuję za uznanie, zaopatrzenie i pomoc w nieszczęściu, a po powrocie, czekam na dalsze rozkazy – rzekł Kaczka i odmeldował się. - No to Bogu dzięki, że skończyło się szczęśliwie, rzekł Kobus, ale powiedz kolego, co to za typ ten Kaczka ? - To jest bardzo zdolny człowiek i na niego można liczyć. Jego rodowe imię i nazwisko brzmi Zygmunt Rybarczyk, jest rodowitym warszawiakiem i sportowcem. Kiedyś grywał w piłkę nożną. Wrobił się do Organization Tood, aby dostać się na połacie wschodnie. Później partyzanckie ciągoty doprowadziły go do Zjednoczenia Satanowskiego, ale od niego zwiał i dołączył do nas na Średniaku. Teraz jak się okazuje, jechał na urlop no i wpadł. Całe szczęście, że nie miał polecenia specjalnego od Wujka, o co go posądzałem i dlatego przyjechałem osobiście. - Bardzo dobrze pan postąpił – powiedział Kobus – bo zagrożenie należy zawsze rozpoznać w pełni. Poznaliśmy również Kaczkę i wiemy, że na niego można liczyć. Naprędce Kobus napisał obszerny list do Wujka i zalakowaną kopertę wręczył mnie. Po rozmowie z komendantem i omówieniu z nim spraw bieżących, spotkałem się z kol. Osinkowskim. Idąc już na stację byłem spokojny o losy organizacji, jednak o Biełousie będącym na usługach Gestapo, trzeba będzie pamiętać. Pomyślałem również o kopercie, którą wręczył mnie Kobus. Powiedział wtedy, że to jest bardzo ważna sprawa i po przeczytaniu tego listu, Wujkowi odechce się wysyłać partyzantów na urlop do Warszawy. Na stacji zastałem długi pociąg z syczącym parowozem na przodzie, ustawionym na torze w kierunku wschodnim. Dostrzegłem wagon z konwojentami, podszedłem śmiało i oddawszy obowiązujące pozdrowienie, prosiłem żołnierza o pozwolenie wspólnego podróżowania do Rokitna. Niemiec odsalutował i grzecznie poprosił o dokument uprawniający na przejazd pociągiem. Pokazałem swoją delegację, a podoficer ujrzawszy podpis i pieczęć Gebitzkomisarza, momentalnie przybrał postawę na baczność i grzecznie – zaprosił: „Bitte neumen Sie platz”. Szybko wskoczyłem do wagonu i zająłem wskazane miejsce na ławce, a raczej desce umieszczonej na całej szerokości wagonu. Naprzeciw i obok mnie siedziało kilku żołnierzy konwojentów. Znów pomyślałem, że jakoś się udało. Wyjąłem paczkę z cygarami i poczęstowałem wartowników, lecz jeden z nich w rewanżu za okazywaną grzeczność, wyjął swoją paczkę i rzekł: „Bitte Się meine besser”. Jego cygara rzeczywiście były lepsze. Paliłem więc beztrosko i starałem się zrobić dobre wrażenie bezpiecznej podróży. Czekałem tylko na odjazd pociągu, ale przeważnie tak bywa, że czekającemu minuty urastają do godzin. Usłyszałem wtedy nowe powitanie i do wagonu weszło dwóch żandarmów. Oby tylko mnie nie rewidowano i nie znaleziono konspiracyjnej koperty. Żandarmi jednak obrzucili mnie tylko pytającym spojrzeniem i rozmawiali wyłącznie z kierownikiem konwoju. Usłyszałem jak podoficer objaśniał, że wiezie delegowanego przez Gebitzkomisarza do pobliskiego Rokitna. Żandarmi tylko pokręcili głowami i wysiedli. Odetchnąłem z ulgą, ale nie na długo, bo do wagonu znów pcha się dwóch uzbrojonych Niemców. Tym razem gorzej, - pomyślałem – bo zauważyłem niebieskie koszule, a na patkach kołnierzy emblematy SD. Gestapo -–stwierdziłem – to już klęska. Biorąc to najgorsze pod uwagę i udając spokój, obmyślałem sposób pozbycia się kompromitującej koperty. Pociąg ruszył wreszcie mocno szarpnąwszy wagonami . Ku mojemu zdziwieniu i zaniepokojeniu, Gestapowcy nie wysiedli, a co gorsze, zajęli miejsca na ławie naprzeciw. Czyżby oni także jechali służbowo w tym kierunku, bo nie wygląda na to, że jestem śledzony. Wkrótce jednak wnioskując po ich zachowaniu doszedłem do wniosku, że z ich strony nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. W dalszym ciągu rozmawialiśmy beztrosko, częstując się wzajemnie cygarami. Pociąg przejechawszy prowizoryczny most na Słuczy, nabierał rozpędu i bez zatrzymania się na stacji Straszew, pędził po torowej równi i nagle huk potężny rozdarł powietrze. Zatrwożyliśmy się, bo pociąg jak gdyby zahamował raptownie, spowodował wstrząs i zgrzyt hamulców, oraz silne stuknięcie zderzaków. Zatrzymujemy się, wystraszeni Niemcy chwyciwszy za broń wyskoczyli z wagonu i zajęli pozycję strzelecką. Okazuje się, że wjechaliśmy na minę. Wokół jednak panowała cisza, więc konwojenci i kolejarze sprawdzali uszkodzenia. Jeden ze służby drogowej pobiegł do Straszowa, aby stamtąd telefonicznie wezwać pogotowie techniczne z Sarn. Okazało się, że parowóz nie został uszkodzony i wyrwany kawałek szyny nie spowodował wykolejenia. Później okazało się, że było to wtórne zaminowanie i to po poprzednim przejściu dwóch transportów. Zryw był mały, bo minę położono byle jak, czyniąc to w porze dnia i w pobliżu stacji. Przerwa w ruchu pociągu trwała ponad dwie godziny, bo wymieniono jedną szynę i usuwano wagon z uszkodzonym podwoziem. Po tym przymusowym postoju, pociąg ruszył dalej. Z przyjemnością patrzyłem na przerażone miny butnych Niemców. Widziałem jak na tych samych aroganckich i pewnych siebie twarzach, teraz malował się niepokój i zwątpienie. Któż by się spodziewał – pomyślałem – że ten tak nikły sabotaż pod Straszowem, zdoła również wywrzeć niemałe skutki defetyzmu, a on przecież nie jest jedynym czynnikiem zwątpienia na ich drodze przeznaczenia. Coraz częściej przecież docierały wieści o cofającej się i okaleczonej armii, a działalność partyzancka i nasilająca się z każdym dniem dywersja na głębokich tyłach zaplecza, odbierała resztę nadziei na możliwość ziszczenia się hitlerowskich i gebelsowskich obietnic. Pociąg zatrzymał się w Rokitnie, a ja wysiadając, żegnałem swoich przygodnych podróżnych, dziękując za przyjemne i miłe towarzystwo, lecz i tym razem zauważyłem, że dźwięk mojego: „Hail Hitler” ! nie wywarł na ich twarzach znamion entuzjazmu, a wręcz przeciwnie, jakiś grymas odrazy i zwątpienia. Obydwaj Gestapowcy też wysiedli, bo do Rokitna widocznie przyjechali służbowo, powodując w pociągu swoją obecnością tak wiele domysłów. Kiedy drugiego dnia zjawiłem się w biurze huty i zameldowałem dyrektorowi o pomyślnym załatwieniu sprawy, księgowy najbardziej podziwiał mój wisielczy humor i niekłamane zadowolenie, bo nie znał przecież jego istotnej przyczyny. Po kilku dniach otrzymałem list od Turbacza. Nosił datę 19.11.43. r. A więc musiał być pisany, już po odbytej podróży powrotnej przez Klesów. Jak wynikało z jego treści u Dęboroga w Rafałówce i w Ośrodku w Sarnach nie był i nie zamierza zorganizować omawianego uprowadzenia oddziału pomocniczego policji. Odnotował nawet uwagę, że należało to uczynić przed odejściem kompanii do Rafałówki. Z tego wniosek, że niezwłocznie należy zawiadomić Dęboroga, aby nie licząc na jakąkolwiek pomoc sam sobie radził z planowanym uprowadzeniem oddziału.
32. JAK STAŁEM SIĘ LEŚNYM PARTYZANTEM Dnia 22 listopada 1943 r. otrzymałem meldunek doręczony przez gońca / pani Jasińska /. Dęboróg donosił, że wraz ze swoimi ludźmi już znajduje się w lesie i jest w drodze do O/P kpt. Wujka. Ostrzegł mnie jednocześnie i radził, abym niezwłocznie wiał do lasu, bo to, uczynił – pisał w meldunku – stawia mnie w kręgu podejrzeń. Pleban okazał się volksdeutzem i sypie, co w rezultacie może spowodować liczne aresztowania i represje w naszej rodzinie. Nie miałem wyboru. Należało tylko dobrze upozorować ucieczkę. Zresztą, wobec takiego obrotu sprawy, moja rola na stanowisku Komendanta Odcinka Rostów w Rokitnie – skończyła się. Zadanie jakie nałożył na mnie obowiązek służby Polsce na tym terenie – wykonałem. Jeszcze tego samego dnia, przekazałem obowiązki konspiracyjne swojemu zastępcy Edwardowi Wróblewskiemu ps. „Witalis” i razem z Alfonsem Wołodkiewiczem ps. „Wierszuł” – udałem się do lasu. - Jak zabezpieczyliście swoje rodziny przed represjami ze strony Niemców? – zapytał Strzemię. Tak się złożyło, że tartak przy kolei w Rokitnie, którego kierownikiem jest „Skrzypek”, został rozmontowany i przewieziony w tych dniach do Kiwerc. Odchodząc razem z kolegą „Wierszułem”, który jest mechanikiem huty, powiedziałem żonie, aby już w następnym dniu odniosła klucze od magazynu i oddała dyrektorowi, bo mąż razem z panem Wołodkiewiczem, odjechał do Kiwerc montować tartak, a do pracy tej zaangażował go Linde / Skrzypek/. A jeśli Niemcy uznają takie wyjaśnienie za kłamstwo ? – zapytał. Na pewno domyślą się, że uczyniłem to samo co Dęboróg, ale uważam, że do represji nie dojdzie. Po pierwsze, bronić tej sprawy będzie pan Sokolowski, a po drugie, reszta Niemców razem z Ankiersteinem, wprost będzie bała się zadrzeć z Dytkowskimi, tym bardziej, że jesteśmy w lesie. Tego dnia omawialiśmy akcję rozbrojenia patroli na kolei. Zadanie było już zdecydowane i przekazane do wykonania kol. Gustawowi. Jako mieszkaniec Rokitna, byłem dobrze zorientowany o niemieckich środkach zapobiegawczych odnośnie minowania torów w nocy. Jedynym przeciwdziałaniem ze strony Niemców były wówczas patrole wysyłane o świcie każdego dnia, w celu przeglądu torów i zdjęcia pozakładanych min. Patrol taki składał się z dziewięciu żołnierzy schutzpolizai, dobrze uzbrojonych, którzy sprawdzając tory docierali aż pod Tomaszgród i wracali z powrotem. Dopiero wtedy, władze kolejowe, po otrzymaniu meldunku o możliwości bezpiecznego przejazdu decydowały się uruchomić czekające na stacjach transporty. Nasza placówka na Średniaku, wymarsze takich patroli śledziła i pragnąc uzupełnić swój stan broni palnej, planowała na nie zasadzki. Rozkaz zdobycia broni otrzymał tym razem „Gustaw”. Na akcję wyruszono przed świtem dnia 22.11.43 r. Z rozbrojeniem patroli, Średniak nie mógł zwlekać, gdyż przed kilkoma dniami na wskutek wsypy, ściągnięto do lasu drużynę Samoobrony z Klesowa wraz z rodzinami. W grupie tej między innymi znajdował się także inż. Wróblewski. Był podejrzany o współpracę z partyzantami i zatrzymany. Przebywał w bunkrze obok stacji kolejowej. Uwolniono go z aresztu, udanym manewrem dokonanym przez Gustawa. Aby nie narażać na represję rodziny, zabrano również do lasu panią Wróblewską z córkami. Wobec powstałych luk w Samoobronie Klesowa, a przez to osłabienie Ośrodka, zmuszony byłem jeszcze tej nocy pchnąć gońca z meldunkiem na „Przystań Rybacką”, w celu porozumienia się z „Rochem” / księdzem Chomickim/ i ustawienia go do pracy w nowych warunkach. W związku z tym „Strzemię” poinformował, że kompania musi dołączyć do Oddziału. Taki jest rozkaz Turbacza. Z planowaną zasadzką nie należy w tej sytuacji zwlekać, a po jej zakończeniu, niezwłocznie opuścić Średniak. Jak z tego wynika przybyłem na Placówkę w odpowiednim czasie, a miejsce i czas akcji, należało wybrać jak najszybciej. - Miejsce zasadzki jest już wybrane – oświadczył Gustaw. - Będziesz mógł wykonać zadanie jeszcze dziś ? – zapytał Strzemię zwracając się do „Gustawa”. - Tak, przed świtem. - Teraz jest godzina 0,45, trzeba więc wypoczywać, bo niewiele czasu pozostało. Należy zlecić wartownikowi obudzenie śpiących. Do akcji zabierzesz cały swój pluton i obydwa zaprzęgi – rozkazał Strzemię. Pomimo późnej pory, długo nie mogłem zasnąć tej nocy. Słyszałem jak wartownik budzi „Gustawa” o godz. 4.45. Zaniepokoiło mnie to, że „Gustaw” nie zerwał się od razu i wartownik musiał powtarzać budzenie. Słabą samodyscyplinę partyzanta skojarzyłem z możliwością niepowodzenia akcji. Według moich ocen „Gustaw” powinien natychmiast zerwać się, a skoro tego nie uczynił, z doświadczenia uznałem, że będzie miał ciężki dzień. Gdy już wyruszyli na akcję, zapoznałem się bliżej z warunkami zakwaterowania i ewentualnej obrony placówki. Rozmyślałem nad wrażeniami jakie odniosłem w ciągu tych kilkunastu godzin pobytu na Średniaku. Myśl moja uporczywie powracała do zagadkowej postaci sierżanta „Słonia” – szefa kompanii. Nigdy go przedtem nie widziałem, a teraz na przyjacielski gest podarowania mu pasa wojskowego, zareagował dziwnym grymasem. Zastanawiałem się , co może być powodem takiej reakcji partyzanta, byłego żołnierza zawodowego. Rozmyślania moje przerwał goniec, wpadł jak burza i zameldował : - Panie poruczniku „Gustaw” ranny ! Jak prądem rażeni zerwaliśmy się na równe nogi. Na wyrywki pytaliśmy o szczegóły. Pluton powracał z akcji, a ranny Gustaw leżał na wozie przykryty słomą. Jak się okazało, dostał serię z automatu w udo bez naruszenia kości. Stwierdzono również, że w dwóch miejscach została przestrzelona moszna, bez trafienia jąder. Rannego umieściliśmy w mieszkaniu u miejscowego gospodarza Łozińskiego oddając go opiece pań Wróblewskich. Strzemię wyraził troskę, ale jak tu w tych warunkach sprowadzić lekarza ? – narzekał. - Może należałoby posłać do Klesowa – poradziłem. - Nie, - zaprotestował – ani do Klesowa, ani do Rokitna, wszelka pomoc lekarska jest w obecnej sytuacji wykluczona – desperował Strzemię. - To niedobrze – zauważyłem – rana wymaga specjalistycznego opatrunku i to natychmiast. - To gorzej niż niedobrze – rzekł Strzemię – bo Gustaw zgubił furażerkę z orzełkiem i biało –czerwonym proporczykiem, prawdopodobnie na miejscu zasadzki. Tym zgubionym dowodem rzeczowym, byłem przerażony. Co stanie się w Rokitnie, jak Niemcy, albo Ukraińcy znajdą furażerkę ? - Należy posłać gońca do Rokitna – poradziłem. - Nie, - rzekł dowódca. Zaraz wyruszamy w kierunku Starej Huty. Ten dowód rzeczowy może sprowadzić tutaj cały batalion Niemców, a ja nie mam dość amunicji, do podjęcia otwartej bitwy – zawyrokował. - Wątpię, Niemcy nie podejmą akcji natychmiast – uspokajałem. - Dzisiejszy dzień zaczął się niepowodzeniem – zauważył Strzemię. Wolę zabezpieczyć się na wszelkie sposoby. Chłopak ma gorączkę, a rana nie jest należycie opatrzona, nie zabierzemy go ze sobą. Gustaw pozostanie tutaj pod opieką Łozińskiej, i musi ona sama postarać się o pomoc lekarską. - Jak przebiegała akcja ? – zapytał Bogdana. - Zaledwie zdążyliśmy ułożyć się po obydwu stronach toru obok przejazdu – opowiadał Pulmanowski – na zakręcie, jak przez mgłę, zauważyliśmy zbliżający się patrol. Według instrukcji Gustawa, mieliśmy otworzyć ogień z pozycji leżącej do całego patrolu. Natomiast partyzanci, ukryci po przeciwnej stronie toru, mieli strzelać do tych Niemców, którzy nie upadli od naszej salwy. Gustaw jednak nie czekał na to, powstał i krzyknął : „Die hende hoh” ! Niemcy stanęli jak wryci. Początkowo wydawało się, że nie są zdecydowani, a jednak jeden z nich raptownie oddał salwę z trzymanego na gotuj broń automatu, właśnie w kierunku Gustawa. Wówczas otworzyliśmy ogień, ale jeden schutzpolizei zdołał uciec. Widocznie w tym napięciu nikt nie trafił uciekającego i udało mu się nawiać – mówił uczestnik boju. Zdobyliśmy jeden ckm czeski, jeden pistolet, dwa MP, osiem kbk. 20 granatów, 3 skrzynki amunicji, buty skórzane, mundury i bieliznę. Ośmiu Niemców poniosło śmierć na miejscu.
33. NIESUBORDYNACJA „SŁONIA” Nagle od strony Kisorycz usłyszeliśmy warkot motoru. Zaniepokojony Strzemię przywołał sierżanta Słonia. Rozkazał mu wziąć kompanię pod swoją komendę i przyczaić się w wysokim lesie za rzeką. Warkot silnika jednak osłabł i oddalał się od nas. Przeczekaliśmy w tym napięciu do godz. 14.00 przygotowując się jednocześnie do wymarszu. W tym czasie z Rokitna dotarł goniec. „Witalis”- informował, że Niemcy znaleźli furażerkę i o napad na patrol podejrzewają Polaków. Komendant żandarmerii Sokołowski, tak jak zresztą zawsze, tłumaczył szefowi SD, że furażerkę z polskimi emblematami podrzucili Ukraińcy. Wywody swoje opierał na wielokrotnie już stwierdzonych faktach, fałszywych doniesień ze strony Ukraińców w odniesieniu do Polaków, nigdy nie pokrywały się z prawdą. O przebiegu tych rozważań na Gestapo – informował Jaworski. Pomimo dobrych wieści, miejsce postoju jednostki, należało bezwarunkowo zmienić. Trzeba było tego dokonać, aby na wszelki wypadek uniemożliwić Ukraińcom naprowadzenie Niemców na pozostawione ślady i miejsce postoju polskiej jednostki. Porucznik nakazał ściągnięcie patroli i odjazd taboru rodzin klesowskich za rzekę. Wtedy od strony Karpiłówki dały się słyszeć krzyki. - Co to za odgłosy ? – zapytałem. - To przypomina „bambioszkę” – odpowiedział Strzemię. Za rzeką nie zastaliśmy kompanii. Jak się okazało sierżant „Słoń” odmaszerował z nią nie czekając na resztę oddziału, pozostawiając swojego dowódcę z 17– ma żołnierzami, taborem i cywilami z Klesowa. Tak, teraz rozumiem te krzyki – rzekł porucznik. To była „bambioszka” sierżanta „Słonia”. Wyprowadził kompanię bez prowiantu, więc zaopatruje się w żywność na drogę. - Czyżby pozostawił nas na łaskę losu ? – zapytałem dowódcę placówki. - Tak by to wyglądało – odpowiedział zapytany. - Cóż to za nieodpowiedzialny żołnierz – od pierwszego wejrzenia wydał mi się jakiś niewyraźny, zgryźliwy i niezadowolony. - Dobrze go pan określił – rzekł porucznik – to typ złośliwy i anormalny. Proszę sobie wyobrazić, że przed miesiącem, kiedy już zorganizowałem 65 ludzi pod bronią, nagle zjawia się u mnie, prosząc i zaklinając się na wszystkich świętych, abym miał litość nad nieszczęśliwym i przyjął go do służby w swojej kompanii. Mówił mi, że zwiał, bo nie mógł dłużej wytrzymać u Wujka i już nigdy tam nie wróci. Tam wszystko i wszyscy są przeciwko mnie. Narzekał na swój podły los i charakter, który jest przyczyną jego upokorzeń. Opowiadał mi, że będąc podoficerem zawodowym, pobił pewnego porucznika i tylko zawdzięczając jego wyrozumiałości i dobroci, obeszło się bez degradacji i wydalenia z wojska i.t.d. i.t.p. Przedtem znałem go jako dobrego podoficera umiejącego utrzymywać dyscyplinę i porządek w wojsku – pomyślałem więc, że taki zupak przydałby się na szefa kompanii. Wydało mi się to nawet na czasie, gdyż po śmierci plt. Ciołkowskiego, który zmarł na skręt kiszek, nie miałem kim go zastąpić. Powiedziałem wówczas „Słoniowi”, że mogę go przyjąć, ale pod warunkiem, że kpt. Wujek jako mój przełożony, wyrazi na to zgodę, darowując jednocześnie karę na moją prośbę. Z góry podziękował mi za okazaną pomoc i omal nie ucałował rąk. Napisałem więc do Wujka raport w tej sprawie i otrzymałem przychylną odpowiedź, no i widzi pan, jak mi się teraz odwdzięczył. Jestem pewien – mówił porucznik – że przedstawi mnie u Wujka w nieprzychylnych barwach. Jakich kłamstw użyje aby Wujek usprawiedliwił jego niesubordynację i uwierzył w jego komediancką głupotę, trudno przewidzieć – zakończył opowiadanie Strzemię. Nie wesoło rozpoczynała się moja leśna służba – pomyślałem. Z takimi oto refleksjami, w osamotnieniu ruszyliśmy w 60-cio kilometrową podróż, poprzez bagna i lasy najeżone niebezpieczeństwem kontaktu ze zbrojnymi po zęby watahami hajdamaków i możliwością nierównej walki. Było to wprost oburzające, aby podoficer, szef kompanii, jako wyszkolony zawodowo żołnierz, mógł dopuścić się takiej samowoli. No, pomyślałem – jeżeli kpt. Wujek ma więcej podobnych „Słoniowi” służbistów, to należy zachować daleko idącą ostrożność. Porucznik zaznajomił pozostałych przy nas żołnierzy o podstępie sierżanta „Słonia” i zarządził marsz w szyku ubezpieczonym. Żołnierze lubili swojego dowódcę, a o szefie kompanii wypowiadali się z oburzeniem. Toteż w nowej sytuacji rzetelnie wypełniali swoje obowiązki. Aby dotrzeć jak najszybciej do Starej huty i zmniejszyć różnicę czasu przybycia kompanii, sami postanowili maszerować po zapadnięciu zmroku. Na odpoczynek zatrzymaliśmy się w uroczysku, gdzie – jak informował przewodnik – mieliśmy już poza sobą ponad połowę drogi. Nie obawiając się już niemieckiego lotnictwa, pod osłoną drzew roznieciliśmy ognisko i ułożyliśmy się do kilkugodzinnego wypoczynku. O świcie ruszamy w dalszą drogę. - Jak sądzicie – zagadnąłem przewodnika, mieszkańca wsi Rudnia Lwa – czy podczas naszej nieobecności, bulbowcy ośmielą się zorganizować napad na waszą wieś ? - Teraz to oni nie wiedzą, że nas nie ma, ale później mogą to uczynić – powiedział z przekonaniem. - To źle, że nie mogliśmy pozostawić dla ochrony rannego więcej ludzi. - Tak źle to jeszcze nie jest, bo we wsi funkcjonuje nadal Samoobrona, a dowodzi ją plut. Wenta, ten podoficer z KOP-u, jest gospodarzem i mieszka z rodziną w naszej wiosce. Dla nas najważniejsze jest to, że Wujek uwolnił nas od Antocha / Antoni Grabowski/. Ten bandyta robił nam więcej szkody niż bulbowcy. - Czy to rzeczywiście prawda, że ten Antoch był taki niebezpieczny ? - Tak, on przed wojną trudnił się bandytyzmem i rabunkiem, ale jakoś uchodził sprawiedliwości, bo zawsze brak było dowodów. Obecnie Wujek rozprawił się z nim raz na zawsze – mówił Mazur. - Na Antocha skargi składano początkowo do mnie – mówił Strzemię – później zażalenia dotarły aż do Wujka. Antoch tłumaczył się, że należy do radzieckiej partyzantki i dla nich dokonuje rekwizycji. Wujek sprawdził to w zjednoczeniu Szytowa. Szytow zaprzeczył wydawaniu rozkazów na rekwizycję w ogóle i oznajmił, że Antoni Grabowski nie jest jego partyzantem. W ten sposób, dając wolną rękę do działania Wujkowi. To było powodem, że na podstawie zeznań wielu poszkodowanych, sąd polowy wydał wyrok na miejscowego bandytę. Wyrok śmierci przez rozstrzelanie, został wykonany przez podchorążego Gustawa i szer.Sosnę w chutorze Wodowówka na podwórzu winowajcy. Od tego czasu, skarg już nie było, a mieszkańcy okolicy odetchnęli z ulgą . - Dobry żołnierz z tego Gustawa – zauważyłem. - Tak, i jest mi ogromnie przykro, że musiałem go pozostawić. Mam nadzieję, że dzielna rodzina Wróblewskich, pod której opieką pozostał, postara się o pomoc lekarską za pośrednictwem Rocha z Klesowa. - Spodziewam się , że wkrótce Dęboróg, ciągnąc do O/P Wujka, wstąpi do Średniaka, dowie się o rannym, i być może udzieli pomocy zbrojnej i medycznej. Tak rozmawiając, minęliśmy bagienny sosnowo-brzozowy lasek i weszliśmy w rzadką dębinę, a co pewien odstęp drogi, mijaliśmy stare dęby, gaduły. To już jest Bober – oznajmił przewodnik. - A gdzie jest ta wioska ? – zapytałem nie widząc zabudowań. - Wieś spalono – odpowiedział przewodnik. Idąc dalej zauważyłem ludzi jakoś dziwnie zachowujących się i trwożliwie wyglądających z poza drzew. - Co to ma znaczyć ? – zapytałem przewodnika. - To tutejsi Bobrzanie tak podejrzliwie nas obserwują – objaśnił – bo nie wiedzą kim jesteśmy. Zbliżyliśmy się do kilku ściętych kłód ułożonych obok ścieżki. Może odpoczniemy – powiedziałem i zatrzymując się spojrzałem na zegarek. Była godzina 10.00, więc usiadłem na jednej z nich czekając na zbliżający się tabor.
34. BOBRZANIE JAK BOBRY ŻYJĄ. Tych obserwujących nas z poza drzew Bobrzan było wielu, bo niebawem znalazło się ich tylu wokół mnie, że powstał krąg szczelnie ograniczający pole obserwacji. - O, dużo was tutaj – zauważyłem. Widocznie boicie się nas i dlatego chowacie się za drzewa. - Nie, nie – wyjaśnił jeden z nich – my tylko tak przez ostrożność, ale zobaczyliśmy rogatywki z orzełkiem i pana sierżanta, to od razu wiedzieliśmy, że to swoi, bo pana to my znamy z Rokitna. - Gdzie wy teraz mieszkacie ? – zapytałem. Słyszałem, że waszą wieś spalono. - Teraz mieszkamy w ziemiankach, ale może by pan nam przekazał trochę wieści o tej wojnie, kiedy skończy się ta nasza bieda ? – zapytał Bobrzanin. Zrozumiałem ich ciekawość i potrzebę więc jąłem opowiadać, najpierw o walczącej Warszawie, o Ruchu Oporu zorganizowanym w całym kraju i we wszystkich miejscowościach, o wyczynach partyzanckich AK i AL, o partyzantce sowieckiej i bitwie o szyny na Polesiu i Wołyniu, o Samoobronach AK zorganizowanych na naszych ziemiach wschodnich, o ich sukcesach i osiągnięciach, o nadziei na zwycięski koniec walki nad znienawidzonym wrogiem, o zdziczałych bulbowskich rezunach i nacjonalistycznej UPA wysługujących się Niemcom. - Niemcy, mówiłem dalej, poprzednio wszędzie odnosili sukcesy, obecnie na wszystkich frontach ponoszą nieobliczalne straty. Największą klęską jaką ponieśli nasi odwieczni wrogowie to rosyjska przestrzeń, bezdroża i klimat, a najdotkliwszą bitwę przegrali pod Stalingradem. Od tego momentu Niemcy stale są w odwrocie, a nasze powstałe w Związku Radzieckim Wojsko Polskie, brało już udział w bitwach i dało już Niemcom nauczkę na Białorusi, pod Lenino! Wkrótce dla zwycięzców nadejdzie czas radości, a wy jako poszkodowani, będziecie w niej zasłużenie uczestniczyć. Zauważyłem, że ludziska spragnione są pocieszenia żywym słowem, przysłuchują się z wielkim zainteresowaniem, a ich twarze rozjaśniła nadzieja. W tym tłoku jakiś osobnik gwałtem przepychał się do mnie. Widzę, że ktoś koniecznie chce ze mną rozmawiać. Proszę go przepuścić – powiedziałem. Ku mojemu zdziwieniu z ciżby miejscowych wieśniaków , wynurzył się mizerny i zarośnięty czarnym owłosieniem młody Żydek. - A ty chłopcze skąd się tu wziąłeś ? – zapytałem. - Nu ..., jak to skąd, przecież ja jestem z Rokitna. - Wszystkich Żydów z Rokitna znam, ale ciebie jakoś nie mogę sobie przypomnieć. - Nu ... bo ja jestem z Dąbrohowycy, ale przed wojną pracowałem u krawca Bebesa w Rokitnie. Ja nawet szyłem ubranie pańskiemu bratu Janek .... - Ach tak – potwierdziłem – przypominam sobie, ale dlaczego płaczesz ? – pytałem. - Nu, ja wcale nie płaczę, ale pan sierżant mówył takie dobre słowo, co te szlozy same lecum, ale to z hradoszczy – sumitował się Żydek, a grube i obfite łzy spływały po jego nie ogolonej brodzie. Wzruszenie Żyda udzieliło się wszystkim obecnym, widziałem jak kobiety ukradkiem ocierały łzy. - No, nie płacz już – rzekłem – bo widzisz, wszystkie kobiety rozpłakały się nad tobą. Powiedz co ty tu robisz i jak ci się powodzi u miejscowych pogorzelców ? - Nu, ja tu ubhrania nie szyję, tylko khręcę żahrna i zarabiam na ten kawałek chleb u dobrych ludzi. - A kto ze znajomych Żydów z Rokitna, przebywa w tej wiosce ? – zapytałem. - Tu w Bobrze nie mieszka nikt, ale w Dehrmance jest Gitelman i Liwczyc – poinformował Żydek. W tym momencie stanęła przede mną miejscowa gosposia i rzekła : niech pan sierżant będzie uprzejmy i zechce pójść ze mną na skromny posiłek „Czym chata bogata…”, wypowiedziała prawie na pół z łkaniem. - Bardzo pani dziękuję, ale ja tu nie jestem tym najważniejszym. Proszę w pierwszej kolejności, zaprosić naszego dowódcę, pana porucznika, który powinien znajdować się tam, obok wozów ... - Właśnie pan porucznik – przerwała – przysłał mnie po pana, bo on już siedzi z żołnierzami za moim stołem – wyjaśniła gosposia. Objąwszy spojrzeniem gromadkę życzliwie usposobionych Bobrzan, udałem się na zaproszony posiłek. Zwróciłem uwagę na dziwne wejście do ziemianki gościnnej wieśniaczki, bo oto ujęła ręką odziomek jakiegoś bezlistnego krzaka i uniosła do góry jak dekiel z murawy. Pod nim znajdowały się schody do podziemnego mieszkania. Wewnątrz panował tu półmrok, lecz powoli wzrok oswoił się i zacząłem rozpoznawać przedmioty domowego użytku i naszych żołnierzy siedzących za stołem. Proszę, niech pan siada - –przerwała gosposia – a por. Strzemię zrobił mi miejsce obok siebie. Naprzeciw zauważyłem ołtarzyk z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, a w rogu kominek i trzaskający ogień palących się drewien. - Jak poradziliście sobie z przewodem kominowym, bo ja tam, na powierzchni, żadnego komina nie zauważyłem – pytałem. - Na tym polega tajemnica, że komina naszej podziemnej chaty zauważyć nie można – mówiła gosposia. Pod ziemią jest podziemny wykop, prowadzący do starego, wewnątrz spróchniałego dębu, z którego górnym otworem, niepostrzeżenie wydobywa się dym z naszego podziemnego pieca. Takie zamaskowanie jest konieczne, aby nas bulbowcy nie znaleźli, bo my nie chcemy opuścić swojej ojczyzny i poddać się wywózkom na roboty do Niemiec. Tutaj na swojej własnej ziemi chcemy doczekać się upragnionej wolności – mówiła dalej, stawiając w dużej glinianej misce gorące ziemniaki w łupinach i kubki napełnione świeżym mlekiem. Proszę, niech panowie raczą się tym co jeszcze mamy i wybaczą, że ziemniaki podajemy bez soli, bo tej przyprawy już dawno nie smakowaliśmy. - Trzeba jej nieco pomóc wydzielając sól z naszych zapasów – szepnął Strzemię. - Zaraz to uczynię – powiedziałem – bo ponad kilogramowy woreczek tej przyprawy zawsze noszę przy sobie, w chlebaku. Pozwoli pani, że ja w rewanżu za gościnność odwdzięczę się tym, czego tutaj nie ma i wręczyłem gosposi torbę z ówczesnym białym złotem. Bardzo nam przykro, że nie możemy dać więcej dla tych którzy pragną doczekać się wolności na własnej ziemi, bo nasze potrzeby także są znaczne, a zaopatrzenie realizujemy nie w drodze zakupów ale zdobyczy. - Dzięki, dzięki, serdeczne dzięki, to dar nie mający ceny w dzisiejszych trudnych czasach. Jakżesz ja się panom wywdzięczę ..... - O pani gosposiu – wtrącił porucznik – pani nas raczyła tak cenną szczerością, że my wszyscy, na zawsze, pozostaniemy dłużnikami pani gościnnej podziemnej zagrody. Tej gościnności jaka spotkała nas tutaj, nie zapomnimy nigdy, a nasze polskie Bóg zapłać, niech stanie się najcenniejszą zapłatą za przyjaźń i szczerość, którą tutaj doznajemy. Partyzanci smakowicie zajadali ziemniaki i popijali mlekiem, a ja pragnąc utrzymać wątek wolnościowych zainteresowań gościnnej wieśniaczki i odnotować wydarzenie, zapytałem o historię spalenia wioski. - Na naszą wieś bulbachy nie napadli – powiedziała wieśniaczka. Dnia 23 maja 1943 roku do wioski przyjechało kilka żandarmów niemieckich i policjantów ukraińskich. Ich dowódcą był polski Niemiec, który przed wojną służył w KOP i stał w Berennie. Znał on tutejszą okolicę, bo brał udział w obsługiwaniu urządzonych przez oficerów polowań. Jak zobaczyliśmy Niemców, wszyscy ukryliśmy się w lesie. To nie było trudne, bo nasza wieś jak by wtopiona w las a zagrody rozrzucone na dużej przestrzeni. Niemcy nie byli w stanie zaradzić takiej ucieczce. Pozostał tylko jeden mieszkaniec wioski ze swoim 10-cio letnim synkiem, który nie uciekał przed Niemcami. Kiedy żandarmi zastali go na podwórzu własnej zagrody, ten dowódca znający język polski – zagadnął: - Jak dobrze się składa panie gajowy, my się przecież znamy / ten gospodarz przed wojna był gajowym w lasach państwowych, a ten były KOP-ista, a obecnie Niemiec znał go z tych czasów kiedy obsługiwał polowania/. Powiedz mi gajowy, dlaczego wasi sąsiedzi pouciekali do lasu ? - Bo się boją Niemców – odpowiedział gajowy. - A partyzantów nie boją się i nie uciekają od nich ? - Od partyzantów też uciekają – rzekł gajowy. - A wy gajowy przed partyzantami też uciekacie ? – pytał żandarm. - Nie, ja nie uciekam przed nikim – odpowiedział gajowy. - A więc oni przychodzą tu do was, co ? - Owszem przychodzą, ale nie specjalnie do mnie – odpowiedział. - Jak często tu bywają ? - Nie często. - Ilu ich bywa ? - Ja ich nie rachowałem – odpowiedział gajowy. - Wy przecież znacie las i ich siedzibę, kryjówkę partyzantów. - Nie wiem gdzie są – odpowiedział gajowy. - Kłamiesz ! – wykrzyknął Niemiec. - Mówię zawsze prawdę i nie mam zwyczaju kłamać – odpowiedział . - Czy ty wiesz nędzny cherlaku na co narażasz się ! – krzyknął i przyskoczywszy do gajowego, chwycił go za kaftan pod szyją, mocno potrząsając. - Nie wystraszy mnie pan żadną groźbą – odpowiedział gajowy – a zaciśnięta jego twarz przybrała wygląd jak gdyby była wyciosana z kamienia. Niemiec przez chwilę patrzył mu w oczy, a potem zaczął przechadzać się w tą i drugą stronę. Wreszcie zatrzymał się przed nim i łagodnym głosem perswazji – przemówił : stwierdziłem, że z was człowiek odważny – powiedział łagodnie. Widzicie gajowy, wszyscy uciekli, więc nikt nas nie usłyszy i nikt o naszej zmowie nie będzie wiedział. Przekażcie mnie wiadomość o partyzantach sowieckich, o tych komunistach, co was gnębili i na Syberię waszych Polaków wywozili. Zdradźcie mnie ich kryjówkę a wierzcie mi, że zyskacie bardzo dużo. Cała wieś na tym zyska, a wy zabezpieczycie sobie przyszłość. - Nic z tego – rzekł gajowy. Nawet gdybym wiedział, nie powiedziałbym ! - Co ...? Ach ty hardy Polaku ! Już ja ciebie nauczę respektu przed niemiecką władzą ! – wycedził przez zęby i z zaciśniętymi pięściami wygrażał gajowemu przed oczami. Zobaczywszy to synek gajowego 10-letni Franuśko, podbiegł do ojca i jak gdyby zamierzał osłonić go od ciosu, stanął między ojcem a napastnikiem i zmierzywszy Niemca złym spojrzeniem, zdradzał gotowość obrony. - No, no, patrzcie się – powiedział zwracając się do żandarmów i dodał po polsku : „jakie drzewo taki klin, jaki ojciec taki syn” tak mówi polskie przysłowie. Ale to nie, będę miał was obydwóch, a może takich jest więcej w tej wiosce ? Wskazał na chatę obok, a żandarmi poszli sprawdzić. Serce waliło mi jak młotem, a ból bezsilności dławił mi gardło, bo pomyślałam, że mnie Niemiec zauważy, a ja ani myślę uciekać. Leżałam w bruździe osłonięta warzywami i nadal przyglądałam się dramatycznej scenie swojego stryja i jego dzielnego synka. Żandarmi rewidowali mieszkanie, a oprawca przyglądając się swoim ofiarom – znów atakował …. - No, gajowy, ja nie będę z wami bawił się w ceregiele. Mówcie gdzie są partyzanci ! Odpowiedzią była cisza, a z oczu obydwóch napastowanych można było wyczytać, że nie zdoła ich złamać żadna siła. - No ! – rzekł Niemiec – czekam jeszcze dwie minuty i spojrzawszy na zegarek, poczekał chwilę i wyliczył : raz ! Gajowy milczał w dalszym ciągu i stał niewzruszony. Na twarzy Niemca malowało się okrucieństwo i złość. Dwa ! odrachował i schował zegarek. Gajowy stał nieporuszenie i wydawało się czekał wyroku. - Rozstrzelać ! – krzyknął – a trzech żandarmów stanęło naprzeciw i zarepetowało karabiny. Teraz gestapowiec obserwował swoje ofiary, ale gajowy ani poruszył się, a jego synek przytulił się do ojca i śmiało patrzył śmierci w oczy. Padła komenda po niemiecku, a żandarmi wycelowali karabiny. Ja zamiast cicho leżeć w ukryciu, teraz podniosłam głowę i widząc jak mężnie poczyna sobie mój stryjko, kiedy lufy są wymierzone w jego i syna piersi, omal nie krzyknęłam. Gestapowiec teraz przyglądał się przenosząc wzrok z ojca na syna i odwrotnie, ale nieugiętość gajowego sprowokowała go do jeszcze jednej próby. - No, hardy Polaku – rzekł z perswazją – zlituj się przynajmniej nad swoim dzieckiem, jeśli sam zawziąłeś się i chcesz marnie zginąć ! - Ty Niemcze zlituj się nad sobą , swoją matką i braćmi, bo te lufy – zapamiętaj to sobie – wycelowane są także w cały naród ! Zapamiętaj to sobie, że ja jestem na własnym podwórku, a ty przyszedłeś tu w roli bandyty .... - Dość ! wrzasnął Niemiec – i dał znak żandarmom, którzy czekali na jego komendę, ale gajowy nie zamilkł i zdążył jeszcze donośnym głosem wypowiedzieć, a żywe jego słowa jeszcze słyszę .... - „Niemcze do zwycięstwa ngdy nie dojdziesz, bo mordujesz niewinnych starców i dzieci, Polska była i będzie !”. W tym momencie padły strzały, a na ziemię złożyły się obok siebie dwa ciała…ojca i syna – zakończyła opowiadanie łkając dzielna mieszkanka mazurskiej wioski Bober, naoczny i jedyny świadek bohaterskiej śmierci Hieronima Buriaty i jego synka Franciszka. Zapanowała cisza milczenia. Żołnierze ze współczuciem przyglądali się płaczącej wieśniaczce, a porucznik Strzemię po pewnej chwili – jak gdyby ocknął się z zadumy – przerywając uroczystą ciszę – rzekł : - Sierżancie, proszę wpisać do swojego dzienniczka historię o śmierci hardego Polaka i dodał : no chłopcy odpoczęliście więc w drogę, bo jeszcze dziś musimy dotrzeć do Oddziału.
35. BANDEROWCY W POTRZASKU Dnia 25.11.1943 r., wieczorem, bardzo zmęczeni przywlekliśmy się do Oddziału kpt. Wujka znajdującego się na stałych kwaterach k/ Starej Huty. Przyprowadziliśmy ze sobą balast w postaci taboru furmanek naładowanych cywilami, w tym kobietami z dziećmi, uciekinierami z Klesowa. Dowódca – jak się dało zauważyć z jego zachowania – nie był zadowolony z obarczenia Oddziału opieką nad przywiezionymi rodzinami. Okazało się, że pomimo świetnego wyniku służby, bo przed kilkoma miesiącami ppor. Strzemię przyszedł na Średniak tylko z 17-toma ludźmi licho uzbrojonymi, a dziś dowodził kompanią liczącą około setki żołnierzy i podoficerów z uzbrojeniem : 1 lkm huta, 1 rkm patrol, 5 automatów, 78 kbk i 240 sztuk granatów, oraz 4 pistolety z amunicją, to pomimo tak widocznego sukcesu, Wujek w stosunku do Strzemię okazał niezadowolenie. Uważam, że do takiego stosunku, musiał przyczynić się sierżant „Słoń”. Byłem tym pośrednikiem, że nieprzyjemna sprawa niezdyscyplinowania zawodowego wojskowego i nieuzasadnione uprowadzenie bez rozkazu siły głównej, pozostawiając swojego dowódcę na pastwę losu z rannym, w chwili spodziewanego odwetu wroga, nie powinno mieć miejsca w wojsku, a tym bardziej w konspiracji. Wujek – jak zauważyłem- moje wywody wziął pod uwagę i Strzemię nadal został dowódcą swojej kompanii. Zdołałem jednak wyczuć, że nie ufał por. Strzemię, a sierżant „Słoń” był specjalnie podstawiony w celu zabezpieczenia się przed ewentualnym przejściem kompanii na Średniaku, na służbę płk. Satanowskiego. Takie podejrzenie okazało się ze wszech miar nie uzasadnione. Jako artylerzysta z wyszkolenia służby czynnej, zostałem dowódcą plutonu w partyzantce nazwanym „Plutonem broni ciężkiej”. Pluton był pododdziałem samodzielnym, liczył 53 żołnierzy, w tym czterech podoficerów. W skład jego uzbrojenia wchodziły : 2 działka niemieckie ppancerne kal. 37 mm, 4 moździerze 81 mm, oraz 1 granatnik 50 mm, a ponadto 2 pistolety siódemki i 29 kbk. Działonowym pierwszego działa był kpr. Chodorowski, drugiego bomb. Bagiński. Obydwaj posiadali dobre wyszkolenie służby czynnej. Żołnierze obsługi moździerzy i granatnika, posiadali wyszkolenie niemieckie, wyniesione z batalionu 202. Bardzo sympatycznym i interesującym się ludźmi, wydał mi się partyzant o pseudonimie „Pat”, prowadzący kancelarię oddziału i jak się okazało, później trudnił się również pisaniem historii tej jednostki. Od żołnierzy swojego plutonu dowiedziałem się, że dnia 16 listopada, wkrótce po inspekcji „Turbacza”, Oddział nasz stoczył dużą bitwę z banderowcami. Miejscem postoju jednostki były ziemianki przystosowane na leża zimowe i usytuowane do obrony na wypadek napaści nieprzyjaciela. Położone były one w dogodnym miejscu na skraju lasu, obok wsi Stara Huta i zabezpieczone rowami strzeleckimi z dogodnym obstrzałem na rozległy pas łąki od strony lasu. Ponadto Oddział rozmieścił na wszystkich możliwych drogach przemarszu, liczne placówki stałe i patrole, które miały zadanie czuwania i śledzenia ruchów band ukraińskich nacjonalistów, oraz jednostek niemieckich mogących nadciągnąć od Kostopola. Od strony zachodniej, wobec możliwości przerzucenia wąskotorówką jednostki niemieckiej z Rokitna, Oddział ubezpieczała placówka por. Strzemię na Średniaku. Jednostka ta utrzymując stały kontakt z komendą Odcinka Rostów w Rokitnie i dowódcą Oddziału w Starej Hucie, stanowiła zabezpieczenie na tej drodze. Od strony północnej natomiast, ubezpieczenie stanowiły rozmieszczone w okolicy jednostki partyzantki radzieckiej ze zjednoczenia Szytowa. - W jaki sposób przy takim ubezpieczeniu Oddziału, nieprzyjaciel mógł podejść tak blisko i zaatakować na miejscu postoju siłę główną ? – zapytałem kol. „Fredka”, podczas odwiedzin rannych w szpitalu polowym. - My wszyscy, doświadczeni partyzanci, wraz z naszym dowódcą, głowiliśmy się nad zaistniałym faktem, snując różne domysły – odpowiedział. - Pytam was, bo już wiem od innych żołnierzy, że otworzyliście ogień z rowów strzeleckich zabezpieczających miejsce postoju. - No, nie tylko z tych rowów – mówił Fredek. - Więc były i inne pozycje ? - Tak, najpierw dały się słyszeć gęste strzały z broni maszynowej od strony Moczulanki, odległej o 10 km od naszego leża. Było to 16 listopada wieczorem o godz. 23,00. Moczulanka jak wiadomo, jest końcową stacją wąskotorówki biegnącej z Rokitna. Strzały nie ustawały, a na odwrót, wymiana ognia wzmogła się. Wujek zarządził alarm, a jednocześnie wysłał wywiad w celu rozpoznania zbliżającego się nieprzyjaciela. Żołnierze zajęli stanowiska w rowach strzeleckich, przygotowali broń i nasłuchiwali, aby w przerwach oddawanych serii ognia, rozróżnić język jakim posługiwał się zbliżający nieprzyjaciel. - Któż to może być ? – pytał dowódca . - To zapewne Niemcy panie kapitanie – stwierdził Nauczyciel. - Na to wygląda, musieli przyjechać wąskotorówką z Rokitna. Widocznie mają zamiar pacyfikować wioski polskie, które w tej okolicy stanowią przyjazne zaplecze dla partyzantki radzieckiej – wtrącił kol. „Klon”. - To możnaby uznać za prawdopodobne – stwierdził kapitan – ale przerzucenie wojsk wąskotorówką i przygotowanie wyprawy niemieckiej z Rokitna, nie byłoby możliwe w tak ścisłej tajemnicy, aby nasz dobrze zorganizowany wywiad nic o tym nie wiedział. Nie mieliśmy żadnego meldunku, ani od por. Strzemię, ani bezpośrednio od „Jeremicza”. - To są Niemcy, bo kto u licha może pozwolić sobie na takie marnowanie amunicji ? - Ten, kto ją pod dostatkiem posiada – zaopiniował kapitan – a po chwili dodał, że najwyraźniej rozróżnia radzieckie pepeszki. Wsłuchajcie się w oddawane serie. Strzelanina nie ustawała, więc snuto różne domysły o zbliżającym się nieprzyjacielu, o jego sile ognia i liczebności, o niespodziewanym ataku, ale najbardziej absorbowało partyzantów, nie rozpoznanie wroga i celów jego pojawienia się w tych stronach. Wtedy od strony zachodniej dał się słyszeć tętent kopyt galopującego konia. Zbliżał się goniec wysłanego wywiadu i za chwilę osadziwszy wierzchowca – meldował : - Panie kapitanie, ciągnie jakaś duża wataha banderowska, widocznie została zaatakowana przez radziecki patrol pod Moczulanką, bo wycofuje się pośpiesznie leśną drogą w kierunku na Hubków. Jak było słychać z nawoływań i wydawanych rozkazów, wataha prowadzi liczny tabor ! – meldował goniec. - Posłać sierżanta „Wichra” z jego plutonem strzelców i karabinem maszynowym na polankę, aby zajął dobrą pozycję i zaatakował siłę główną na dróżce. Do Misza na placówkę, pchnąć gońca, aby wsparł ogniem broni maszynowej zasadzkę „Wichra” na polance – rozkazał kapitan. Wiadomości o nieprzyjacielu – jak wynikało z meldunku – zdawały się być jasne. Niemniej jednak pojawienie się w tej okolicy, tak pokaźnej siły wroga stanowiło zagadkową niespodziankę. - W jaki sposób i którędy u licha, przedarła się zza Słuczy tak duża wataha banderowców i to w dodatku z taborem ? Przecież mamy nad tą rzeką, tak dobrze strzeżone wszystkie możliwe przejścia. Może podstępem podeszli i wymordowali braci Kurjatów w Bronisławce . - Co to, to nie – zaprzeczył kapitan. Bracia Kuriaci podejść się nie dadzą. A zresztą banderowcy nie poszliby na takie ryzyko. Pamiętają oni dobrze poprzednie próby i wiedzą, że drogo zapłacili za krok przeciwko Kuriatom. Jak wynika z meldunku – wnioskował kapitan – wataha liczy kilkuset chłopa i tabor. Uważam, że taka jednostka, mogła przeprawić się przez Słucz, tylko gdzieś dalej, w dolnym biegu rzeki, nie strzeżonym przez nasze patrole, a potem przedarła się przez bagniste lasy i uroczyska pod Hotyniem. Dalej pod osłona nocy, podciągnęła do Moczulanki, gdzie została zaatakowana przez patrol partyzantki sowieckiej. Teraz jeżeli nasza zasadzka na polance zaatakuje ich w odpowiednim czasie i zdoła zepchnąć z leśnej drogi na łąkę, damy im bobu – upewniał kapitan. Tu dowódca rzucił powłóczystym spojrzeniem po naszej linii obrony i zawołał : Fredek do mnie ! Należy wzmocnić zasadzkę na polance, siadaj na koń i za mną ! Dobrze znana dróżką pędziliśmy galopem i niebawem stanęliśmy na polance. Kapitan sprawdził stanowiska i polecił mi objąć komendę nad całością, napominając o zachowaniu zimnej krwi i życząc powodzenia – odjechał. - Dziękuję koledze, za ciekawą relację, może przerwiemy…, bo dostrzegam już twoje zmęczenie. - Tak – wyszeptał Fredek, zaczyna mnie dokuczać rana. Po dalszy ciąg proszę zwrócić się do kol. Czarnego. - Echa wystrzałów… – podjął opowiadanie kolejny uczestnik bitwy – coraz bardziej zakłócały ciszę nocną. Żołnierze wyciągnięci z ciepłych ziemianek do wilgotnych rowów strzeleckich, z podniecenia i chłodu szczękali zębami i klęli wroga. Bezładna, nocna strzelanina wzmagała się, co dowodziło, że sowiecki patrol nieustannie tropi rejterujących hajdamaków, którzy jak zwykle, unikają otwartych starć z sowieckimi partyzantami. O godz. 0,30 w tym chaosie, dały się wyróżnić krótkie, ale częste serie z broni maszynowej i gęste salwy karabinowe od strony lasu. - Nareszcie ..! podjął ponownie kapitan. To Fredek i Miś atakują siłę główną z zasadzki. Uwaga chłopcy ! Wkrótce pojawią się przed nami, na łące. Dowódca jednostki sprawdzał stanowiska, wzywał do zachowania spokoju i ustawicznego wpatrywania się w ciemną przestrzeń obstrzału, aby przyzwyczaić wzrok do odróżnienia ruchomego celu w ciemności, przygotować się do celowania i otwarcia ognia na rozkaz. - Każdy wystrzelony pocisk – powiadał – musi być trafny, bo nasze leśne zapasy są niewielkie i fabryki amunicji nie posiadamy. Teraz banderowcy zostali wzięci w dwa ognie, od zachodu przez mobilny, prawdopodobnie konny patrol Szytowców, a od północy, na linii ich marszu pojawili się doświadczeni partyzanci z naszej zasadzki. Mając zapewne informacje, że kpt.Wujek ze swoim Oddzialem kwateruje w Starej Hucie i może im, jak to już wielokrotnie bywało sprawić porządne lanie, nie podjęli ryzyka wycofania się na południe, ale postanowili skierować watahę na łąkę i pod osłoną dębowego lasu kontynuować pochód nad rzeką, do bezpiecznego dla nich Hubkowa. Na takiej ocenie sytuacji zawiedli się fatalnie, gdyż nie w Starej Hucie, ale wzdłuż właśnie tego dębowego lasu, były usytuowane nasze stanowiska obronne i miejsce postoju Oddziału. Wtedy na łące zakotłowało się jak w garnku. Pod naporem niespodziewanego ognia z zasadzki na leśnej drodze, jak z pękniętego worka wysypywały się liczne grupy uciekających w popłochu hajdamaków klnąc i ponaglając się wzajemnie. Dowódcy nawoływali gorączkowo do pośpiechu i kierowali ciężkie wozy taboru na wyższe, mniej grząskie miejsca, aby szybciej dotrzeć pod osłoną drzew na nie ostrzeliwaną dolinę rzeki i przedrzeć się w stronę zbawczego Hubkowa. W tych widocznych na 100 m bezładnych grupach nieprzyjaciela, w zgiełku i bezładzie sunącej na nasze stanowiska wilczej masie, zachowanie spokoju stanowiło najlepszy sprawdzian karności i odwagi naszych żołnierzy – podkreślił Czarny. W tym ogromnym zamieszaniu, jakiś zdezorientowany w popłochu banderowiec, w galopie podjechał konno i nie zauważywszy ukrytej pozycji, przesadził rów strzelecki naszych stanowisk ogniowych, wołając : ... „Siudy! Siudy ...! druże sotennyj, ośde twerdaja doroha ...!” I skierował stłoczone ciżbą furmanki i front „strylciw” na nasze wycelowane karabiny maszynowe. Na to jak gdyby czekał nasz dowódca. Kiedy banderowcy znajdowali się już zaledwie o 15 i 20 m od zamaskowanego rowu, kapitan wykrzyczał wprost oczekiwany rozkaz: … ognia! I ..., jednocześnie odwracając się w tył, celnym strzałem z wisa, złożył z konia hajdamackiego dowódcę ! Teraz pod salwami naszej broni maszynowej, działek i moździerza, oraz celnych pocisków oddawanych z kbk, nieprzyjaciel gęsto pokrył trupem pole obstrzału na łące. Zaskoczenie było tak nagłe i niespodziewane, że banderowcy nie zdołali zająć żadnych pozycji obronnych. Cały przód kolumny ich siły głównej i prowadzony tabor, leżał przed naszymi okopami rozbity i porzucony. Nieoczekiwany atak z trzeciej strony wprawił nieprzyjaciela w taką panikę, że mołojcy w popłochu i strachu, rzucali ciężką broń i we wszystkie strony bezładnie rozbiegali się szukając ocalenia życia. Teraz kapitan kierował ogień zaporowy z posiadanych dwóch działek przeciwpancernych na tył kolumny nieprzyjacielskiej, który widząc nowy atak ze wschodniej strony, rzucił się gwałtownie do ucieczki luką, między patrolem sowieckim a krzyżowym ogniem naszej zasadzki. W takich warunkach bój trwał krótko. Straż przednia kolumny nieprzyjaciela została zniszczona krzyżowym ogniem naszej zasadzki. Czołówka kolumny siły głównej, legła na łące przed naszymi okopami. Tył siły głównej wraz z ubezpieczeniem, aczkolwiek nękany gęstym ogniem patrolu sowieckiego, który strzelał niecelnie, zdołał jednak wycofać się na zachód nie stanowiąc już zdolności bojowej. Salwy broni maszynowej ucichły, zamilkły działka i moździerze, bo nie było do kogo kierować tej masy ognia. Tylko w dali, od strony północnej od czasu do czasu, dawały się słyszeć pojedyńcze wystrzały z kbk. To jeszcze nasza zasadzka na polance, wytrwale tropi czmychających pod osłoną nocy banderowców. Ciszę jaką można sobie wyobrazić w jesienną noc listopadową po takim nasileniu obstrzału i zgiełku bojowym przerywały teraz jęki rannych rozpaczliwie wołających o pomoc, modlitwy umierających i przekleństwa w języku ukraińskim. Kapitan zarządził wysłanie sanitariuszy w celu niesienia pierwszej pomocy rannym i silny patrol dla obstawienia placu boju i nawiązania łączności z plutonem Fredka. Po kilku godzinach już przy brzasku poranku, zdołano zebrać zdobytą broń i porzucony sprzęt i złożyć dowódcy raport o rozmiarach klęski wroga. Z tego niezwykłego meldunku wynikało, że banderowcy na placu boju pozostawili Jako dowód swojej klęski: - 180 zabitych, - 25 ciężko rannych / lekko ranni pod osłoną nocy zdołali zbiec / - 2 ciężkie karabiny maszynowe „Maxima” - 3 lekkie karabiny maszynowe niemieckie - 3 MP niemieckie - 4 pistolety „Parabellum” - 102 kbk produkcji polskiej i niemieckiej - 7 koni wierzchowych z polskimi siodłami kawaleryjskimi - 6 parokonnych wozów taborowych z następującymi ładunkami : na jednym wozie dobrze wyposażona apteka wojskowa z lekarstwi niemieckimi, na dwóch wozach sześć skrzyń amunicji karabinowej / amunicja różna / - 10 tysięcy sztuk amunicji do pistoletów - 180 szt. Granatów ręcznych - 30 szt. Pocisków do moździerzy 81 mm - 22 szt. Pocisków do granatnika 50 mm - 2 tłumoki czystej bielizny - 2 wozy z ładunkiem suchej wędliny. Straty własne były niewielkie: Dwóch rannych w tym : ciężko ranny dowódca plutonu kol. Fredek / przestrzelone płuco /. Żołnierze uważnie przysłuchiwali się składanemu raportowi o rozmiarach klęski wroga i szeptali między sobą, bo dzisiejszym zwycięstwem nie tylko unieszkodliwiono rezunów. Od męczeńskiej śmierci uratowano wiele niewinnych istnień ludzkich, bezbronnych starców, kobiet i dzieci ! - Panie kapitanie ! – meldował wartownik. Czterech jeźdźców na skraju lasu, jadą prosto do nas ! Wszyscy zwrócili wzrok w tym kierunku, ale w jednym z jadących, rozpoznano naszą czujkę, który dawał znak ręką. - To Szytowcy jadą do nas – odpowiedział kapitan i dodał, musimy dzisiaj rzyjąć gości szczególnie ciepło, bo oni w znacznym stopniu przyczynili się do naszego zwycięstwa ! Przygotuj wódkę, a wędliny na zakąskę i pieczywo, ponoć pierwszego gatunku, znajdziesz w łupach, polecił kapitan Zbyszkowi. Jeźdźcy zbliżali się, a jeden z nich wysunąwszy się na czoło , krzyknął : - Zdrastwujtie sławnyje Wujkowcy ! – Przywitał naszych żołnierzy oficer sowiecki ze zjednoczenia Szytowa. - Dzień dobry przyjaciele Sojusznicy ...! - Witajcie Szytowcy ! brzmiała chóralna odpowiedź powitalna naszych żołnierzy. - Nu pan Wujek ! – rzekł na wstępie szytowiec ściskając dłoń kapitana. My na twoju ruku diczynu s lesa to podognali ? Podognali ! tak wot dawajtie trofiejki to podielim !” zaproponował żąrtobliwie. - Jestem niezmiernie zobowiązany za tą współpracę i pragnę przede wszystkim, złożyć Wam przyjacielskie i najszczersze podziękowanie za dzisiejszą pomoc w bitwie, a wskazując na stertę nagromadzonej broni – dodał : jestem gotów dokonać podziału łupów na połowę. - No niet, nie nada pan Wujek, eto ja tak szutił – powiedział szytowiec – trofiejki wied Waszyje – dodał. Spoglądając jednak na zdobycz i łąkę zasłaną trupem faszystów ukraińskich z uznaniem pokiwał głową i odwróciwszy się do żołnierzy : Mołodcy ! – powiedział z uznaniem – Nu, a tiepier k diełu, pan Wujek i preżdie wsiego, ranienych u Tiebja mnogo” ?- zapytał. „Ja wied k wam s wraczom pryjechał i miedikamenty prywioz” – powiedział szytowiec. - Najgoręcej dziękuję Wam drogi lejtienancie za pamięć i bezcenną pomoc – rzekł kapitan. Rannych to ja mam dwóch, ale pomocy fachowej i natychmiastowej szczególnie jeden potrzebuje, który prawdopodobnie ma przestrzelone płuco. Szytowski lekarz pośpiesznie zajął się rannym Fredkiem, co stanowiło dla tego żołnierza ratunek życia. Postrzał okazał się bardzo niebezpieczny, ranny znajduje się w stanie ciężkim i ma podwyższoną temperaturę. Szytowcy wiedzieli, że w u nas w Oddziale nie ma lekarza, więc przyszli z pomocą na czas. W naszej jednostce, służbę zdrowia jako taką, sprawuje dwóch Żydów sanitariuszy, którzy swoje medyczne umiejętności wynieśli ze służby czynnej w wojsku, bo z zawodu są tylko fryzjerami. Podczas, kiedy lekarz z naszymi sanitariuszami, dokonywał opatrzenia rannych, kapitan udzielał informacji o przebiegu bitwy i pokazał znalezioną przy zabitym przez siebie banderowskim watażce – torbę z dokumentami. Oficer szybko odczytał zadania watahy napisane w języku ukraińskim i oznajmił ze zdumieniem – to była IV Armia UPA, która po nieudanym manewrze opanowania władzy w Kijowie, wracała z powrotem w te strony z powziętymi zadaniami : 1.zniszczyć Samoobronę w Starej Hucie 2.zlikwidować Oddział kpt. Wujka 3.spalić wioski polskie położone na prawej stronie rzeki Słucz 4.wymordować ludność polską w porozumieniu się z OUN we wsi Karpiłówka i garnizonem niemieckim w Rokitnie, zniszczyć jednostkę polską stacjonującą we wsi Rudnia Lwa. 5.Przekazywać informacje o ruchach partyzantów sowieckich, ich bazach i lotniskach, oraz ochraniać linie kolejowe Sarny – Olewsk – Korosteń, poprzez patrolowanie, stałe nękanie i likwidację grup minerskich partyzantki sowieckiej. Lejtienant zakończywszy czytanie, przeniósł wzrok na zdumione twarze oficerów naszego Oddziału – powiedział : .... Wot nie uskopłanirowali sukine syny faszysty ! Tu siarczyście zaklął po rosyjsku i znów zaczął wnikliwie badać dokumenty. Jak wynikało z ich treści, Niemcy nacjonalistów ukraińskich przekonali , że droga do wolności Ukrainy, polega przede wszystkim na zwycięstwie Niemiec nad bolszewikami, a nie na dokonywaniu przedwczesnych faktów obejmowania władzy w zagrożonej najazdem stolicy ! I tym właśnie tłumaczy się powrót armii z pełnym wyposażeniem w środki bojowe i z szeroko zakrojonym planem działania nakreślonym przez Niemców ! Przed kilkoma godzinami po usłyszeniu zbliżającego się nieprzyjaciela – wtrącił Wujek – zastanawiałem się którędy zdołała przedrzeć się i wejść na tereny kontrolowane przez nas, tak duża jednostka z licznym taborem. Teraz już wiemy, że ciągnęła ze wschodu, ale jak przedostała się niepostrzeżenie przez zapory Waszych partyzanckich jednostek, pozostaje dla mnie nadal zagadką. - Na przestrzeni od Dermanki na południe, gdzie patrolują nasze jednostki, przeprawa nie była możliwa i uważam – mówił lejtienant – że wataha znalazła lukę na terenie kontrolowanym przez Szewczuka, gdzieś na południe od wioski Derć, bo jak informował mnie żołnierz z patrolu, banderowcy ciągnęli przez Borowo. - Tak, zgadza się – rzekł Wujek – i gdyby tym bandytom udało się niepostrzeżenie ulokować jednostki tej armii we wsiach Borowo i Hubków oraz w Karpiłówce koło Rokitna, sprawiliby oni nam nie mało przykrych niespodzianek niszcząc wiele wiosek i mordując całkowicie polską ludność – mówił kapitan. - Da, da, ja s wami sagłosien – mówił szytowiec – no błagadaria Waszoj smyczkie pan Wujek, IV Armia UPA – razkolena ! Grisznyj płan ludoubijstwa i służby Hitleru – pereczerknut Wami, pan Wujek ! Spasibo, bolszoje spasibo Wam pan Wujek i Waszym gierojskim rebjatam – dziękował Szytowiec. Dalsze omawianie wyłapywania i likwidacji niedobitków rozproszonych i pozbawionych bazy dowodzenia, przerwał meldunek lekarza o zakończeniu opatrunku rannych. Co zamierzacie uczynić z ciężko rannymi banderowcami ? – zapytał lekarz. Przy życiu pozostało jeszcze jedenastu ludzi i gdyby mieli opiekę lekarską, mogliby wrócić do zdrowia – zaopiniował. - No ja takiej opieki rannym nieprzyjaciołom, zapewnić nie jestem w stanie – rzekł Wujek – ale mogę odesłać ich do Hubkowa. Niech ich leczy i sprawuje pielęgnację tamtejsza ludność ukraińska, i tu kapitan, zwracając się do Klona – nakazał: przygotować transport, potrzebną opiekę sanitarną dla rannych i uzbrojony konwój ! - Nie boicie się posyłać do Hubkowa swoich żołnierzy ? – zapytał lekarz. Przecież, w tej wiosce może znajdować się wielu zbiegłych i rozwścieczonych rozbitków – przestrzegał. - Tak, wiem o tym i dlatego odsyłam rannych pod zbrojnym konwojem – powiedział Wujek – aby tym sposobem postępowania, dać nauczkę sfanatyzowanemu kozactwu i rezunom, oraz ogłupiałej szowinistyczną agitacją ukraińskiej ludności, jak należy postępować z rannymi jeńcami – odpowiedział nasz dowódca. - Panie kapitanie – przestrzegał por. Nauczyciel – taki postępek dobrze o nas świadczy, ale wszystkie ukraińskie postępki uczą nas, o nie zrozumieniu rycerskich zwyczajów. Przecież wiemy w jakich mękach giną nasi żołnierze w przypadku dostania się w ręce banderowców i to niezależnie, czy są ranni czy zdrowi. Pomny na los wziętych do niewoli, pan sam kapitanie przed każdym bojem napomina ... „ pamiętajcie jeden z drugim, ostatni pocisk zachowaj dla siebie”.Czy z takim przeświadczeniem możemy ryzykować życie konwojentów? - Tak jest , słuszna uwaga poruczniku, pamiętam o dawanych przestrogach, lecz należy zrozumieć, że między żołnierzami walczącymi, a konwojentami rannych nieprzyjaciół, zachodzi kardynalna różnica zadań, co zmienia postać rzeczy i dlatego uważam, że muszę postępować według zasad obowiązujących w wojsku polskim – odpowiedział nasz dowódca. - Prawielno, sowierszenno prawielno ! – stwierdził oficer. Konwój z rannymi, otrzymawszy odnośną instrukcję postępowania podczas przekazywania rannych odjechał do Hubkowa. - No a teraz – rzekł Wujek – zwracając się do szytowca, należy zakończyć nasze bojowe rozrachunki. Te dwa cekaemy ja przeznaczyłem dla Was lejtienancie. Proszę je przyjąć za udział w bitwie i w dowód naszej przyjaźni i współpracy w walce ze wspólnym wrogiem ! - Wy nie szutitie pan Wujek ? – pytał lejtienant i spojrzawszy na ofiarowaną broń z cicha szepnął: położym etyje dwa Maxima i prygodiśby mienie .... - Dla Was na pewno przydadzą się – przerwał Wujek. Uczyńcie z nich dobry użytek, bo dla mojego ruchliwego oddziału zawsze potrzebującego amunicji, są niewygodne i za ciężkie. Weźcie ich - nalegał. Szytowiec nie od razu odpowiedział, podszedł do Wujka i przeniósłszy powłóczyste spojrzenie na otaczających go półkolem naszych żołnierzy, zsunął papachę do tyłu i zdjąwszy swoją pepeszkę z ramienia, podał ją Wujkowi – mówiąc: - Woźmi daragoj drug etot pistoletpulimiot, ibo eto orużje w twoich wielikolepnych rukach otlicznogo striełka, samo łutrze sowierszyt dieło skorejszogo rozgroma faszystowskich zachwadczikow naszej rodiny i pribliżit wremja mira i drużby naszych narodow ! / weź drogi kolego ten pistolet – kulomiot, gdyż ta broń w twoich rękach doskonałego strzelca, najlepiej spełni wielkie sprawy szybszego pokonania faszystowskich najeźdźców naszych ziem, przybliży oczekiwany pokój i przyjaźń naszych narodów /. Nastąpiła wymiana uścisków i rozczuleń, toastów i wzajemnie składanych sobie życzeń, a po wypiciu kilku głębszych i zakąszeniu wybornymi wędlinami ze zdobytej prowiantury, nastąpiła próba pokazowego strzelania do celu ze zdobytej i darowanej broni. Prosili o ten pokaz Szytowcy, wiedząc, o wysokim stopniu opanowania tej sztuki przez kapitana Wujka, któremu w tym przedmiocie najlepsi strzelcy dorównać nie byli w stanie. Dzień zbliżał się ku schyłkowi, kiedy wrócili konwojenci z Hubkowa. Stało się jak przepowiedział kapitan. Ludność ukraińska ze wsi, do naszych żołnierzy odnosiła się przykładnie i dziękowała za ludzką przysługę. We wsi zauważono wielu młodych ciekawskich, przyglądających się konwojentom. Mieli oni poobnażane głowy i ręce wielu z nich nosiło na temblakach.
36. WYMARSZ NA KONCENTRACJĘ Przez cały czas postoju w Starej Hucie, prowadziłem rozmowy i zawierałem nowe znajomości. Zbierając różne informacje o wydarzeniach i życiu Oddziału. Dowiedziałem się, że na początku lipca wspólnie z grupą sierż. Sitajły, Oddział brał udział w ataku na zgrupowanie bulbowców i ochronę wioski Willa. W boju tym ponieśliśmy duże straty, zginęło w nim 16 naszych partyzantów w tym ppor. „Pomian”. Jak wynikało z opowiadań o niepowodzeniu, sierż. Sitajło miał zaatakować za wcześnie. Bulbowcy także ponieśli duże straty, bo zginął w nim watażka Petro Downatiuk, który był ponoć kuzynem samego Tarasa Borowca. Po tym wydarzeniu rezuni byli zmuszeni do wycofania się za Słucz. Często odwiedzałem rannego Fredka w szpitalu polowym, urządzonym na wsi przez miejscowego proboszcza, a obecnie naszego kapelana księdza „Śpiewaka”. W prowadzonej rozmowie z Fredkiem, który pełnił funkcję doradcy kpt. Wujka do spraw niemieckich, dowiedziałem się o tajemnicy, której domyślałem się już poprzednio. Mówił mi, że pobyt sierż. Słonia na Średniaku, był nakazany przez Wujka, który podejrzewał Strzemię o konszachty z Satanowskim i nie miał do porucznika zaufania. Natomiast uprowadzenie kompanii w krytycznym dniu wymarszu, było samowolą sierż.Słonia który dopuścił się tej zdrady dla podkreślenia swojej służalczości i zaskarbienia łask dowódcy. Okazało się, że te wzajemne podejrzenia były tendencyjne i niesłuszne. Dnia 27 listopada wieczorem ogłoszono alarm i wymarsz Oddziału. Cel ten poniekąd był mi znany i domyślałem się, że maszerujemy do Przebraża tak, jak nakazał kol. Turbacz będąc na inspekcji. Widząc nas w odmarszu mieszkańcy Starej Huty, byli bardzo zaniepokojeni, a kobiety lamentowały – wołając: Wujku, Wujku ! – nie opuszczaj nas. Kiedy Oddział znalazł się za wsią w lesie, kapitan zarządził krótki postój i sprawdzenie stanu jednostki. Po tym planowym zatrzymaniu się, dalszy marsz w szyku ubezpieczonym kierowany jest na zachód. Widocznie takie kluczenie jest wskazane – pomyślałem – ale minęliśmy wieś Bober i dalej utrzymujemy kurs na Rokitno. Zastanawiałem się, co to miało oznaczać? Domysły były różne, a Oddział nie zmieniając kierunku posuwał się naprzód. Na postoju, daleko za Bobrem, przypadkowo spotkaliśmy partyzancką patrol sowiecką w liczbie ośmiu jezdnych w pełnym uzbrojeniu i na dobrych koniach. Między naszymi żołnierzami i spotkanymi nastąpiły powitania i przyjacielskie rozmowy, bo patrol składał się z samych Polaków – chociaż radzieckich – i należał do zjednoczenia Naumowa. - Dokąd to ciągniecie ? – zapytywali beztrosko. - Za Bug – odpowiadali nasi bez przekonania, bo sami przecież nie byli pewni. Na postoju, naumowcy rozgościli się razem z naszymi na odpoczynek, a dowódca patrolu sierżant Bronowicki udał się do Wujka. Myślałem, że sprawy służbowe skłoniły go do wymiany informacji, ale po opuszczeniu biwaku Bronowicki wraz ze swoimi ludźmi, ciągnął dalej z naszym Oddziałem. Później informowano mnie, że cała patrol radziecka przeszła na służbę AK i idzie z nami za Bug. Na następnym postoju, zostałem wezwany do dowódcy. Kiedy zameldowałem się, kapitan zapytał, czy posiadam znajomych u Satanowskiego. - W tej jednostce znam tylko por. Baczyńskiego – odpowiedziałem. - To się dobrze składa – rzekł kapitan – bo ja mam bardzo ważną sprawę do załatwienia, właśnie z Baczyńskim i zamierzam posłać do niego gońca. Jednocześnie chciałbym was zostawić przy sobie, bo w tej okolicy jesteście najlepiej zorientowani. Kogo jeszcze sprytnego macie z organizacji, któremu możnaby dać takie polecenie, bo tu należałoby przejść na poleską stronę toru i szukać Baczyńskiego, gdzieś w okolicy Karasina ? – mówił kapitan. - Do tej misji najlepiej nadawałby się „Pulmanoski” – zaproponowałem, bo on także zna Baczyńskiego. - A kto to jest ten „Pulmanoski” i czy można mu powierzyć nakaz ? - To jest mój rodzony brat. Przyszedł razem ze Słoniem, a obecnie służy w kompanii por. Strzemię – powiedziałem. - Świetnie, każcie go zawołać – polecił kapitan. W godzinę później Bogdan był już w drodze do Sarn, skąd miał udać się do Karasina. Nadal maszerowaliśmy przez lasy omijając osiedla. Ta droga była bardzo uciążliwa i przykra, a dla pieszych nie posiadających dobrego obuwia wprost okropna. Toteż na postojach przy ogniskach suszono czarne od błota onuce i reperowano dziurawe obuwie, grzejąc w tym czasie bose nogi przy ognisku. Niemało kłopotu i obciążenia Oddziału, stanowił liczny tabor gospodarczy i pluton służby pomocniczej kobiet. Dziewczęta bowiem, dziś stanowiące ciężar, zabrane były jeszcze ze Stepańskiej Huty. Na stałym postoju, zatrudniane je przy praniu bielizny i gotowaniu posiłków w kuchni. Teraz niektóre z nich, dostały broń i na równi z mężczyznami maszerowały lub ubezpieczały Oddział. Gorzej było, kiedy oddział znalazł się w pobliżu linii kolejowej i aby nie zdradzić swojej obecności, zabroniono palenia ognisk. Tej nocy mieliśmy przeprawić się na poleską stronę toru kolejowego, w lesie między stacjami Klesów – Straszów. W tym dniu zwiad konny, penetrujący wszystkie możliwe przejścia na kolei donosił, że tory kolejowe na całej przestrzeni leśnej, są silnie obstawione wojskiem i przeprawa tak dużej jednostki z taborem, będzie wymagała dużo amunicji i nie obejdzie się bez ofiar ludzkich. W takiej sytuacji zrobiliśmy odskok w głąb lasu by odczekać, prawdopodobnie na transport amunicji. Takie nadzwyczajne zaopatrzenie miało być szybko zorganizowane, ale spodziewana pomoc nie nadeszła. Żywo pamiętam te biwaki przy ogniskach, w dzikich ostępach leśnych , z dala od osiedli ludzkich. Na takim postoju, pierwszą czynnością do zapewnienia sobie jako takiego wypoczynku było przezucie się w suche i wyreperowane obuwie, oczyszczenie z zawszenia, zaspokojenie głodu i przygotowanie wygodnego legowiska do snu. Aby tych czynności można było dokonać bez przeszkód, należało wybrać miejsce na biwak obfitujące w drzewo opałowe. Po roznieceniu ogniska w takim miejscu, napełniało się kociołek śniegiem i po uzyskaniu z niego ciepłej wody, prało się i suszyło zabłocone onuce. W tym czasie ciepłą wodą obmywano nogi, wycierano i owijano je w suche onuce, ozuwano obuwie, i wzmacniano je sznurkami. Następna czynność, to zdjęcie zawszonej koszuli. Jedną ręką ujmowało się kołnierz, a drugą skręcało koszulę w ciasny wałek przytrzymując kołnierz. Następnie podchodziło się do ogniska i nad żarem, puszczało się skręt wałka, który przy szybkim rozkręcaniu się, tworzył nad gorącym ogniskiem parasol, a oparzone weszki puszczając się materiału masowo spadały na węgle, z charakterystycznymi odgłosami pękania. Koszulę poddaną tak gorącej dezynfekcji, i pozbawioną żywych pasożytów, jeszcze ciepłą wkładano na poprzednie, dobrze oczyszczone ciało. Po zastosowaniu tak prymitywnego sposobu partyzant czuł się i zdrowszy i odwszony. Do takich sposobów dezynfekcji najlepiej nadawała się bielizna lniana, wprost zgrzebna. Po zakończeniu takiego zabiegu, żołnierz ładował śnieg do kociołka, mył go i szukał żródlanej wody, aby przygotować herbatę, gdyż po spożywaniu wyłącznie suchego prowiantu, organizm wymagał uzupełnienia ciepłym płynem. Gdy głód został już zaspokojony, partyzant szykował legowisko do snu, nie na surowej ziemi, ale najczęściej na kupie suchego chrustu, aby nie przeziębić się i nie zachorować na panujący wówczas tyfus. Na tym chruście owinąwszy się w kożuch, spał leśny żołnierz aż do pobudki, budził się wypoczętym i silniejszym i mógł ponownie podjąć służbę. W moim plutonie miałem kilka par koni i wierzchowca, który był nauczony do układania się na podściółce, a ja przy jego ciepłym ciele znajdowałem miejsce na odpoczynek i jednocześnie zabezpieczałem się w ten sposób przed wszawą inwazją. Takie praktyki chroniły mnie, nie tylko przed pasożytami, ale były także skutecznym zabezpieczeniem zdrowia. Przez cały czas służby leśnej, nie chorowałem nawet na katar. Poszukiwanie dogodnego miejsca przekroczenia linii kolejowej, zmuszało jednostkę do ciągłego ruchu. Było to do tego stopnia męczące, że kiedy zwiad dawał znak zatrzymania się, to wyczerpany żołnierz, maszerujący w kolumnie siły głównej, w tejże chwili padał tam gdzie stał, na surowej ziemi, a niekiedy w błocie, momentalnie zasypiał i głośno chrapał. Wyczerpani ciągłymi próbami znalezienia dogodnego miejsca na przemarsz i wyczekiwaniem dostaw amunicji, zawróciliśmy w kierunku Rokitna. Jednostka ponownie zatrzymała się na dłuższy postój na Średniaku, we wsi Rudnia Lwa. Podczas naszej nieobecności byli tu już bulbowcy. Splondrowano wieś i spalono szkołę, w której poprzednio kwaterowała kompania por. Strzemię. Wobec takiej sytuacji, nasz sztab umieścił się w domu kpr. Wenty. Mój pluton wraz z sekcją pomocniczo gospodarczą kobiet, zajął obszerną posesję Waszkiewiczów. Oddział natomiast, został rozmieszczony w pustych domach wioski, bo zagrożona ludność przeniosła się do Rokitna. Tego samego dnia odwiedziłem rannego Gustawa, który przez cały czas naszej nieobecności, był pielęgnowany przez rodzinę Wróblewskich. Ranny czuł się już lepiej. - Pomimo trudności, odwiedził mnie Bogdan – informował Gustaw. Było wtedy ze mną bardzo źle, bo w czasie napadu bulbowców, wynoszono mnie w bagno i ukrywano w ziemiance kol. Wenty. Niestety, rana moja zaogniła się i myślałem już o śmierci, mimo, iż otoczono mnie należytą opieką. Wtedy zjawił się kol. Pulmanoski. To dopiero on stwierdziwszy zły stan, postarał się o właściwą pomoc, bo niezwłocznie sprowadził z Rokitna felczerkę Marię Walczakównę. Jej wiedza fachowa i zręczność, a także właściwe użycie przywiezionych medykamentów, należyty opatrunek rany, sprawił, że każde jej dotknięcie chorego miejsca, każdy zręczny ruch, działał jak kojący balsam. Po jej opatrunku i prawdziwie fachowym zabiegu, poczułem się znacznie lepiej. Teraz wiem, że wyzdrowieję i od jej wizyty uważam się za uratowanego. Dopiero teraz zaczynam rozumieć wartość i rolę kobiety w wojsku. Wiem, że w naszym wysiłku zbrojnym biorą czynny udział, a ich pomoc mężczyznom jest nieodzowna i niedoceniana. - Jeżeli kolega będzie w Rokitnie – mówił ranny Gustaw – to proszę przekazać tej dziewczynie, moje najgorętsze podziękowanie za uratowanie życia ! Niech wie, że tak swoim poświęceniem, pracą i odwagą, a także współczuciem w trakcie niesionej pomocy rannym, spełnia swój obowiązek służby żołnierskiej na równi z mężczyznami walczącymi z bronią w ręku… i mam nadzieję, że będzie wysoko uhonorowana ! - Z przyjemnością spełnię pańskie życzenie, bo w pełni podzielam taką ocenę. Kobiety stanowią jak gdyby drugą połowę naszej osobowości. Potrafią swoją naturą, niespożytą energią i poświęceniem, miłością i dobrocią, wspierać nasze wojenne wysiłki i towarzyszyć w niebezpieczeństwach, dzielić nasze troski i bóle. Stanowić pociechę wtedy, kiedy najbardziej jej potrzebujemy, a co najważniejsze, być naszym natchnieniem w najtrudniejszych chwilach życia. Ja drogi kolego, to żródło niespożytej wartości życiowej kobiet, już dawniej sprawdziłem. Obecnie mam jedynie okazję utwierdzać się w tym przekonaniu, bo w naszej jednostce także służą kobiety. Mamy do dyspozycji cały pluton pomocniczo – gospodarczy kobiet, kobiet o podobnych zaletach, chociaż nie każda z nich potrafi świadczyć fachową pomoc sanitarną i medyczną. Pluton ten składa się z ofiarnie pracujących w naszej organizacji dziewcząt ze Stepańskiej Huty, które walczyły w Samoobronie tej wioski i razem z mężczyznami wyszły z okrążenia. Teraz są żołnierzami chociaż walczą przeważnie bez broni, ale ich praca w jednostce – jak wielokrotnie twierdziłem – nie wiąże się tylko z czynnościami gospodarczymi, które zresztą są nam bardzo potrzebne. Duchowo uczestniczą one we wszystkich zbrojnych poczynaniach jednostki i są natchnieniem bohaterstwa naszych żołnierzy. - W zupełności podzielam ten pogląd – powiedział Gustaw. Na drugi dzień po zakwaterowaniu na nowym miejscu postoju, zostałem wezwany do dowódcy. Otrzymałem rozkaz niezwłocznego udania się do Rokitna i nawiązania kontaktu z dowództwem Odcinka. Należy odebrać i przywieźć pocztę korespondencyjną, uaktywnić organizację i przystosować ją do współpracy w nowych warunkach, a także zorganizować dostawy do lasu. Do zabezpieczenia tej wyprawy, kapitan przydzielił mi wybranych przez siebie 10 – ciu odważnych i pewnych, dobrze uzbrojonych ludzi i dwa parokonne wozy z ładunkiem mięsa dla aktywistów. Tak zabezpieczony i obarczony niełatwym zadaniem, o godz. 9,00, zachowując wszelkie środki ostrożności, udałem się dobrze mi znaną drogą przez las, do Rokitna. Na trzecim kilometrze wąskotorówki, pod osłoną drzew i krzewów azalii, ukryłem wozy i zaznajomiwszy ludzi z zadaniem, pouczyłem o czynnościach jakie należy podjąć w przypadkach, które mogą nastąpić. Przy wozach pozostawiłem czterech partyzantów, a z sześcioma obarczonymi ładunkiem mięsa, udałem się do miasteczka. Marsz ten odbył się bez przygód i wkrótce znalazłem się u drzwi umówionego punktu przesyłek leśnych. Mieścił się on teraz nie w domu Bogdana jak poprzednio, ale w domu kol. Królikowskiego. Już na wstępie Królikowski oznajmił mi, że już od kilku dni czuwa i oczekuje łącznika z lasu, bo ma dużo cennych informacji i rzeczy do przekazania. Ku mojemu zdziwieniu, pokazał mi ciężki pakunek amunicji do pistoletów, całą skrzynkę ręcznych granatów jajowych. Dalej wynosił z ukrycia tłumoki ciepłej bielizny, oraz pakunki lekarstw i mydła toaletowego, w jakie byli zawsze zaopatrzeni niemieccy żołnierze. Jak widzę „Witalis”, zastępując mnie, dobrze sobie radzi – zauważyłem. Mam tu dla naszych ludzi dwie ćwiartki wołowiny i tłustą baraninę z kilku owiec, do podziału między aktywistów. Witalisowi należy przekazać, że pilnie potrzebujemy także damską garderobę, na którą w lesie czeka pluton kobiet. Królikowski informował o sprawach ważnych. Jak dotychczas – mówił – naszej ulicy jeszcze nie patrolowano i po godzinie policyjnej, nikt tu nie pokazuje się. - Powiedzcie mi – zapytałem go - skąd macie tyle amunicji do MP? - Granaty zdaję się pochodzą od Ślązaków z Organizacji Tood, amunicja od Węgrów – wyjaśnił. Kwaterują teraz w Rokitnie, w ekomii i hucie,cały szwadron kawalerii. Wkrótce po pana odejściu Szewczuk nachodził hutę. Wysadził w powietrze elektrownię i uprowadził własowców pełniących służbę wartowniczą. Mówił mi Witalis, że prawdopodobnie Szewczuk był w zmowie z własowcami. Niemcy po tej akcji, nie ufają nikomu i dla bezpieczeństwa sprowadzili szwadron Węgrów. - A jak zachowują się ci Węgrzy? – zapytałem. - To bardzo przyzwoici ludzie, są grzeczni i lubią Polaków. To od nich właśnie pochodzi ta amunicja. - Czy ci kawalerzyści wyjeżdżają w teren? – zapytałem. - Tak, niekiedy torem kolejowym dojeżdżają do Ostek i do Ośnicka. Kilka dni temu wracając z takiego patrolu wstąpili do wsi Staryki. Mówią,że zachowywali się poprawnie i jak wynika z ich swobody bycia, nie ubezpieczają się w marszu. - Kto z Węgrów utrzymuje kontakt i prowadzi wymianę? – pytałem. - Wymiany dokonuje pańska matka i pani Leokadia Sternik, która prosiła, abym panu przekazał zapotrzebowanie na paprykowaną słoninę, bo Węgrzy potrzebują tego produktu i obiecują wymienić ją na automaty i barabelki. - Jak te kobiety porozumiewają się z nimi, czyżby Sternikowa znała język niemiecki? – pytałem. - Węgrzy znają język słowacki i kobiety dogadują się z nimi. - Słoninę dostarczymy, ale gorzej jest z papryką, bo tego produktu u Mazurów nie ma – narzekałem. - Nie szkodzi, powiedział Królikowski, paprykę obiecał dostarczyć „ Korybut”, Brakuje nam tylko słoniny. - Świetnie, wobec tego powiedzcie mi jak zachowują się teraz Niemcy i schutzpolizaje ? – zapytałem. - Niemcy chodzą jak struci, schutzpolizaje nadal każdego ranka wychodzą na kolej i usuwają zaminowania. Odnośnie zachowania się Niemców, pański brat Janek, polecił mi przekazać, że po raz drugi udało mu się podróżować urlopzugiem i słyszeć jak ranni i odmrożeni żołnierze Wermachtu klęli SS, a samego Hitlera nazywali przybłędą i wariatem, który doprowadzi Niemców do upadku. I jeszcze jedna ważna wiadomość : „Skrzypek” polecił mi przekazać treść rozmowy, jaką przeprowadzono z nim w Gestapo, po pana zniknięciu. - Był wzywany w tej sprawie ? - Po co zabraliście Wołodkiewicza i Dytkowskiego ? – zapytał na wstępie Andreas. - Byli mi potrzebni do montażu tartaku w Kiwercach – odpowiedział Linde - musiałem wywiązać się z nałożonych na mnie obowiązków. - Rozumiem – powiedział Andreas – do montażu był potrzebny Wołodkiewicz, ale po co Dytkowski ? - Dytkowski po to, aby ustawić i zorganizować robotę – odpowiedział Linde. - A czy wy wiecie, że to było przyczyną dezorganizacji pracy huty, która przecież także dla nas pracuje ?! Nie mogliśmy się obejść bez tych fachowców, wrzasnął gestapowiec Andreas. Polecam wam natychmiast po powrocie do Kiwerc, odesłać tych ludzi z powrotem do Rokitna - zrozumiano ? - To nie jest już możliwe – spokojnie odpowiedział Linde. Tego rozkazu nie wykonam – odpowiedział spokojnie Linde – bo tam już ich nie ma. - Ach tak .., więc uciekli do lasu, co ? - Nie – brzmiała odpowiedź – oni nie uciekli tylko najzwyczajniej wyjechali do gubernatorstwa. Wołodkiewicz ma w Lublinie własny dom, żonę i syna, więc do nich pojechał, a Dytkowski uciekł przed bolszewikami. Przecież pan wie – mówił Linde – że siedział w więzieniu, więc bał się, aby nie spotkał go ten sam los co jego brata na Syberii – nadal spokojnie wyjaśniał Linde. Posłyszawszy to Niemiec zaklął siarczyście i na tym zakończył przesłuchanie – oświadczył Królikowski. - Teraz rozumiem wszystko. „Skrzypek” bardzo dobrze wywiązał się z nałożonego zadania – stwierdziłem. Mogę być spokojny o los swojej rodziny, bo Andreas ślepo wierzy Lindemu. Prosiłem o przekazanie mojej rodzinie pozdrowienia z lasu i dziękując swojemu rozmówcy za informację, poleciłem dalsze „organizowanie” amunicji. Pozostawiem zaszyfrowane pismo dla „Witalista”, zabrałem pocztę i ściągnąwszy ubezpieczenie, już uspokojony udałem się na punkt wyjściowy do wozów. Zachowując ostrożność ruszamy w drogę przez znajomy las i niebawem stajemy przed dowództwem. Dowódcy przekazuję ważne wieści o sprawnym działaniu organizacji w Rokitnie, bo dowodem tego były przekazane środki bojowe i lekarstwa. Wujek był kontent, zarówno z pomyślnego przebiegu akcji, jak i ofiarności obywateli Ośrodka Rostów. - Rokitno – powiedział wtedy Wujek – jest naszym najcenniejszym zapleczem i i dlatego zamierzam trzymać się w pobliżu jego granic. Od tego czasu co kilka dni, byłem wysyłany do Rokitna z ładunkiem mięsa i słoniny, w zamian, przywoziłem cenne zaopatrzenie dla partyzantów. Dom państwa Iwaszkiewiczów we wsi Rudnia Lwa w którym kwaterowałem był dość obszerny, wobec czego Wujek wyznaczył w nim również kwaterę dla plutonu gospodarczego kobiet. Polecił mi jednocześnie sprawowanie opieki nad nimi. Musicie zająć się tymi kobietami i tak po ojcowsku zatroszczyć o poszanowanie ich godności. Macie tutaj ku temu dobre warunki. Należy przywrócić dobre, polskie obyczaje i łącząc je z dyscypliną wojskową pokazać kobietom, że ich służba jest doceniana, zarówno przez dowództwo, jak i mężczyzn żołnierzy ! Uważam, że należy wprowadzić porządek zajęć poza służbą, organizować m.in. pogadanki na tematy historyczne i obyczajowe, dyskusje o sytuacji i bieżących wydarzeniach na froncie, roli służby w Samoobronach i.t.d. i.t.p. Poza tym byłoby ze wszech miar wskazane, aby w największym pokoju urządzić niekiedy potańcówkę. Mamy przecież chłopaków grających na instrumentach i chętnych do zabawy. Na mocy tych poleceń mógłbym dokonać pewnej selekcji młodych i uzdolnionych artystycznie, ale pamiętam, że zwróciłem wówczas uwagę Wujka na fakt, że w jednostce są pary, którym należałoby dać śluby, bo one i tak żyją ze sobą. - A kto to jest – zapytał dowódca. - Pierwszy to sierżant Wiatr, a drugi Robert, który uciekł z płonącej wioski z sąsiadką i mieszkają teraz razem, na jej wozie – meldowałem. - Dobrze – zareagował dowódca – widzę, że muszę o tym porozmawiać z kapelanem. Skutek był nieoczekiwany, bo nasi młodzi koledzy Wiatr i Robert, a także ich wybranki na zawarcie związku małżeńskiego wyrazili zgodę, a ksiądz Śpiewak dał im ślub, przy prowizorycznie urządzonym ołtarzu polowym i związkom tym uroczyście pobłogosławił. Wobec takiego usankcjonowania warunków współżycia, dziewczętom przydzieliłem osobny duży pokój, a parom małżeńskim poleciłem zająć mały. Jednocześnie nakazałem wyciągnąć z piwnicy tzw. „faskę” po kapuście i jak w wannie urządzić w niej pojedyńcze kąpiele dla wszystkich dziewcząt. Wodę podgrzewano w kotle kuchennym i wiadrami dostarczano do dziewczęcego pokoju. Z otrzymanego zaopatrzenia dla kobiet, każdej dziewczynie przydzieliłem kawałek mydła, ręcznik i biustonosz, oraz inne sorty ubraniowe jakie otrzymaliśmy z Rokitna. Drugiego dnia podobną kąpiel urządziłem dla chłopców swojego plutonu i innych żołnierzy, dając im po kawałku mydła i w miarę możności i potrzeb osobistych, niektóre sorty mundurowe. W długie jesienne wieczory, czas wykorzystywałem na pogadanki. Byliśmy bardzo zaniepokojeni brakiem wiadomości od Dęboroga. Co mogło się stać z tym junakiem, skoro dotychczas nie dołączył do nas i nie dawał o sobie znaku życia. Później sprawa wyjaśniła się, bo przysłał wiadomość przez zaufanego kolejarza, że nie mogąc przeprawić się na wołyńską stronę linii kolejowej, która była mocno obstawiona wojskiem, zmuszony był dołączyć do jednostki AL. Tą jednostką, jak się później okazało, była brygada im. Wandy Wasilewskiej, którą dowodził kpt. Strzelec. Do wypraw po zaopatrzenie do Rokitna, chętnych było wielu, mimo grożących niebezpieczeństw ochotnicy zgłaszali się sami. Jednym z nich był młodzian o pseudonimie „Marcelcio”. Kiedy przez ciekawość zapytałem go, z jakiej wioski pochodzi, odpowiedział, że z Mokrego. - To musicie znać starego Jaśkę Żygadła ? – zapytałem. - Pewnie, przecież to mój ojciec. - Ojciec powiadacie ? I nie zaciągnął syna do Oddziału im. F. Dzierżyńskiego, którego był współorganizatorem? - Czemu by nie… tylko czy syn chciałby w nim służyć, to już nie ojca sprawa – rzekł Marcelcio. - Jak to, kiedyś służyliście u nich ? - Tak, ale w Oddziale Dzierżyńskiego nie mogłem pozostać, więc zdezerterowałem i zgłosiłem się do służby w AK u kpt. Wujka, z tym oto automatem „pepeszą” – przyznał się Marcelcio. -Powiedz mi chłopcze, co cię skłoniło do opuszczenia tamtej jednostki, bo mnie się wydaje, że Szytow stworzył u siebie dobre warunki służby dla Polaków. - Tak by się wydawało, tylko nie wszyscy oficerowie sowieccy są podobni do Szytowa, lub Kowpaka. Oni zresztą są liniowcami i posiadają swoich zastępców „politruków” i to ci właśnie, a nie dowódcy rządzą sprawami jednostek. - Nie rozumiem, czyżby te stosunki były aż tak przykre, że należało podejmować dezercję – pytałem. - Tak, właśnie tak, przynajmniej dla mnie były one nie do zniesienia. Proszę sobie wyobrazić – mówił Marcelcio – że wszyscy mieszkańcy tutejszych wiosek polskich, a Mokre szczególnie, przyczyniło się do zorganizowania tej jednostki z samych Polaków. My rezerwiści, wszyscy zgłosiliśmy się na ochotnika w swoim pełnym umundurowaniu polowym, bo nasi chłopcy przy zwalnianiu się z macierzystych jednostek po odbyciu służby czynnej, wykupywali swoje mundury wyjściowe na pamiątkę. Ale przydzielonym do Oddziału im. F. Dzierżyńskiego „politrukom” nie podobały się nasze rogatywki, a orzełki z koronkami szczególnie raziły ich oczy. Wyobraź pan sobie, że pewnego razu podchodzi do mnie taki politruk i mówi: ..., „Skyń ciu kuryciu s gołownoho uboru” / zrzuć tę kurę z czapki/. Na to ja odpowiedziałem stanowczo, że tego nie zrobię, a nazywanie naszego orzełka kurą, jest obrazą każdego Polaka, bo orzełek noszony na rogatywce, jest naszym godłem narodowym. Każdy kulturalny cudzoziemiec, powinien to zrozumieć i nie obrażać naszej dumy narodowej ! Na to politruk zareagował nazwaniem takiej postawy, zacofaniem i nieświadomością klasową, którą należy szybko wykorzenić. Byli tacy w tej jednostce, którzy zgodzili się zdjąć orzełki z rogatywek i zastąpić je czerwonymi rąbami, ale ja do takich nie należałem. Porzuciłem więc jednostkę, w której poniewierano to, co dla mnie było źródłem siły i nadziei i przeszedłem do jednostki AK. Tutaj szanuje się nasze świętości narodowe ! Stwierdziłem później, że w naszym Oddziale podobnych Marcelemu Żygadle – jest kilku. Przeszli oni na służbę do naszej jednostki, bo w Oddziale polsko – sowieckim, obrażano ich dumę narodową!
37. NIEOCZEKIWANY FINAŁ ZASADZKI W celu należytego zabezpieczenia naszego postoju na Średniaku i drogi zaopatrzeniowej do Rokitna, przyległe tereny wokół miejsca postoju, musiały być wnikliwie kontrolowane. Najbardziej niebezpieczne sąsiedztwo, stanowiły wioski ukraińskie Karpiłówka i Aleksandrówka położona na wschód od Rudni Lwa, za wąskotorówką, gdyż według rozeznania naszego wywiadu, kwaterowały w nich rozbitkowie IV armii UPA. Kolejna służba wartownicza przypadła na mój pluton, więc wysyłając jeden z takich patroli, poinformowałem o charakterze zagrożenia z tej strony, i pouczyłem o potrzebie zachowania wyjątkowej ostrożności. Stwierdziliśmy, że hajdamacy pozostawiają ślady swojej penetracji co dowodzi, o obserwowaniu naszych ruchów. W patrolu szedł jeden z najlepszych tropicieli, Robert, moje napomnienia w stosunku do niego wypowiadałem tylko z obowiązku. Robert bowiem, był jednym z tych, którzy po ucieczce ze swojej rodzinnej wioski w czasie napadów banderowskich, spaleniu i wymordowaniu rodziny, wstąpił do oddziału pomocniczego policji i stąd wyniósł dobre wyszkolenie, a jego znajomość terenów i środowiska tutejszej ludności ukraińskiej, dopełniała jego wiedzę i umiejętności niezbędne dla potrzeb partyzanckiego rzemiosła. Przybył do nas ze słynnego batalionu 202 razem z kol. Fredkiem i innymi dobrze wyszkolonymi patriotami. Od tej pory brał czynny udział we wszystkich bitwach i kpt. Wujek bardzo sobie cenił jego zalety wywiadowcze i bojowe. Posyłając go teraz w patrolu, byłem pewny, że należycie wykona nałożony nań obowiązek. W międzyczasie, korzystając z wolnej chwili, opowiadałem dziewczętom o bojowych zaletach „Orląt” Lwowskich gdzie między innymi w bojach brały udział 14 – letnie dziewczynki, które wyróżniały się niezwykłą odwagą stanowiąc wzór dla chłopców. Kiedy zakończyłem opowiadanie, jedna z nich, prosząc o głos powiedziała : a niechby to nam dziewczętom dano broń, to co pan sierżant myśli, że nie potrafiłybyśmy strzelać do wroga ? Oho, jeszcze jak – wtrąciła inna. My jeszcze lepiej walczyłybyśmy niż dziewczyny z „Orląt”. Mamy przecież doświadczenie i praktykę, przechodziłyśmy także praktycznie szkołę strzelca. - Ależ tak, wiem o tym moje panny - stwierdziłem – ale najgorsze jest jednak to, że nie mamy zapasowej broni w Oddziale. - Tak, tak, panie sierżancie, narzekała inna – jak chłopiec się pojawi, to dla niego zawsze jakiś karabin się znajdzie, ale dla nas, dziewuch, to nigdy nic nie ma chociaż nikt chociaż nas nie pamięta, chociaż w Oddziale przebywamy już sześć miesięcy. - Pamięta, pamięta - narzekała inna – jak trzeba koszulę zawszoną wyprać, albo w krzaki dziewuchę zaciągnąć .... - Słusznie mówi Hela – przerwała kol. Jucewicz - Bo tak jest panie sierżancie, chłopcy tak właśnie myślą, ale prosimy, niech pan porozmawia z Wujkiem i powie mu, że chcemy walczyć z bronią w ręku na równi z mężczyznami – mówiła kol. Gutkowska. - Moje panny, wasze żądania są słuszne – przyznałem – ja już z naszym dowódcą rozmawiałem w waszej sprawie. Zwróćcie jednak uwagę, że jesteście w błędzie sądząc, że waszej uczciwej i ofiarnej pracy w Oddziale nikt nie docenia. Praca pomocnicza kobiet w wojsku, liczy się na równi z czynnością żołnierza walczącego w pierwszej linii ! Bez tego wsparcia, żaden z żołnierzy nie mógłby walczyć. Bez zaopatrzenia w żywność, odzież, lekarstwa, broń i amunicję nie byłoby zwycięstw. Musicie wiedzieć moje panny, że walkę, którą tu w lesie prowadzimy nie wykonujemy sami. Bierze w niej udział cały naród. Wy kobiety wchodzicie w skład tej doborowej siły i niezależnie od czynności jakie wam przypadły do wykonania, jesteście doceniane nie tylko przez dowództwo jednostki, ale i całe społeczeństwo. O waszych wyczynach na wsiach i lasach Wołynia i Polesia, w niedalekiej przyszłości, będą pisać z uznaniem i wspominać podobnie jak Orlęta Lwowskie. Jedna z was uskarżała się nawet, na niewłaściwe traktowanie i wykorzystywanie słabości niewieściej przez mężczyzn. Przyznaję z przykrością, że ja też to niewłaściwe odnoszenie się do dziewcząt zauważyłem. Nasz dowódca również. Sprawa ta, była już omawiana i zostały podjęte odpowiednie postanowienia, ale na to, aby stworzyć właściwą atmosferę, sprzyjającą podnoszeniu waszej godności kobiecej, od was moje panny najwięcej zależy! Wy same musicie zadbać o to, aby was szanowano i nie pozwolić się poniewierać. Dotychczas jako kobiety żołnierze, uważałyście siebie za coś gorszego i mniej wartościowego, ale byłyście w błędzie. Rola kobiety w wojsku, jak w każdym kulturalnym społeczeństwie, zawsze jest na pierwszym miejscu, a praca kobiety w partyzantce, jest szczególnie wysoko ceniona i w przyszłości będzie należycie uhonorowana ! Panie sierżancie szeregowiec Robert, melduje swój powrót z patrolu. Wpadliśmy w zasadzkę, ale tak się złożyło, że zdobyliśmy dwa karabiny z nabojami, cztery granaty, 189 sztuk amunicji i… dwie pary dobrych butów – meldował dowódca patroli. - Wpadliście w zasadzkę i powrącacie z łupem ? – jak to mam rozumieć. - Szliśmy nie po nasypie wąskotorówki ale bokiem, krzakami, tak jak nas pan sierżant pouczył. Tak dotarliśmy do rzeki, potem aby iść dalej, należało przejść przez most. Naradzaliśmy się jak to zrobić, hajdamacy przy moście mogą czuwać. Mieliśmy ze sobą dwie tekturowe maski i aby sprowokować nieprzyjaciela do zdradzenia swoich stanowisk, wysunęliśmy zza nasypu dwie główki manekinów. Skutek był natychmiastowy, bo jednocześnie padły dwa strzały. Chowając manekiny za nasyp, upozorowaliśmy upadek i natychmiast odczołgaliśmy się od tego miejsca w obydwie strony. Za chwilę padła następna salwa, ale my obydwaj z kol. Woźniakiem zdołaliśmy zająć dogodne pozycje strzeleckie odległe o 20 m. Wyczekiwaliśmy dość długo, bo banderowcy widocznie coś podejrzewali, ale zamieniwszy się w słuch , rozróżniłem rozmowę i głośniejszą wypowiedź : - ...Ta ony ubytyje, czoho bojaty sia. W tej chwili podnieśli się ukryci „strylci”, wchodząc na nasyp kolejki. Na to tylko czekałem biorąc na muszkę bliższego od siebie, byłem pewny, że kolega wziął drugiego. Pociągnąłem za spust i padły dwa strzały, prawie jednocześnie. Według nakazu naszego dowódcy, obydwa oddane pociski trafiły w cel i obydwaj rezuni padli na ziemię. Teraz podeszliśmy śmiało do leżących i nie dających znaku życia. Zabraliśmy broń i zdjęli doskonałe saperki niemieckie, które nam są tak bardzo potrzebne ..... i oto wróciliśmy panie sierżancie – powiedział Robert. - Karabiny dla nas panie sierżancie ! – naraz wykrzyknęły dziewczęta. Sprawę waszego uzbrojenia, przedstawię dowódcy ponownie, ale te zdobyte dwa karabiny rozdzielę między was bez jego decyzji – zdecydowałem. - Dobrze, dobrze panie sierżancie, dziękujemy! Niech pan nam da te dwa karabiny – prosiły. - Moje panny – powiedziałem – dziewcząt jest więcej niż broni do podziału. Pozwolicie więc, że ich rozdziału dokonam sam i ta, której wręczę karabin zostanie strzelcem. - Panie sierżancie! – wtrącił się w tym momencie Robert stając służbowo na baczność. Proszę pana o uczynienie w tym rozdziale wyjątku. Za pańską zgodą chciałbym ze zdobytego karabinu, zrobić swojej żonie prezent ślubny. Bo ja przecież w ubiegłą niedzielę zawarłem związek małżeński – uzasadnił swoją prośbę Robert. Niewybaczalnym błędem byłoby odmówić waszej prośbie, skoro tak znacząco układa się bieg wydarzeń. Do waszej prośby przychylam się i pochwalam wybór. Być może stanie się on nie tylko miłą niespodzianką dla waszej pani serca, ale wzorem postępowania dla małżeństw kojarzonych w leśnych warunkach partyzanckich. Proszę więc wręczyć ten prezent małżonce. I tak oto na zbiórce żołnierskiej przed frontem plutonu kobiet, w niecodziennej uroczystości wręczenia prezentu ślubnego , młody mąż przekazuje ślubnej małżonce zdobyczny karabin. Pamiętam jak młoda mężatka ze wzruszenia roniła łzy, a jej mąż wręczając dar nie, może wykrztusić słowa, tylko bierze żonę w objęcia. Po nim z kolei ja ucałowałem jej rękę i tak w imieniu swoim, jak i wszystkich żołnierzy jednostki nieobecnych na zbiórce plutonu, złożyłem gorące życzenia uczynienia dobrego użytku z niezwykłego prezentu ślubnego. Przy tej okazji życzyłem młodym małżonkom, aby w zbliżającej się wiośnie bocian nie ominął ich strzechy i przyniósł im małego strzelca, który w sztuce strzelania dorównałby naszemu partyzanckiemu dowódcy ! Rzęsiste oklaski potwierdziły słuszność decyzji i intencje zawarte w złożonych życzeniach. Drugi karabin wręczyłem dziewczynie, która miała najlepsze wyniki w szkole strzelania. Trzeba przyznać, że od czasu tej pogadanki i uroczystego wręczenia upominku ślubnego, nastąpiła w jednostce przykładna atmosfera poszanowania godności kobiecej. Dziewczęta poczuły się pełnowartościowymi żołnierzami, a chłopcy samorzutnie zaczęli doceniać wartość kobiet w jednostce i odnosić się do płci odmiennej z należytym szacunkiem.
38. PILNE ZADANIE WYWIADOWCZE Nie orientowałem się jak długo Wujek zamierza kwaterować na Średniaku. Nieoficjalnie mówiło się, że pozostaniemy tutaj przez zimę. Nasz inżynier – bo był taki w Oddziale – wspólnie z Wentą, wybrał już nawet miejsce budowy ziemnianek. Jak z tego wynika, Wujek zrezygnował z marszu na zachód, a okolice Rokitna uznał za najlepsze dla ukrycia i zakwaterowania oddziału. We wsi, w domu miejscowego Mazura, urządzono szpital polowy. Przebywało w nim kilku chorych i rekonwalescentów, a między innymi Gustaw, któremu do towarzystwa przybył Fredek. W trosce o ich zdrowie i szybsze uzyskanie sprawności bojowej, z nocnych wypadów do Rokitna, przywoziłem leki ziołowe od matki, a także felczerkę Walczakównę. Robiła ona opatrunki wszystkim rannym , którzy chwalili sobie jej zręczność i fachową wiedzę. Zakaźnie chorych na tyfus – bo byli i tacy – kierowaliśmy na „Przystań Rybacką” do „Rocha” w Klesowie, który urządził zakaźny szpital w jednym z pomieszczeń swojej plebanii. Często nawiedzała mnie myśl o losach Dęboroga. Wiedziałem, że Wujek oczekuje na jego przybycie, a ja jeszcze nie odważyłem się przekazać mu smutną od niego wiadomość. Przybył łącznik dowódcy, wzywając mnie do sztabu. Kiedy meldowałem swoje przybycie, zauważyłem, że u naszego dowódcy gościem jest nieznajomy oficer sowiecki i prowadzi – jak mi się wydawało – jakieś sekretne rozmowy. Byłem zaskoczony tym, że w jego obecności Wujek poleca niezwłoczne udanie się do Rokitna, w celu dokonania wywiadu. Należało sprawdzić : - Jaki nastrój panuje w niemieckim garnizonie policji po przedwczorajszym ataku partyzantów radzieckich ? - W jaki sposób i przez kogo zostali rozpoznani, zatrzymani i doprowadzeni na posterunek żandarmerii dwaj wywiadowcy ? - Na jakiej podstawie i przez kogo, zostali oni tego samego dnia zwolnieni z aresztu ? - Jakie są ogólne nastroje wśród Niemców stanowiących władzę ? Kapitan podając mi kartkę, na której określono treść zadania, powiedział z naciskiem : po powrocie proszę natychmiast meldować o wynikach. - Rozkaz panie kapitanie ! – rzekłem krótko i odsalutowawszy, zrobiłem w tył zwrot i wyszedłem z kancelarii sztabu. Nie trudno było odgadnąć, że wynikami jest zainteresowany oficer sowiecki. Gest pozorowania rygoru wojskowego jest dowodem, że mój dowódca chce zaimponować sprawnością naszego wywiadu, znajomością przedmiotu, terenu i środowiska. Nie łatwe to zadanie – pomyślałem – nie chodzi tutaj przecież o świadectwo sprawności naszego wywiadu, ale przede wszystkim o współpracę z naszym sojusznikiem. Rozkaz należy więc wykonać szczególnie dokładnie, a wyniki uzasadnić dowodami. Przecież kapitan swoim zachowaniem się i stosunkiem do mnie, mocno podkreślił wagę żądanych wiadomości. Tak zrozumiawszy zadanie, spojrzałem na zegarek. Była godz. 20,00, o 21,00 zaczyna się w Rokitnie godzina policyjna. Czasu pozostało niewiele. Wybrałem szóstkę doborowych żołnierzy, woźnicę i parokonny zaprzęg dobrych koni. W kilka minut później zameldowano mi, że wóz i ludzie czekają, więc nie zwlekając odjechaliśmy w stronę Rokitna. Konie szły raźno, chłopcy czuwali milcząc, a ja rozmyślałem, jak zabrać się do wykonania niezwykłego wywiadu. Moi ludzie jak gdyby domyślali się trosk, nie przerywali zadumy, a czas szybko mijał i wóz zbliżał się do stałej pozycji wyjściowej, a ja ciągle jeszcze nie obmyśliłem koncepcji działania. Nagle woźnica wstrzymuje konie. Jesteśmy na miejscu i .... jak błyskawica świadoma myśl wskazuje mi to, czego tak pracowicie szukałem. Szybko zeskakuję z wozu i już wiem, co mam robić. Zagmatwane zadanie staje się nagle jasne i łatwe. Wiem już gdzie mam szukać rozwiązania swoich trudności. Spojrzałem na zegarek, była godz. 21,05. Czterech uzbrojonych zabrałem ze sobą, a dwóch pozostawiłem przy wozie i wydając odpowiednie polecenie, znaną ścieżyną ruszyłem ku miasteczku. Żołnierze byli zdziwieni, że minąłem punkt przekaźnikowy i klucząc bocznymi uliczkami dotarłem do ulicy Sobieskiego. Kiedy niepostrzeżenie znaleźliśmy się przy domu Pachowskich, rozstawiłem uzbrojonych w ukryciu jako ubezpieczenie, a sam wszedłem do ciemnego korytarza i zastukałem do znanych mi drzwi. Cisza. Po pewnej chwili wznowiłem pukanie raz i drugi nasłuchując. Cisza, ale wydało mi się, że usłyszałem niewyraźny szmer za drzwiami. Byłem pewny, że po drugiej stronie ktoś jest. Zapukałem jeszcze raz i znów zamieniłem się w słuch. Teraz wydało mi się, że usłyszałem drżenie i szczękanie zębami ze strachu osoby stojącej za drzwiami. - Panie Busz – zawołałem z cicha – niech się pan nie boi, bo to swój. Niechże pan otworzy, prosiłem. - Co za swój, kto tam ? – zapytał. - Nie poznaje pan, to ja Dytkowski – odpowiedziałem. Po takiej rekomendacji naraz usłyszałem zgrzyt klucza i drzwi otworzyły się. - Ależ napędził mi pan strachu – rzekł zapraszając do wnętrza pan Busz. Czy to się godzi o tej porze straszyć sąsiadów ? Pan dla mnie nie jest straszny, ale czasy tak! ...Człowiek myśli, a nuż jakiś kum „dobrodij” upatrzył sobie „lasze czerewo” no i przyszedł ze święconą siekierą spełnić swój kazaczy obowiązek „szcziobne smerdyw na Ukrainie” – tłumaczył się, podając na powitanie jeszcze drżącą ze strachu prawicę. - Panie Busz – rzekłem siadając – czy mógłbym zamienić z panem kilka poufnych słów ? - zagadnąłem nie tracąc czasu. Przede wszystkim chcę aby moja niezwykła wizyta , pozostała tajemnicą. - Panie Dytkowski. Może pan być pewny mojej dyskrecji, a zresztą Bogu dziękować znamy się nie od wczoraj – upewnił. - Zapewne domyśla się pan, że przychodzę tu w imieniu lasu. Więc, aby nie tracić czasu, zadam panu kilka pytań na tematy nas interesujące . Wiemy, że w pańskim gościnnym domu, bywa częstym i mile widzianym gościem pan Sokołowski. - Tak, nie przeczę temu i właśnie przed godziną był u mnie i siedział na tym samym co pan krzesełku i tak jak pan rozmawiał o lesie. - Według krążących pogłosek pan Sokołowski jest narzeczonym pańskiej córki. - Zgadza się – przyznał pan Busz – ale zastrzegam, że Sokołowski – to zacny człowiek i dobry Polak. Całą duszą oddany jest naszej sprawie. - Ja w to wcale nie wątpię – odpowiedziałem – i dlatego właśnie przyszedłem do pana. Jak pan sam raczył zauważyć, rozmowa z narzeczonym córki prowadzona była o sprawach lasu. Mnie interesuje, co pan Sokołowski mówi, odnośnie ducha bojowego i nastroju schutzpolizei tutejszego garnizonu, po ostatniej akcji partyzanckiej w Rokitnie ? O załamaniu się ducha bojowego schutzpolizei, rozmawiałem z panem Sokołowskim – mówił Busz. Schutzpolizeje obecnie nie przedstawiają już żadnej wartości bojowej. Są oni tylko nosicielami broni i mundurów z musu i nie robią z niej użytku, bo duch bojowy ubermenszów, zaszczepiony przez Hitlera i Geobelsa – wygasł bezpowrotnie. Obecnie ich myśli krążą tylko wokół jednej sprawy, jak się wydostać z tej matni i wynieść cało głowy do swojego Faterlandu. - Czy powodem tego defetyzmu, są częste akcje partyzantki sowieckiej ? - Częściowo tak – odpowiedział pan Busz – ale na załamanie się ducha bojowego Niemców, obok klęski poniesionej na wschodzie, ma tu najważniejsze znaczenie nieustanna walka o wolność narodu polskiego ! – podkreślił z naciskiem pan Busz. To jest teraz dla nich obszar, w którym czują się równie niepewnie jak w Rosji. Śledzę od dawna Niemców, od początku wojny, robię porównania, analizuję wnioski i aby to umożliwić, na pozór utrzymuję przyjazne stosunki z Niemcami. Opowiem panu o rezultacie pewnego spotkania schutzpolizei z partyzantem. Otóż kilka dni temu – opowiadał mój rozmówca – patrol składający się z dziewięciu dobrze uzbrojonych schutzpolizei, kontrolując kolej przed rannym uruchomieniem pociągów, posuwał się torem w kierunku Tomaszgrodu. Zachowując daleko idącą ostrożność, schutzpolizeje całą uwagę skupili na wykrywaniu dobrze zamaskowanych min i tak minąwszy pewien zakręt, nagle spostrzegli stojącego na skraju lasu partyzanta. Niemcy jak piorunem rażeni, szybko schronili się za nasyp i trzęsąc się z przerażenia nie wiedzieli co począć. Trzymając broń gotową do strzału, spodziewali się ataku, ale polski partyzant tym razem nie zamierzał do nich strzelać. Jeden z odważniejszych, po pewnym czasie wyczekiwania, zdecydował się ostrożnie wychylić zza nasypu i stwierdził, że ten żołnierz w rogatywce na głowie, wcale nie zdradza zamiaru agresji. Wręcz przeciwnie stoi sobie spokojnie i wydaje się być ubawiony naszym zachowaniem się i w dalszym ciągu trzyma na pas broń. Postawa Polaka nasunęła Niemcom myśl, że są okrążeni, a zaczajeni w krzakach partyzanci, trzymają na muszkach każdego z nich. O stawianiu oporu w takim przypadku nie było mowy. Postanowiono więc oddać broń Polakowi i prosić o darowanie życia. Jeden z Niemców znów wyjrzał zza nasypu i stwierdził, że Polak stoi w tej samej postawie i nie ma złych zamiarów, bo uśmiecha się. Takie śmiałe zachowanie się żołnierza w rogatywce do reszty rozbroiło Niemców i jeden po drugim zaczęli wyglądać i podziwiać odwagę Polaka. Postanowili więc odstąpić od zasad pruskiej brutalności i uciec się do rozsądku, czyniąc pierwszy gest uległości i nieinterwencji. Tym razem Niemiec śmielej wysunął się zza nasypu i zawołał : „Pan”! A kiedy Polak odwrócił ku niemu głowę, Niemiec unosząc ramię do góry i robiąc przyjazne kiwanie – krzyknął : „Pan polnische soldaten, wir haben nicht schissen” ! Widząc to partyzant uśmiechnął się i jak gdyby wiedząc, o co Niemcom chodzi odpowiedział im także pokiwaniem ręki i zrobiwszy w tył zwrot, spokojnie i powoli odszedł w krzaki.Teraz cała dziewiątka z patrolu przyglądała się odważnemu polskiemu żołnierzowi, a kiedy przesłoniły go leśne zarośla, Niemcy podnieśli się z ziemi i śmiało poszli torem spełniać nakazane obowiązki wierząc, że po tym rozsądnym kroku, już nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. Kiedy wrócili do koszar, o przeżytym zajściu na kolei opowiedzieli kamratom chwaląc dzielność i odwagę polskiego partyzanta. W dyskusji jaka w związku miała miejsce – uznali, że dowódca grupy patrolowej dnia 22 listopada odpowiadając ogniem na wezwanie partyzanta „Die hende hoh” – popełnił błąd, za który zapłaciło życiem siedmiu kamratów. Rozważywszy te smutne wydarzenia, schutzpolizeje postanowili : - Nie strzelać do partyzantów w rogatywkach, - Słuchać i wykonywać każde ich wezwanie, - Prosić o darowanie życia powołując się na rycerskość i honor żołnierza polskiego ! Mówię panu, że jak o tym postanowieniu opowiadał mi pan Sokołowski w śląskiej gwarze, wprost pękałem ze śmiechu, a jednocześnie z uciechy, bo oto nasz szary żołnierzyk jest niezwyciężony i uznany za niepokonanego ! Wkrótce o tej głośnej decyzji schutzpolizei, dowiedział się szef Andreas. Przybiegł wściekły do ich bunkrowych koszar, klął i beształ wszystkich funkcjonariuszy, grożąc sądem polowym za sianie defetyzmu i zsyłką na wschodni front. Nie jesteście tu potrzebni skoro nie chcecie walczyć z partyzantami ! Ja poślę was tam, gdzie będziecie musieli strzelać – wrzeszczał pieniąc się ze złości gestapowiec. - To bardzo interesujące – czy jednak pana zdaniem Andreas wykona swoja groźbę ? – zapytałem. - Ależ gdzie tam, jak mówił Sokołowski, obecnie jest to niemożliwe i taka zamiana nie poprawi zachwianej sytuacji. - Czy te groźby wywarły jakieś zmiany w postępowniu schutzpolizei ? – zapytałem. - Absolutnie nie – zapewnił pan Busz. Dowodem tego jest stwierdzony fakt, że podczas przedwczorajszego najścia, partyzanci sowieccy włóczyli się po całym miasteczku zupełnie swobodnie, bo schutzpolizeie z bunkra nie strzelali do nich, tylko na wiwat, aby zademonstrować przed władzami huraganowy ogień obrony. - Dziękuję panu za tak obszerne i treściwe naświetlenie sytuacji i udzielenie odpowiedzi na moje pierwsze pytanie, ale mam jeszcze jedno. - Otóż jeszcze przed ubiegłym tygodniem, zostali zatrzymani na żandarmerii dwaj sowieccy wywiadowcy. Proszę mi odpowiedzieć : - Jak i kto ich rozpoznał i aresztował, jak rozumieć wypuszczenie ich na wolność z posterunku żandarmerii bez uprzedniego przesłuchania ? - Już odpowiadam. Otóż aresztowania podejrzanych dokonał agent SD, ten wysoki Ukrainiec / nazwiska nie pamiętam/, a rozpoznanie ich nie było trudne, bo u nas na całym obszarze zachodniej Ukrainy od 9 lat, panuje moda strzyżenia włosów na potylicy maszynką. Natomiast w Rosji wręcz przeciwnie, podstrzyganie włosów dokonuje się nożycami, a na potylicy równo podgala brzytwą. Tak właśnie po rosyjsku byli podstrzyżeni obydwaj wywiadowcy. Wspomniany agent po tym rzucającym się w oczy podstrzyżeniu rozpoznał sowieckich ludzi i doprowadził na żandarmerię. Pan Sokołowski na posterunku stwierdził, że dokumenty odpowiadają przepisom, więc zwolnił zatrzymanych bez przesłuchania – wyjaśnił Busz. - Powiedz mi pan szczerze, czy nie należałoby z panem Sokołowskim nawiązać jakiegoś bliższego kontaktu ? - O właśnie, o tej sprawie już rozmawiałem. - No i co ? – pytałem zaciekawiony. - Odpowiedział mi, że bliższy kontakt mógłby narazić go na bardzo przykre następstwa i spowodować wsypę w siatce organizacyjnej. Ja zresztą, powiedział i tak pomagam im więcej niż oni sami o tym wiedzą. - Jestem panu wdzięczny i zobowiązany za cenne informacje i miłą pogawędkę, powiedziałem. Serdecznie dziękuję i zapewniam, że las będzie pamiętał tę usługę ! Żegnając się z przyjacielem, prosiłem o przekazanie pozdrowienia panu Sokołowskiemu, tak ode mnie osobiście jak i lasu. Pańska wizyta jest dla mnie zaszczytem. Było mi bardzo miło podzielić się z panem swoimi spostrzeżeniami i zadośćuczynić potrzebom lasu. Mam również dla was prezent – sięgnął do kieszeni i wyjąwszy z niej pistolet – rzekł : niech pan przyjmie ode mnie ten skromny dar. To jest ten sam pistolet, który w swoim czasie był zabrany panu Stryczkowi – wyjaśnił. Dostałem go do osobistej obrony od pana Sokołowskiego, ale uważam, że mnie już nic nie zagraża, a wam w lesie przyda się na pewno – rzekł, ściskając moją prawicę uczciwy Polak pan Busz. Tak zakończyłem zadanie wywiadowcze i nie zwlekając udałem się w drogę powrotną. Toteż nie bez powodów byłem w dobrym humorze, który udzielił się także moim podwładnym. Przed budynkiem dowództwa spojrzałem na zegarek, była godz. 0,45. Wszedłem do kancelarii i stanąwszy na baczność, służbowo zameldowałem wykonanie rozkazu ! Jak zauważyłem, oficer sowiecki czekał na wyniki akcji, a czekając wypełniał czas grą w karty z Wujkiem. Kapitan, po odebraniu raportu polecił mi usiąść i opowiedzieć w jaki sposób uzyskałem odpowiedzi na tak trudne pytania, czy źródło informacji jest dostatecznie wiarygodne, a informator zasługuje na zaufanie ? Na żądanie bardziej szczegółowych wyjaśnień, uczyniłem gest utrzymania tajemnicy wojskowej, ale kapitan oznajmił, że przed sojusznikiem takich obostrzeń nie będziemy stosować. Po takim upoważnieniu, opowiadałem szczegółowo o sytuacji w schutzpolizei, o upadku pruskiej buty i arogancji żołnierzy Wermachtu, o przyczynach powzięcia decyzji nie strzelania do partyzantów w rogatywkach, o pozorowaniu obrony niecelnym huraganowym ogniem z bunkra w trakcie ataku partyzantki sowieckiej, oraz o przyczynach rozpoznania wywiadowców sowieckich i ich zwolnieniu bez przesłuchania przez kierownika żandarmerii. W relacji tej z wiadomych przyczyn nie posługiwałem się nazwiskami rodowymi informatorów. Wszystkie trudniejsze do zrozumienia fragmenty, tłumaczyłem naszemu sojusznikowi na język rosyjski. Kapitan będąc podbudowany postawą strzelca patrolu na kolei, polecił odszukanie go w 2 kompanii i po ustaleniu nazwiska – udzielenie pochwały. Po wysłuchaniu moich wyjaśnień i uzasadnień przekazywanych informacji wywiadu, oraz wskazaniu źródła z jakiego pochodziły, nasz dowódca jak i jego gość, nie wątpili już o ich wartości, a po naświetleniu powodów załamania się ducha bojowego Niemców i nieinterwencji schutzpolizei podczas akcji partyzanckiej, oficer sowiecki wyraził zdumienie i uznanie dla dobrego wyszkolenia i odwagi, oraz wysokiego morale naszego partyzanta w rogatywce ! Podane przeze mnie powody rozpoznania sowieckich partyzantów , gość mojego dowódcy uznał wprost za nieprawdopodobne, ale kiedy porównałem różnice stosowane w strzyżeniu mężczyzn, został przekonany i wyraził pełne uznanie za tak wnikliwe i dokładne rozwiązanie zagadki. Dziękował mnie osobiście za wysiłek i prosił o przekazanie naczelnikowi żandarmerii pozdrowień i zapewnień, że gdziekolwiek się znajdzie po wojnie i teraz, zawsze może liczyć na pomoc partyzanckiej wyciągniętej ręki ! Od czasu przeprowadzenia tego wywiadu, jakoś ustały represje Niemców, czego nie można było powiedzieć o faszystach ukraińskich. Partyzanci sowieccy podczas akcji w Rokitnie, nie byli ostrzeliwani, a żaden schutzpolizei nie został zastrzelony przez partyzanta.
39. NIEDOBITKI IV ARMII UPA W AKCJI – ZWYCIĘSKA OBRONA „ŚREDNIAKA” Na punktach przekaźnikowych w Rokitnie pojawiałem się teraz często. Dostarczałem mięso i słoninę, odbierałem broń i amunicję uzyskaną od węgierskich kawalerzystów. Dodatkowym źródłem zaopatrzenia w amunicję stał się nawet dom Busza. Czuliśmy się już bezpieczni, więc 7 grudnia, taką wyprawę zaopatrzeniową podjąłem dość wcześnie, tuż po zmroku. Gdy po powrocie zdawałem raport dowódcy, była godz.22.00. Kapitan oczekiwał na pilne korespondencje z Ośrodka, więc niezwłocznie zagłębił się w czytaniu listów. Tej nocy mogę was jeszcze potrzebować, zastrzegł. Czułem potrzebę wypoczynku, więc niechętnie informowałem pytających mnie partyzantów o sytuacji w Rokitnie. Nagle rozległy się strzały karabinowe i częste serie z broni maszynowej. - Alarm! Chwyciłem broń i wybiegając na podwórze zagrody, instruując podległe mi bezpośrednio dziewczęta. Strzelano w naszym kierunku, od strony Rokitna, spod lasu i drogi, którą zaledwie przed pół godziną wracałem z zadania. Ponad nami, na pochmurnym niebie, gęsto przelatywały świetlne pociski. Ogień był huraganowy, co świadczyło, że przeciwnik dysponuje dużym zapasem amunicji. Kanonierzy w mig wytoczyli działka i zaprzęgli konie, a obsługa moździerzy i pluton pomocniczy kobiet już mnie oczekiwali na zbiórce. Nie tracąc czasu na raporty, odmaszerowałem z plutonem na plac alarmowy, przed dowództwo. Wśród coraz głośniejszej wrzawy i okrzyków nacierającej watahy, nasz dowódca spokojnie odebrał raporty i opisał sytuację podkreślając, że ten huraganowy ogień od strony Rokitna ma na celu upozorowanie ataku Niemców. Prawdopodobnie główne natarcie nastąpi z nad rzeki. Pamiętam jego rozsądne rozkazy: por.„Strzemię” zabezpieczy swoją kompanią bród na rzece, zabierając ze sobą jedno działko i granatnik. Ogniomistrz „Jeremicz”, wraz ze swoim plutonem obsadzi drogę, zajmując pozycję w dolinie na wysokości zagrody Waszkiewiczów, zabierze ze sobą drugie działko i 4 moździerze. Pierwsza kompania ubezpieczy stronę zachodnią i dowództwo. Ogien otwierać na mój rozkaz, a w przypadku nieprzewidzianego ataku na poszczególne stanowiska obronne, strzelać do wroga, dopuszczając go na odległość 15 do 20 m. Dobrze celować i pamiętać o oszczędzaniu amunicji. Wykonać! Obarczony rozkazem, wraz z plutonem zająłem pozycje obronne w poprzek drogi. Po szybkim zamaskowaniu broni przemówiłem do chłopców, nakazałem spokój, opanowanie, zachowanie odwagi i żołnierskich postaw w boju. Zrozumcie koledzy, nad tymi ogłupionymi, pijanymi i wrzeszczącymi bestiami, już mamy przewagę , widzimy ich i trzymamy na muszce, podczas gdy oni idą na ślepo! Teraz nasz spokój, zimna krew i celne strzały przyniosą nam zwycięstwo! Gdy sprawdzałem stanowiska działka, moździerzy i poszczególnych strzelców, udzielając im odpowiednich wskazówek, błysnęła łuna ognia oświetlając całe przedpole naszego obstrzału. To rezuni podpalili stodołę w zagrodzie Lechów pod lasem. Miał rację nasz kapitan, atakować będą prawdopodobnie od strony Aleksandrówki, z nad rzeki, a szkoda, bo dalibyśmy im nauczkę. Teraz, na tle palącej się stodoły można było obserwować zachowanie hajdamaków, widoczne były ruchy ciżby rezunów i siły głównej „sekyrnikiw”, która właśnie tędy szykowała się do natarcia. Czyżby zdecydowali się przypuścić atak od strony oświetlonej pożarem ? Tak, to jest możliwe, wypowiedział swoje myśli działonowy Chodorowski, nasz spokój i zamaskowanie rozzuchwaliło ich zupełnie i jak widać „sekyrnicy” uznali, że droga od tej strony jest wolna i bezpieczna. Bo oto, wśród nieustającej strzelaniny, już z całkiem bliskiej odległości usłyszałem głosy: - Na Lachyw!... Byj!...Za Ukrainu! Teraz nawoływania i krzyki nie ustawały, a było ich tak dużo, że przypominały jakiś nieokreślony wrzask opętańców. Strzelano do nas gęsto, ale świetlne pociski ciągle przelatywały za wysoko, ponad nami. Między odgłosami wystrzałów wyróżnialiśmy nawoływania bandziorów, które upewniały nas, że atak nastąpi tutaj, na naszym odcinku obrony. Tymczasem obstrzał nie ustawał i ataku nie było. Widocznie nie chcą być widziani i oczekują na przygaśnięcie pożaru, zauważył działonowy. - Na to wygląda…odrzekłem i w tym momencie zostaliśmy ostrzelani od strony domu Iwaszkiewiczów. Czyżby zachodzili nas od tyłu? Tym razem kule świstały tuż nad nami, nie mogłem ani podnieść głowy, ani obejrzeć przedpola. Obsługa moździerza informowała, że rezuni prawdopodobnie wykryli nasze stanowiska. - A może to „Strzemię”skierował ogień ponad naszymi głowami, włączył się ponownie Chodorowski. - Nie, uspokojałem. Strzemię bez rozkazu ognia nie otworzy. Te pociski skierowane są na nas, nie na Bulbowców, to próba oczyszczenia drogi dla ataku”sekyrnikiw” i jednocześnie dowód, że „striłcy” są już rzeczywiście w zagrodzie Iwaszkiewiczów. Obserwujcie uważnie również tą stronę. Bo jak wynika z zachowania rezonów, będą atakować naszą pozycję! - Na Lachyw…! Byj…! Ryż…! Rubaj sekyroju…! popędzały rezunów coraz bardziej złowrogie wrzaski prowidnyka. Na Mazurów…! Za Ukrainu!... nawoływał inny. - Byj…! Ryż…! Rubaj sekyroju…! Niezmiernie długie i ciężkie wydawało się wyczekiwanie na otwarcie ognia. To przerażające wycie i krzyki, obce naturze ludzkiej, nas również podniecało do walki. Trzeba było użyć nadludzkiej siły woli, aby utrzymać w ryzach karność walczących żołnierzy. Obstrzał od sadyby Iwaszkiewiczów nie ustawał, podczołgał się do mnie działonowy przekazując meldunek: na tle blasku dopalającej się stodoły zauważyłem wyraźnie linie natarcia „sekyrnikiw”, mimo obstrzału naszej pozycji, ich atak posuwa się prosto na nas!, na nasze wycelowane lufy. Byli coraz bliżej i widoczni coraz lepiej. Napięcie wśród żołnierzy niesamowicie wzrosło. Nie gorączkować się chłopcy, wytrzymać! Musimy ich podpuścić jak najbliżej! - Na Lachyw…! Byj…! Ryż…! Rubaj sekyroju…! Decydująca chwila zbliżała się, a ja odezwałem się do chłopaków jak tylko mogłem najspokojniej: jeszcze tylko chwila!... i w tym momencie nad moją głową wyrósł jak spod ziemi prowidnyk i wrzasnął: - W pered, druże, w pered…! Rubaj sekyroju…! Za Ukrainu…! - Ognia! - Ognia!- krzyknąłem – sam strzelając do z pistoletu do opętanego szałem rezuna. Salwa karabinowa wymierzona w dowódców krzyczących, idących na przedzie natarcia, oraz pociski z działa i moździerzy wycelowane w gniazda karabinów maszynowych pod lasem, od razu przykuły do ziemi najbardziej zajadłych bandziorów. Naraz ucichły wrzaski, bo zaskoczenie było tak nagłe i niespodziane, a salwy naszego ostrzału tak trafne i rażące, że wszyscy żywi mołojcy z przerażeniem zawrócili i podjęli paniczną ucieczkę. Następne strzały z działka i moździerzy, kierowane były w rejterujący motłoch rezunów. Następujące po sobie wybuchy i jęki rannych , napędziły tak niesamowitego strachu rezunom i spowodowały tak wielką panikę, że żadne nawołania nie były już w stanie przywrócić im poczucia bezpieczeństwa, a każdy z nich myślał jedynie o ratowaniu własnej skóry. Teraz od prawej strony nic już nam nie zagrażało, a krótkie serie kompanii por.Strzemię, także ucichły. Pośród nocy, ranni i upici alkoholem rezuni, rzucając siarczyste przekleństwa w języku ukraińskim narzekali „ … durnyj Hryćko, z sekyroju na Lachiw wede…baciż w nych harmaty je… ech !„ Bitwa właściwie była już skończona, a niedobitki IV Armii UPA definitywnie ponieśli klęskę. Rezuni na przedpolu naszego obstrzału pozostawili 25 zabitych. Zdołali zabrać z placu boju zabitych i wołających o pomoc lekko rannych. Nasze straty to 1 żołnierz ranny w dłoń. Żołnierze por. Strzemię nad rzeką, wzięli do niewoli dwóch jeńców, jeden z nich na skutek odniesionych ran zmarł w ciągu pół godziny, nie odzyskawszy przytomności, drugi powiedział, że jednostką atakującą była IV Armia UPA, która po przegranej bitwie pod Starą Hutą, częściowo stacjonowała we wsi Karpiłówka. Rankiem, następnego dnia odnaleźliśmy zwłoki dwóch mieszkanek polskiej wsi Rudnia Lwa. Była to właścicielka płonącej pod lasem stodoły i jej sześcioletnia córeczka. Obydwie miały na ciele liczne ślady kłucia widłami, efekt „bohaterskiej” walki UPA. Pośród zabitych rezunów miejscowi Mazurzy rozpoznali ukraińskich mieszkańców Karpiówki. Krwawe ślady na śniegu świadczyły o wielu rannych, którzy zdołali ujść podczas długiej nocy. Po tym napadzie partyzanci oczekiwali od kapitana Wujka rozkazu spalenia Karpiówki, ale nasz dowódca nigdy nie akceptował podobnych działań odwetowych i takiego rozkazu nie wydał. 40. PERESIEKI – NOWA BAZA JEDNOSTKI I NOWE OBAWY Dnia 9 grudnia przyłączyła do nas grupa ochotników, zbiegów i zagrożonych wsypą konspiratorów z Rokitna. Wśród nich znaleźli się : Edward Wróblewski ps. Witalis, Antoni Olszyński ps. Kajtek, Józef Staszewski ps. Młot, Antoni Szajewski ps. Soroczka, oraz nie należący do organizacji plut. rezerwy Piotr Hofman. Wszyscy oni oświadczyli , że są zagrożeni wsypą na skutek doniesień ukraińskiej policji o współpracy z partyzantami działającymi w okolicy. Tego dnia po wysłuchaniu relacji nowoprzybyłych o nastrojach władz w miasteczku, nasz dowódca zarządził wymarsz na nowy i bezpieczniejszy postój. Tą miejscowością okazał się odległa o 50 km polska wioska Peresieki. Nocną porą przechodziliśmy przez wieś Karpiłówkę, gdyż tędy właśnie wyznaczył marsz nasz dowódca. Wioskę tę, nie leżącą na naszej trasie, celowo przechodziliśmy kilkakrotnie, aby zrobić wrażenie dużej siły przybywającej na pomoc zagrożonej Rudni Lwy, do której nasze ślady marszu były kierowane. Cel ten – jak wynikało z dokonanego wywiadu – został osiągnięty, bo przebrany za ukraińskiego chłopa nasz wywiadowca – meldował: - kiedy zdobyłem zaufanie przypadkowo spotkanego mieszkańca Karpiłówki, zapytałem po ukraińsku: „A jak wy zabezpieczyły seło od Lachiw z Rudni Lwy ? Nu jak – odpowiedział – bo oto naszy kozaky het pozbihały sia” – narzekał, „A czoho to, czy Sowitiw pobojały sia, czy może ochoty ne stało” ? – pytałem. „Ta deż tam Sowitiw, Lachiw perelakły sia” – odpowiedział z goryczą. „Lachiw każete” – wyraziłem zdziwienie. „A sze dywno wam”? – zapytał – Toż ich wczora necziu pryjszło duże nachaćko; kawaleria, piechota i artyleria buła” – podkreślił rozmówca i pokręcił głową. A kilky ich buło ? – zapytałem. Chto joho znaje kilky, cylu nocz szły i szły bez koncia. Nywżeż ne możete okresłyty kilky? – pytałem udając zaciekawienie. Tak prybłyżne buło ich tysiacz trydcat, jak ne bolsze i taki do ciej proklatej Rudni Lwy po bełoti poszły – z goryczą i lękiem powiedział Karpiłowiec. Po przybyciu na miejsce, do kapitana zgłosił się p/o dowódcy patroli sierż. Bronowicki i zameldował, że nie może pozostać dłużej w Oddziale w tej okolicy, bo zjednoczenie Naumowa, z którego on z kolegami zdezerterował, ma swoje miejsce postoju w pobliskich Zawołoczach. Pobyt w tak bliskim sąsiedztwie jest bardzo niebezpieczny, bo mogą mnie złapać gdzieś na zadaniu i rozstrzelać za dezercję. Aby uniknąć takiego następstwa, kapitan przychylając się do prośby sierżanta, natychmiast wysłał ze specjalnym poleceniem Bronowickiego i kolegów do Przebraża. Będą oni mogli nadal służyć w tamtejszej Samoobronie, bo tam ich przeszłość nie będzie znana. Na drugi dzień po odmarszu grupy Bronowickiego, do Oddziału przybyło dwóch oficerów od Naumowa i prosili Wujka o zwrot broni dezerterów. Wujek odmówił tłumacząc, że takich ludzi nie przyjął i broni od nich nie odbierał. Oficerowie ci dopytywali się o cel wymarszu nad kolej i podejrzewali Wujka o przeciwdziałanie. Początkowo nie zorientowaliśmy się , co chcą wyjaśnić sowieccy partyzanci, później okazało się , że byliśmy posądzeni o zlikwidowanie grupy minerów sowieckich i zabicie Mikołaja Kołomiejca ze wsi Dermanka. Sprawa wyjaśniła się dopiero po schwytaniu grupy UPA, która przyznała się do popełnienia tych zbrodni. Jak się okazało, UPA wyrok śmierci na Kołomiejcę wykonała za współpracę z naszymi Samoobronami i informowanie Polaków o planowych napadach rezuńskich. Okoliczni mieszkańcy polskich wiosek, zeznali, że Mikołaj Kołomiejec narodowości ukraińskiej, był przeciwnikiem gwałtów i rzezi stosowanych przez swoich pobratymców i o takich zamierzeniach zawsze uprzedzał Polaków. Należy zaznaczyć, że Kołomiejec nie robił tego z chęci zysku lub przypodobania się sąsiadom, lecz kierował się głosem ludzkiego sumienia. Wieś Dermanka straciła w nim najuczciwszego obywatela, a my jednego ze swych szczerych i prawdziwych przyjaciół w nieszczęściu ! Po tym fałszywym posądzeniu i wyjaśnieniu prawdziwego podłoża zbrodni, stosunki między Wujkiem a dowództwem sowieckim, zdawały układać się przyjaźnie. Były teraz dość częste wizyty oficerów sowieckich u Wujka i jak z tego wynikało współpraca została przywrócona. Będąc zajętym bieżącymi obowiązkami wojskowymi , opieką nad dziewczętami i przeprowadzaniem pogadanek, z których korzystała także młodzież miejscowa, pozostawało mi niewiele czasu na zapoznawanie się z treścią układów współpracy sojuszniczej z partyzantką sowiecką. Z jednej strony dobra komitywa i współpraca z sojusznikami, jak najbardziej była wskazana i pocieszająca, to z drugiej, biorąc pod uwagę uznawaną przez Sowietów zasadę: „Nikamu nie wier” – należało być ostrożnym i zawsze się od „przyjaciół” ubezpieczać. O przewrotności jaka jest nieodzowną ich cechą, należało Wujka uprzedzić i omówić z nim taktykę postępowania, nie wypadało się jednak narzucać. A zresztą – pomyślałem – nasz dowódca w tych sprawach, musi być właściwie ustawiony przez władzę zwierzchnią. Tak usprawiedliwiając dowódcę, wolne chwile poświęcałem chorym w szpitalu polowym. Był tu przecież Gustaw i Fredek, z którymi rozmowy pociągały mnie. Będąc przeświadczony o właściwym postępowaniu naszych władz zwierzchnich i dobrym ustawieniu pracy jednostki, dnia 17 grudnia zostałem wezwany do dowódcy. Wujek oświadczył: w organizacji Odcinka Rostów w Rokitnie już nie mamy nikogo. Wasz zastępca kol. Witalis wraz z innymi członkami, przeszli do służby leśnej i są u nas. Organizacja, na której mnie bardzo zależy, nie jest właściwie obsadzona. Należy jechać tam i uczynić wszystko, aby przywrócić łączność z Oddziałem. Jest to sprawa bardzo ważna – podkreślił Wujek. Ja w tych dniach mam otrzymać od sowieckiego dowództwa pomoc w wyposażeniu Oddziału w amunicję, broń i środki minerskie. Kontakt, informacja i zaopatrzenie z Odcinkiem Rostów, musi być nadal utrzymana, podobnie z Ośrodkiem. Na Kostopol liczyć nie mogę, i nie widzę innej drogi, niż przez Rokitno. Dam wam ogniomistrzu 30 ludzi pewnych i dobrze uzbrojonych, 2 parokonne wozy i wierzchowca. Pojedziecie do Rudni Lwy i skomunikujecie się z plut. Wentą, naradzicie się z nim i wyszukacie jakieś bezpieczne miejsce postoju. Zrobicie należyte rozpoznanie terenu i udacie się do Rokitna. Uważam, że będzie co brać na dwa wozy, bo święta za pasem i paczki od rodzin naszych partyzantów, wypełnią co najmniej jeden wóz. Załadujecie karmę dla koni i mięso dla współpracujących rodzin w Rokitnik. Po wykonaniu tego zadania, pozostaniecie na placówce k/Rokitna z całym plutonem, sprawując osłonę ludności polskiej i utrzymując kontakt z Oddziałem, aż do mojego odwołania ! Przydzielam wam dwóch najlepszych przewodników, dobrze znających las i tutejsze leśne drogi, należy dbać o to, aby cenne przesyłki kierowane od Oddziału nie wpadły przypadkiem w ręce banderowców ! Proszę zachować wszelkie środki ostrożności i radzę wyruszyć jeszcze dziś. Mam nadzieję, że powodzenie będzie wam sprzyjać i idąc „tam”z plutonem, powrócicie z uzbrojoną po zęby kompanią ! - Do zobaczenia ! – powiedział Wujek ściskając mi dłoń.
|