„Strach nawet o tym pamiętać”

Włodzimierz Łebediuk, wspomnienia z Halinówki i Chołoniewicz.

Treść publikowana była w prasie ukraińskiej.

On do redakcji wszedł pobudzony. Na twarzy był wypisany niepokój, w głosie pełnym bólu można było wyczuć, że nie znajduje się tu dla własnych interesów, a z przyczyn zdecydowanie ważniejszych. Z wielkim trudem opanował emocje i opowiedział jak to w dniu niepodległości odwiedził rodzinną wioskę. Był obecny na mityngu poświęconemu temu dniu, na którym występował starosta ("hołowa") miejscowego powiatu i opowiadał, że zawsze trzeba pamiętać o bohaterach wojennych itd., lecz nazwiska które wymieniał nie miały nic wspólnego z bohaterstwem, a całkiem odwrotnie.

Włodzimierz był głęboko poruszony, a zarazem oburzony tą nieprawdą. Zgłosił tę informację do odpowiednich organów władzy. Wyższa instancja sprawdziła tę okoliczność i okazało się że Włodzimierz Łebediuk ma całkowitą rację. Na kolejnym zebraniu sprostowano ww. fakty, a starosta tamtego powiatu otrzymał „baty”.

Po jakimś czasie spotkaliśmy się z Łebediukiem, pytałem w którym roku On się urodził i co pamięta z wojny.
- Nie odpowiem dokładnie, być może w 1934, a może w 1937 - z bolesną nutką w głosie odpowiedział - taki mój los, bo tak naprawdę nigdy nie obchodziłem własnego dnia urodzin.

W miejscu gdzie był nasz dom, teraz sieją pszenicę. Jak bym wyszedł za Chołoniewicze i patrzył przed siebie, to widać i pole i las. Znajdowała się tam kolonia Halinówka.
Matka moja Zinida – była Czeszką, ojciec – Ukrainiec. Po sąsiedzku mieszkali Polacy - Wesoły (brat mojej mamy), często odwiedzaliśmy się. Nasza chatka stała na skraju lasu. 
Pewnego dnia, doskonale pamiętam, że było to latem, słońce wschodziło, matka strasznie zaczęła krzyczeć – „Banderowcy idą!” Uciekliśmy do lasu. Banderowcy bali się nas gonić, wiedząc, że niektórzy mężczyźni mają broń i w każdej chwili mogliby dać odsiecz. Naszą wioskę spalili. Przeprowadziliśmy się do Chołoniewicz, tam ojca rodzina miała pusty dom.

Banderowcy uczyli swoich sympatyków strzelać. Organizowane były nawet kursy. Głównym nauczycielem był Ostap Łebediuk. Ojca mego też zmuszali do szkolenia – odmówił. Został za to zamordowany. Dobrze pamiętam rozpacz matki po tym, jak dowiedziała się, że ojciec nie żyje. Wyrok banderowskiego sądu brzmiał – „zamordować”, a sędzią była nacjonalistka o przezwisku „Smolicha”. Kiedy furmanką przejeżdżała przez wieś, matka biegła za nią i lamentowała: „Powiedz gdzie jest mój Pietro”. „Szukaj go na Hadesach”- usłyszała. Za wsią było urwisko, matka biegła tam i zauważyła kobietę kopiącą ziemniaki – „Nie widziałaś mojego Pietra?” – „Leży w rowie”.

Wypłakała się biedna nad nim i wróciła na wioskę. Trzeba było organizować pogrzeb. Stryjek Michajło, siostry ojca mąż, zaprzągł konia (ja byłem z nim i wszystko widziałem na własne oczy). Ojciec leżał twarzą do ziemi, a ręce z tyłu były omotane drutem kolczastym. W mojej głowie krew się zagotowała, jak zobaczyłem ten widok. Zawinęliśmy go w koc i pochowaliśmy.

 

Pamiętam straszną biedę i nędzę, a nas było czworo. Najstarsza Maria miała wtedy może 12 albo 14 lat. O rok młodsza Zosia, potem ja i najmłodszy Wasyluk – nie więcej jak trzy, cztery latka. Tak minęła kolejna jesień i zima, pełna niepokoju, strachu. Niekiedy cos stuknie, puknie na podwórku, a mama cała w nerwach przy oknie – to po mnie przyszli. Ten strach był wszechobecny, żyliśmy w ciągłym stresie. 

Pod koniec zimy tragedia nie obeszła stroną naszego domu. Był wieczór, paliło się w piecu. Znienacka ktoś zaczął głośno walić po oknach – „Dzieci to za mną” płakała mama i miotała się z kąta w kąt, szukając miejsca na schowek, a nieproszeni goście wyłamywali drzwi.
- „Och dzieci moje biedne, będzie nam to co z ojcem”. Nie było możliwości ucieczki. Banda w chacie, było czterech mężczyzn. Pamiętam, że jednego wołali „Gróć”, a drugiego „Mycia”. Jeden stał z automatem z okrągłym dyskiem, drugi przy nim trzymał karabin z bagnetem. Odróżniałem broń i wiedziałem, że bagnet był niemiecki, bo szeroki. Bandyta uderzył matkę w piersi, upadła i krzyknęła: „Dzieci, uciekajcie!” Maria wyrwała do drzwi, ja za nią. Za próg nie zdążyłem wybiec, złapał mnie bandyta i dostałem czymś ciężkim w głowę. Wpadłem w noc, a kiedy ocknąłem się, nie cieszyłem się, że żyję. Bolało całe ciało, krzyknąłem. Od tego krzyku, bólu, strachu, rozrywało piersi, nie chciało się żyć. Matka leżała pośrodku chaty na lepkiej, czerwonej od krwi podłodze. Całe ciało było pokłute bagnetem. Wydawało się, że jej ciało gwoździami poprzybijano do podłogi. Obok niej martwa Zosia. Miała połamane, zmasakrowane ręce, może chciała obronić matkę, a bandyci nie pozwolili jej tego uczynić. To, co było rękoma wyglądało jak dwa polana obciągnięte skórą. Pomyślałem, ze to koniec świata. Życie w chacie wygasło i stało się prawdziwym piekłem.

Ostatni raz spojrzałem na matkę i wydawało się, że na jej wymęczonej twarzy zostało to, co chciała powiedzieć w ostatniej chwili: „Jak to synku, prosiłam, abyś uciekał”. Zerwałem się na nogi, zachwiało moim ciałem. Chciałem biec od tego strasznego miejsca, wszystko jedno gdzie i usłyszałem płacz najmłodszego Wasyla. „Braciszku kochany, ty żyjesz”- podleciałem do małego. Leżał omotany kocem, tak jak wieczorem matka go ułożyła. Wziąłem go na ręce, odwinąłem koc, a z niego wylała się krew. Okazało się, że i jego dźgnęli bagnetem. Przedziurawili mu gardło. Mały krwawi, a ja nie wiem jak mu pomóc. Pobiegłem do sąsiadki, zwali ją Wiroczką (do tej pory mieszka w Chołoniewiczach) – „Weźcie Wasylka” prosiłem ją – „Bo naszych wszystkich zamordowali”. Wiroczka posłuchała i przyszła. Dzieci ona miała w podobnym wieku co ja. Do nich wcześniej też przychodziliśmy chować się od bandytów. Wzięła małego Wasyla, obmyła, do rany na gardle coś przyłożyła, a ten płacze – jeść prosi. No to Wiroczka zupy podstawiła i jego karmiła łyżeczką, a ona przez dziurkę w gardle wylewa się. Pożył mój braciszek niedługo.

Poszedłem po wsi rodziny szukać, znalazłem ciotkę. Karmiła mnie przez parę miesięcy, ale dłużej nie mogła. Potem byłem u wujka Iwana – rodzonego brata ojca. Ten swoich miał dziewięcioro albo dziesięcioro dzieciaków, ale tez łyżkę dostałem. Rosły wujkowe dzieci, a ja z nimi. One poszły do szkoły, ja też. Dyrektor szkoły, kiedy się dowiedział, że jestem sierotą, przytulił mnie mocno jak kiedyś ojciec i powiedział: „Najstraszniejsze to ty synku przeżyłeś, teraz nie zginiesz”. Pozmieniał moje dokumenty i zapisał, że jestem w 1940 roku urodzony, po to, abym jak najdłużej pomoc dla sierot mógł otrzymywać. Jak jego losy potoczyły się – nie wiem, ale bardzo bym chciał spotkać się z nim, ukłonić się nisko, podziękować za to niewielkie kłamstwo, które uczynił dla mojego kawałka chleba.

 

Dorastaliśmy w te powojenne lata szybko. A mnie wstyd ogarniał – chłopcy, moi rówieśnicy, z ojcami w pole do pomocy jeździli, a ja ciągle do szkoły. Poszedłem więc do miasteczka Kiwierce, znalazłem komendanta wojskowego i prosiłem o przyjęcie mnie do wojska. Opowiedziałem o swoim losie, prosiłem, aby komisja ustaliła, ile tak naprawdę mam lat. Major do którego mnie skierowano już nie był młodym człowiekiem. Wysłuchał mnie, podszedł do okna, odwrócił się, a ja widziałem, jak drżą mu plecy. Domyśliłem się, że on płacze. Może za moim, a może za swoim, a może nad naszymi losami. Stałem w milczeniu i też cichutko płakałem. Po tym spotkaniu dojrzałem, komisja ustaliła, że jestem z 1936 roku, wkrótce zostałem żołnierzem awiatorem.

 

Nigdy nie zapomniałem tych wydarzeń. Przed oczyma skręcone drutem kolczastym ręce ojca i pokłuta bagnetem twarz matki. Wyobraziłem sobie ich młodymi ludźmi. Jestem pewien, że z setki zdjęć na pewno poznałbym ich.

O starszej siostrze opowiem. Kiedy przyszła Wiroczka po Wasylka, zobaczyła, że nie ma jej w chacie wśród zabitych. „Szukaj Marię” – powiedziała – „Być może ona u kogoś ze swojaków schowała się”. Ucieszyłem się, że nie zostałem sam na świecie. Szukałem, lecz do swojaków nie doszedłem. Jakieś czterysta metrów od naszego dworu leżała zabita. 

Włodzimierz Łebediuk

 ---------------

Wybór wspomnień.