Ocalić od zapomnienia! Irena Gajowczyk, 2003 r.
Zbliża się 60-ta rocznica tragicznych wydarzeń (ludobójstwa) na Wołyniu. Napisano już wiele słów na ten temat i ja, jako żywy świadek, chcę się podzielić z wszystkimi zainteresowanymi swoją tragedią. Urodziłam się 16 grudnia 1936 roku w miejscowości Hurby, gmina Buderaż, powiat Zdołbunów, województwo Wołyń. Z domu nazywam się Ostaszewska, córka Jana i Marii (z domu Zielińskiej). Byłam zbyt mała, aby się bronić i zbyt duża, żeby zapomnieć tragiczny dzień 2 czerwca 1943 roku. Wieczorem tego krytycznego dnia, mama całą piątkę dzieci przygotowywała do snu. Byliśmy w samych koszulkach (dla porządku podaję imiona i wiek mojego rodzeństwa: najstarszy brat, Marcel - 12 lat, siostra Lodzia - 10 lat, Irena - 6,5 roku, siostra Stasia - 4 lata, brat Tadzio - 1,5 roku). Mieszkaliśmy dość daleko od innych gospodarstw i tego dnia ktoś nas powiadomił, że wiele domów pali się i że banderowcy napadli na Hurby. Wtedy ojciec zdecydował, aby mama z dziećmi uciekła do pobliskiego lasu. Tak też się stało. Marcel wziął na plecy Stasię, Mama najmłodsze z dzieci na ręce, ja zaś trzymając się sukienki Mamy i Lodzia - uciekałyśmy. Dołączyło do nas wielu sąsiadów, wszyscy biegli w kierunku lasu. Ojciec został w domu, aby wynieść cenniejsze rzeczy i trochę żywności. Uszliśmy może ze 150 metrów, kiedy Mama zauważyła kilku młodych mężczyzn wychodzących z lasu. Każdy miał w ręku siekierę. Mama zaczęła krzyczeć przeraźliwie, abyśmy się chowali. Rozbiegliśmy się wszyscy w zboże na tyle już duże, że pozwalało nam ukryć się. Brat Marcel z siostrą Stasią odbiegł od nas, siostrę Lodzię pociągnęła za sobą jedna z naszych sąsiadek, a ja zostałam z Mamą. Rozpoczęła się rzeź. Banderowcy uderzali na oślep siekierami i nożami kogo dopadli. Kilku z nich nadjechało na koniach i tratując w poszukiwaniu ofiar zboże - mordowali znalezionych. Kilku banderowców podbiegło do mojej mamy i jeden z nich uderzył ją w głowę siekierą. Mama upadła i wypuściła z rąk brata Tadzia, a ja z przerażenia krzyczałam. Na całym polu był ogromny wrzask i lament, ludzie błagali swoich oprawców o darowanie życia, no bo przecież ich znali. Oprawcy byli jednak bezwzględni. Mama czołgając się, przygarnęła do siebie płaczącego Tadzia i zakrwawionemu dała pierś. Po niedługiej chwili banderowcy ponownie dobiegli do mojej Mamy i podcięli jej gardło. Jeszcze żyła kiedy zdarli z niej szaty i poodcinali piersi. Ja leżałam przytulona do ziemi, chyba ze strachu nawet nie oddychałam. Mama i Tadzio strasznie się męczyli, Mama powyrywała sobie długie włosy z głowy, była strasznie zmieniona, bałam się jej, prosiła o wodę. Jak trochę się uspokoiło pobiegłam na nasz ogród i na listku kapusty przyniosłam trochę wody, ale nie podałam bo już nie jęczała i bałam się jej. W pewnym momencie zobaczyłam straszny ogień i wycie zwierząt, to paliły się nasze zabudowania, bydło i konie chodziły po ogrodzie, a trzoda i drób paliły się razem z budynkami. Przerażona przesiedziałam do rana przy zwłokach Mamy i brata. Zobaczyłam też inne trupy, bardzo się bałam, było mi zimno, byłam tylko w koszulce. Rano postanowiłam pójść do swojej cioci - Marii Terlickiej - myśląc w swej naiwności, że to tylko nas spotkało takie nieszczęście. Jej budynek, nowy, murowany, kryty blachą stał niezniszczony. Na podwórku było dużo koni, ale kiedy usłyszałam głośne rozmowy po ukraińsku uciekłam stamtąd do mojej koleżanki, Stasi Materkowskiej. Jej budynek, nowy, też nie był spalony, a na podwórku także zobaczyłam dużo koni. Weszłam na ganek i chciałam wejść do mieszkania, gdy nagle usłyszałam pijackie krzyki, a jeden z Ukraińców krzyknął: mała Laszka! Strylaj! Wybiegłam do dobrze znanego mi ogródka i weszłam w krzak jaśminu. Siedziałam cichutko i obserwowałam, jak pijani banderowcy wybiegli na podwórko. Nie szukali mnie, powsiadali na konie i ze śpiewem odjechali. Długo siedziałam w tym krzaku, płakałam i bawiłam się lalką, gałgankową, którą zabrałam ze sobą. Było bardzo gorące południe co zmusiło mnie, by wyjść szukać wody i ludzi. Bałam się wracać do domu, którego już nie było. Wyszłam na drogę i w pewnym momencie zauważyła mnie moja ciocia, Helena Ostaszewska, która zaopiekowała się płaczącym dzieckiem. Opowiedziałam jej, co przeżyłam przez ostatnią noc. Powoli ze zboża i innych kryjówek zaczęli wychodzić mieszkańcy Hurbów. Znalazła się moja siostra Lodzia, która też została przygarnięta przez ciocię. Stojąc w grupie zauważyliśmy, że z lasu biegnie jakiś mężczyzna. Zaczęliśmy się chować - każdy myślał, że to banderowiec - a to był mój Ojciec. Opowiedział, jak całą noc uciekał przed banderowcami. Uciekł z płonącego domu przez okno i ukrył się pod jakimś mostkiem w lesie. Bardzo rozpaczał na miejscu kaźni Mamy i brata, niedaleko leżał nieżywy brat Marcel i ciężko ranna siostra Stasia. Miała ona dwie dziury w głowie oraz dwie, kłute nożem, dziury w brzuchu. Było widać jelita, jęczała i wołała Mamusię. Pozostali mieszkańcy Hurbów zaczęli grzebać zwłoki najbliższych w miejscu ich śmierci. Ojciec pogrzebał Mamę, dwóch braci i sąsiada w naszym ogrodzie. Mężczyźni połapali swoje konie, było też kilka wozów i bryczek, które się nie spaliły i zaczęliśmy się szykować do ucieczki, do Mizocza. Na naszym dużym wozie jechał Ojciec, Lodzia, opatulona ranna Stasia, oraz sąsiadka Wasylkowska z dziećmi. Wyjechało kilka furmanek w godzinach wczesnego popołudnia. Ojciec ciągle nas uspokajał, abyśmy nie płakały bo w lesie mogą być banderowcy. Po przebyciu przez nas kilku kilometrów, leśną drogę zastąpili banderowcy krzycząc: "Siuda jidut Lachy". Padły strzały, Tatuś krzyknął abyśmy uciekały, lecz sam nie mógł zejść z wozu, był chyba ranny. Wszyscy rozbiegli się po lesie, ja też usiłowałam biec za siostrą Lodzią i innymi ludźmi, ciągle płacząc i potykając się o gałęzie, które były zbyt duże (a może ja byłam zbyt mała), aby podołać w przerażeniu walce o ocalenie. Zgubiłam uciekających ale w zasięgu moich oczu były wozy z końmi, do których zbiegli się banderowcy, i ja pobiegłam do Tatusia i widziałam, jak go strasznie bili, a ja stałam przy krzaku i niemiłosiernie krzyczałam. Widziałam jak naszej sąsiadce Wasylkowskiej odrąbywali na pieńku głowę. Mój krzyk był tak przerażający, że jeden z banderowców podbiegł do mnie i z rozmachem wbił mi nóż troszeczkę poniżej gardła, a ja dalej krzyczałam i ze strachu nie mogłam się ruszyć z miejsca. Banderowcy byli zajęci mężczyznami i dobytkiem, krzyczeli po imieniu do Ojca, Ojciec też po imieniu błagał Iwana, aby darował mu życie. Ja też znałam tego Iwana, bo ciągle przychodził do naszego Tatusia jako przyjaciel. Ojca bili po głowie i twarzy, zdarli z niego ubranie, a kiedy mnie po raz drugi ujrzeli, postanowili skończyć ze mną raniąc prawą dłoń nożem i przebijając ją na wylot, a lewą rękę raniąc przed łokciem dwa razy. Upadłam. Jeden z banderowców chwycił mnie za skórę na plecach, tak jak się łapie kota, i tyle ile miał w garści odciął nożem, potem jeszcze dwa razy ugodził mnie nożem w łopatki i wrzucił w ogromny kopiec mrówek. Chyba straciłam przytomność, jak się ocknęłam był dzień, bardzo byłam obolała, a mrówki tak mnie pogryzły, że byłam bardzo opuchnięta a mrówki były w buzi, w nosie i w tych okropnych ranach. Wyczołgałam się z tego mrowiska, chciało mi się pić. Czołgając się zrywałam zielone jeszcze jagody i tak doczołgałam się do drogi i z przerażeniem zobaczyłam obdartego ze skóry, przywiązanego do drzewa człowieka, a to był mój Ojciec. Odrąbana, i leżąca obok głowa sąsiadki Wasylkowskiej pokryta była mrówkami. Po jakimś czasie usłyszałam nadjeżdżające furmanki, bałam się, ale nie miałam siły aby się ukryć. Leżałam przy drodze. Pamiętam jak podniósł mnie żołnierz (niemiecki) a ja prosiłam, żeby mnie nie zabijał. Coś mówił, ale nie rozumiałam. Po chwili zobaczyłam przy mnie mojego wujka Aleksandra Warnawskiego, który tłumaczył Niemcom, że mnie zna, bo wcześniej poznali na drzewie mojego Ojca. Niemcy zaopiekowali się mną układając na wozie i pojąc bardzo słodką kawą, której smak będę pamiętać zawsze. Opowiadano mi, że mieszkańcy którzy się uratowali, uciekli do Mizocza i po trzech dniach wraz z wojskiem niemieckim, postanowili pojechać do Hurby aby zobaczyć co tam się stało. Tak więc się okazało, że przeleżałam w lesie trzy doby. Na miejscu w Hurbach odnalazła się moja siostra Lodzia, której udało się uciec z lasu. Muszę dodać, że nikt nie zabierał pomordowanych, nie było jak i nie było czasu. Niemcy wyznaczyli bardzo mało czasu na pobyt w naszej wiosce w obawie przed banderowcami. Zwłoki wielu mieszkańców Hurbów były przez Ukraińców ponownie wygrzebane i porozrzucane po polach i ogrodach. Wujek Aleksander Warnawski był mężem siostry mojego Ojca. Mnie i siostrę Lodzię wzięli na wychowanie, ja trafiłam do niemieckiego szpitala w Mizoczu. Długo się leczyłam, rany bardzo ropiały. Mam siedem blizn na ciele, które z biegiem lat przestały mi przeszkadzać, jednak okaleczona psychika daje mi znać o sobie przez całe życie. Po wyjściu za mąż zamieszkałam na Dolnym Śląsku i mieszkam tu od 1958 roku.
Pisząc te trudne dla mnie słowa chcę, aby dotarły do wszystkich. Nie chcę aby zapomniano o tym, co wyrabiali pozbawieni sumienia rizuni ukraińscy, którzy w niewyobrażalnym bestialstwie przewyższyli stokroć GESTAPO i NKWD. Tamci to były organizacje państwowe powołane do niszczenia przeciwników, a banderowcy, którzy dziś mówią, że walczyli z Niemcami i Sowietami, w tchórzowski sposób "wojowali" z Bogu ducha winną ludnością cywilną, to jest ze mną - żywym świadkiem, 6,5-letnią dziewczynką, którą znali i znali jej ojca i całą rodzinę. Tylko bandyci i tchórze walczą z dziećmi i kobietami! Tylko zboczeńcy rozpruwają brzuchy i obcinają piersi, a oni w swoich szkołach w Polsce uczą dzieci ukraińskie, że to byli bohaterowie. Być może, gdyby tak nie kłamali, to byłyby inne stosunki z Ukraińcami, a tak to nie wiem, czy usłyszę proste, ale okazuje się za trudne dla nich słowo: Przepraszam!
|
--------------- |