Przetoka. Ze wspomnień Henryka Choloniewskiego. Tymczasem Chołoniewscy postanowili wyprowadzkę z Wólki Kotowskiej. Każda zmiana jest w jakiś sposób zwrotem w życiu, zamknięciem poprzedniego etapu i rozpoczęciem nowego rozdziału. Piotr zakupił u Słodkowskich (u ojca księdza Słodkowskiego, wieloletniego proboszcza w Niemodlinie) w 1928 roku w Peretoce trzy dziesięciny ziemi (ok. 4 hektary). Właściwie był to młody lasek, porosły dębinką. Nieraz chodzono tam na grzyby. Chołoniewscy wykarczowali, wycięli, a drewno dębowe zużyli na budowę. Dom mieszkalny był jednak zbudowany z bali sosnowych, kryty gontami osikowymi, z gankiem wychodzącym na południe (Nie budowano domów z oknami od strony północnej. Dlaczego? Ze względu na wiatry i słabe nasłonecznienie). Obok, prostopadle do mieszkania postawiono zabudowanie dla zwierząt domowych (krów, świń), oraz stodołę nieco z boku, równolegle do domu. Tam składano zboże i siano. Peretoka (Przetoka), była to nieduża wioska, jakby rozdwojona przy Stacji Ołyka, w której mieszkańcy cieszyli się bardziej wykwintnymi domostwami. Stały tam zbudowane, można powiedzieć językiem współczesnym – wille i bogate domy. Nieopodal kursowały pociągi relacji Łuck – Równe – Kiwerce i dalej. Po drugiej stronie torów znajdowała się druga część Peretoków. Postawione posesje były położone na skraju lasu, którego właścicielem był Janusz hr. Radziwiłł (mówiło się wtedy, że wyjechał do Ameryki). Cała osada liczyła kilkanaście domostw. Wzdłuż drzew, przy samym lesie biegła polna droga, tuż za ogrodami. Rozkład domów sąsiadujących ze sobą był mniej więcej taki (odtworzony z pamięci ojca): Pierwszy stał dom Ukraińca Trofimczuka, za nim mieszkała rodzina Wandy z Kownackich (Wanda Bernacka „Cesiowa”), dalej Słodkowscy: Pietryk, Tekla, Antośka (ciotki Apolonii Rosińskiej „Pólki”). Za tym domem przebiegał strumyk płynący nurtem wzdłuż zagród, aby w połowie wsi łukiem wpadać do lasu tworząc następnie leśną rzeczkę o nazwie „Bród”. Za strumykiem mieszkał Szczepan Słodkowski ze swoją rodziną, a obok była przerzucona kładka nad wodą. Za Szczepanem – Michalina Słodkowska sąsiadująca z nowo wybudowanymi Janiną i Piotrem. Z drugiej strony Chołoniewscy sąsiadowali ze Stefanią i Józefem Rosińskimi, a za nimi bracia Fabian i Jasiek (ojciec Józefa, męża ciotki Witalki), oraz ich ojciec Mikołaj Rosiński. Dalej dom swój miał Maurycy Łapiński, a po nim Onufryczuk, Ukrainiec którego synowie podobno wykształcili się w Polsce. W końcu stał dom Dołhuna – Ukraińca, a dalej mieszkała pani Jaroszewska. Za lasem, nazywanym „Papyki” znajdowała się duża wieś ukraińska – Moszczenica. Aby dojechać z Peretoki do Wólki Kotowskiej, odległej o jakieś 5-7 kilometrów, potrzeba było minąć las, przeprawić się przez rzeczkę Bród, obok Moszczenicy i dalej iść drogą właściwą.
Minęły dwa lata od przeprowadzki, gdy Pan Bóg pobłogosławił rodzinie Janiny i Piotra kolejnym synem: 19 grudnia 1930 roku urodził się Henryk.
Drzew owocowych nie brakowało: jabłonie, grusze, śliwy, wiśnie, czereśnie, nawet głóg. Pod ręką były też owoce lasu – jagody, grzyby, jeżyny. Szyszki zbierano jako podpałkę do pieca. Jednym słowem: Wołyń – okolice piękne, żyzne, bogate we florę i faunę, oddziaływały na umysł i wyobraźnię, także na zdrowie. Życie jakie jawi mi się przed oczyma, życie ówczesne, porównałbym chyba do dwóch pór dnia: dzień i noc. Podobnie dzieliły się wnętrza domów (nie mówię w tej chwili o ekstrawagancji zamożnej warstwy), przegrodzone na dwie części – kuchnia i pokój. Tak właśnie było u Janiny i Piotra w okresie peretockim. Duża, jasna, obszerna izba kuchenna, podłoga drewniana, w prawym rogu murowany piec z cegły – ogromny, dwuczęściowy. Można było tam śmiało położyć się nawet dorosłemu człowiekowi. Lewa część pieca z fajerkami na blacie, paleniskiem i popielnikiem służyła do gotowania potraw. Natomiast po prawej znajdowała się część do pieczenia chleba – zasadnicza część, która właśnie dawała możliwość różnorakich funkcji. Wymiary dosyć pokaźne – 2m x 2m, w środku łukowy otwór-palenisko na wsuw bochnów chleba, u dołu wnęka – zapewne do przechowywania drewna. W takich wnękach pod piecem chowano się nierzadko w mrocznych dniach przed watahami UPA. Lewy kąt kuchni był zarezerwowany na łóżko, bliżej – między dwoma oknami stół jadalny, natomiast zaraz przy wejściu, z lewej strony stół stolarski i tokarnia przy oknie. Tam pracował Piotr. Druga izba, do której prowadziły drzwi w ściance działowej miała także swój piec kaflowy (tzw. „hrubkę”), umiejscowiony przy ścianie pieca chlebowego (komin). Na środku pokoju ustawiono stół owalny jesionowy i cztery krzesła, a w każdym kącie – łóżko. Poza tym na północnej ścianie (bez okien) królowała komoda.
Tyle pamięć. Reszta pozostaje w wyobraźni i domyśle. Oczywiście łóżek każdemu osobno nie sposób było przygotować, dlatego dzielono się jak tylko można było. Więc młody Aleksander spał z podrastającym Henrykiem, Maria z mamą, Genowefie – jako najstarszej przydzielono osobne łóżko. Ojciec Piotr, jako że długo w noc – bywało – pracował przy warsztacie, miał swoje legowisko w kuchni. Była też oczywiście w pogotowiu i kołyska czuwająca od początku małżeństwa. I zegar liczący godziny i lata… Wyjdźmy przed ganek. Tam usadowiona ławeczka, oraz dwa krzaki bzów pachnących niemiłosiernie wiosną, klomb z kwiatami, gdzie siano równie odurzającą maciejkę, a tuż za podwórkiem rozpościerały się grunty, które Piotr obsiewał, choćby hreczką (gryka). Obok stodoły wykopano studnię i ocembrowano, wodę czerpano korbą.
I życie toczyło powoli swe wody, codzienność zdawała się dla dorosłych jednaka, dla dzieci odkrywcza. Potrzeba było radzić sobie i być samowystarczalnym bardziej niż współcześnie. Oto Janina bierze dzieżkę z drzewa i rozczynia w niej chleb, później w niecce wyrabia ciasto. Nieraz zdarzało się, że ktoś schodząc z pieca nieostrożnie, psuł zaczyn wrażając nogę w sam jej środek. Gdy w drugiej niecce kąpano dzieci, już krowy zaczynają wołać, pełne mleka, więc bierze gospodyni reszkę drewnianą i idzie nakarmić zwierzęta, a później wydoić (do szkopka). Dobrze, że w pobliżu płynie strumyk, tam można pójść z tarką, zapasem popiołu drzewnego jako środka do prania, bo już czekają dalsze prace. Mydło? Owszem – też własnej produkcji z kości cieląt, świń, gotowano z sodą kaustyczną. Powszechnie używane wtedy wśród ludności wiejskiej lampy naftowe miały odpowiednią numerację, na przykład dziadek Piotr do pracy używał lampy numer 12. Przed zimą robiono zapasy. Babcia Janina suszyła poziomki, grzyby; jedzono chyba wszystko, co miało znamiona jadalności: borówki, żurawiny (duże czerwone owoce), tarninę (gdy nastawały przymrozki stawała się bardziej słodka), głóg, czarną jagodę, orzechy laskowe. Wiosną, pod leszczyną, gdzie darń była usłana mnóstwem flanców kiełkujących z zeszłorocznych orzechów – dzieci wyciągały je i zajadały ze smakiem.
Jest to obraz, można powiedzieć nieprzekonujący do stwierdzeń o dobrobycie, tym niemniej opowieści są przekazywane jako beztroska lat dzieciństwa. Nierzadko pewnie wiązano koniec z końcem, ale były też i „tłuste” chwile, jeżeli nie lata. (A może lata?) Oczywiście, że były szynki, mięso przetopione i trzymane w bańce metalowej, tak doskonałe do rozsmarowania na pajdach chleba, żeberka chowane do „maciuka”, przetrzymywane na strychu przy kominie. Słoninę znajdowano w beczce zwanej faską. Posolona, długi czas zachowywała walory smakowe i znamiona świeżości. Herbata jako rarytas pojawiała się przy wielkich świętach, wtedy kupowano i cytryny. Ale święta to także pietyzm i tradycja. Co przetrwało w pamięci? Na początku, przed Wilią Bożego Narodzenia była modlitwa. Głowa rodziny – Piotr brał do ręki książeczkę do nabożeństwa i rozpoczynał nabożnie litanię do Najświętszego Serca Pana Jezusa, potem pacierz, kolęda, łamanie opłatkiem. Potrawy szykowała Janina: ryby, śledzie, pierogi gotowane z makiem, maczane w miodzie, kutia z miodem (pszenicę tłuczono w stępie). A Wielkanoc – to duże pudło smakowitych ciastek, pyszne babki i mazurki. Strawę duchową prenumerował Piotr w postaci „Rycerza Niepokalanej”.
Najbliższy kościół oddalony był o jakieś 9 kilometrów, w Ołyce. (Tam zawierano śluby, chrzczono, bierzmowano, przystępowano do Pierwszej Komunii Świętej), na mszę chodzono w niedzielę, przez Derno, zazwyczaj pieszo. Jak wspomina Henryk, bywało że Mama niosła go na plecach („na barana”), bo bolały nogi. Rzadko, ale zdarzało się, że najmowano bryczkę, która kosztowała – bagatela! – złotówkę od osoby. Chołoniewscy nie trzymali koni, bo Piotr pracował często w terenie, a był czas, że pragnął nawet zakupić mieszkanie w miasteczku Kiwerce, ale Janina nie poparła tego pomysłu. Więc nadal chodził pieszo tam, gdzie potrzebowano stolarza. Znany był już powszechnie w okolicy, powierzano mu najprzeróżniejsze prace w Cumaniu, Klewaniu, Boruchowie, Poniatowie, Ołyce (ławki do kościoła). W Horodyszczach pracował dla Ukraińców, na Zofiówce budował kościół drewniany, modrzewiowy. Przy budowie pomagał mu między innymi Wiktor Konefał – brat Weroniki (niestety kościół został spalony przez Ukraińców w czasie rzezi UPA). A także w Johanowie. Fragmenty ze wspomnień Ojca opracował Zbigniew Chołoniewski. |
|