WSPOMNIENIA MARIANA SIKORSKIEGO
Z KOLONII UŁANÓWKA W POW. WŁODZIMIERZ WOŁYŃSKI NA WOŁYNIU 1939 - 1944

Wspomnienia wysłuchał, spisał i opracował Sławomir Tomasz Roch, 2009 r. e-mail: rycerzniebieski(at)wp.pl 

 

 

Nazywam się Marian Sikorski, mam 69 lat , mieszkam na koloni Siedliska nr . Urodziłem się 8.09.1933 r. w Izowie, gm Chotiaczów, powiat Włodzimierz Wołyński. Moja rodzina jest polska, tato miał na imię Marcin, a mama Helena z domu Bieszczanik. Tato był z zawodu belczarzem, potrafił robić belki i obrabiać drzewo. Pochodził z Nielisza z Zamojszczyzny, ożenił się z Zofią Bieszczanik i zamieszkał w Hamerni. Gdy jego pierwsza żona umarła, mój tato ożenił się z jej rodzoną siostrą Heleną. Razem zamieszkali we wsi Panieńskie koło Zamościa. Około 1931 r. Nasz tata wyjechał na Wołyń, aby pomagać i pracować na życie przy melioracji. Niedługo później kupił gospodarstwo i dom we wsi Izów, w gminie Chotiaczów i sprowadził żonę wraz z czworgiem dzieci po pierwszej matce Zofii: Marię, Janinę, Helenę i Jana oraz troje dzieci zrodzonych już z drugiej żony Heleny: Bolesława, Zofię i Stanisława. Ja byłem już więc ósmym dzieckiem, po mnie urodziło się jeszcze dwoje dzieci: Alicja i Tadeusz. Nasza wioska położona była nad samym Bugiem, do którego było tylko 50 m, a do Uściługa 3 km drogą. Tam była nasza parafia i nasz kościółek, w którym zostałem ochrzczony. Odpust w naszym kościele był latem pamiętam, że gdy miałem zaledwie 3 latka i byłem na takich uroczystościach odpustowych, zgubiłem się w tłumie ludzi. Wszystko się jednak dobrze skończyło, gdy znalazła mnie moja starsza siostra Zosia, która była harcerką polską i miała ładny mundurek. Spośród mojego licznego rodzeństwa, harcerzami byli też moi dwaj starsi bracia: Bolesław i Stanisław.

Nasza wioska była nieduża, około 25 gospodarstw, ukraińska. Ponieważ ogromną większość stanowili Ukraińcy, prawie wszyscy w okolicy mówili po ukraińsku, w niedzielę i święta chodzili modlić się do swojej prawosławnej cerkwi, która stała w środku naszej wsi. Nie przypominam sobie, aby w naszej wsi jeszcze ktoś mówił po polsku, chyba byliśmy tam jedyną rodziną polską. Przed II wojną światową w naszej wiosce było bardzo spokojnie, żyliśmy wszyscy w zgodzie, ja byłem jeszcze za mały, aby mieć kolegów i koleżanki, ale moje starsze rodzeństwo, które chodziło do szkoły do Uściługa, miało wielu znajomych i to zarówno Polaków jak i Ukraińców oraz Żydów. Wielokrotnie wspominali potem po wojnie w rozmowach, że życie w Izowie w latach przedwojennych to była prawie „sielanka”. Nie było mowy o jakiejkolwiek formie prześladowania, a cóż dopiero powiedzieć o przemocy. Nigdzie nie spotkaliśmy się z piosenkami, których treść byłaby obraźliwa dla naszego narodu czy ojczyzny. Dziś tak sobie myślę, że gdyby ktoś w tamtym czasie, powiedział nam, że za kilka lat Ukraińcy będą masowo mordować Polaków, nie uwierzyłbym. Mój tato Marcin opowiadał, że przed wojną zdarzało się nawet tak, że nasi Ukraińcy mieli lepsze prawa w urzędach, byli lepiej traktowani niż miejscowi Polacy. Dla przykładu w urzędach, Polakom kazano niekiedy czekać, gdy Ukraińcy byli obsługiwani pierwsi.


 
WRZESIEŃ 1939 ROK

 

W pierwszym dniu wojny miałem zaledwie 6 lat, pamiętam że gdy przybliżył się do nas front, Niemcy atakowali na miasto Uściług. W naszej wsi byli tylko jeden dzień, po czym zaraz cofnęli się z powrotem za rzekę Bug. Nie zauważyłem w tym czasie jakiegoś szczególnego poruszenia wśród miejscowej ludności ukraińskiej. Jednak gdy przyszli do nas Sowieci, wielu naszych Ukraińców pozakładało sobie czerwone opaski na ręce i chodziło po okolicy z bronią. Gdy rozbite polskie oddziały, cofały się we wrześniu przed nacierającymi Sowietami, polscy żołnierze przerzucili przez rzekę Bug pontonowy most zaraz, niedaleko naszej wsi. Uciekający żołnierze przechodząc przez ten most na naszą stronę, zatapiali wiele broni, przede wszystkim ręcznej w rzece. Ukraińcy niemal w tym samym momencie, podpływali na łodziach w te miejsca i wyławiali porzuconą broń polską. Potem gdzieś to chyba magazynowali, a część zatrzymywali oczywiście przy sobie. Nie przypominam sobie, aby Ukraińcy atakowali polskich żołnierzy, gdy ci przeprawiali się na naszą stronę. Ale mój tato opowiadał mi osobiście, że we wrześniu trzech Ukraińców stało na drodze Uściłudzkiej w Izowie. W pewnym momencie nadjechał motocyklem polski żołnierz ubrany w mundur wojskowy. Jeden z tych Ukraińców nagle podniósł karabin, przymierzył i strzelił zabijając żołnierza na miejscu. Gdy motocykl się przewrócił, Ukraińcy podbiegli do niego i zaczęli go przeszukiwać. Kiedy znaleźli dokumenty zabitego, zaczęli w głos rozpaczać, ponieważ okazało się że zabili swojego, Ukraińca w polskim wojsku. Tato opowiedział mi to jeszcze tego samego dnia, kiedy to się wydarzyło na drodze Uściłudzkiej.

Wejście Sowietów do naszej wsi, wielu miejscowych Ukraińców przyjęło z nieukrywaną radością, mieli nadzieję zbudować przy nich „Samostijną Ukrainę”. Zaraz po wejściu Sowietów, mój tato pełnił wraz z innymi wartę na granicznej teraz rzece Bug. Pewnego razu przyszedł do niego i jeszcze dwóch miejscowych Ukraińców pewien oficer sowiecki, który zaczął namawiać wszystkich trzech, aby zniszczyli świętą figurę, stojącą tuż przy cerkwi prawosławnej. Wtedy mój tato odważnie wyznał tak: „Ja jestem Polakiem, a ta Cerkiew prawosławna, ja tego Krzyża nie stawiałem i ja go nie będę burzył!” Wtedy ten sowiecki oficer powiedział tak: „Wy Polaczki jeszcze Chrysta macie na szyi, ale my was przerobimy, że Boga nie ma!” Pragnę podkreślić, że choć już po wejściu Sowietów, niektórzy Ukraińcy bywali w swoim zachowaniu ordynarni, jednak jeszcze nie czuliśmy się bezpośrednio zagrożeni z ich strony.

Od późnej jesieni, gdzieś od listopada zaczął się jednak dla naszej rodziny bardzo trudny czas w Izowie. Ponieważ mieszkaliśmy tuż nad rzeką graniczną, prawie co noc przychodzili do nas Sowieci i robili rewizję, czy nie ukrywa się u nas jakiś uciekinier, z tej czy z tamtej strony Bugu. Było to dla nas wszystkich wielkim udręczeniem. Poza tym zima 1940 r. przebiegła bardzo spokojnie, jednak już w kwietniu 1940 r., Sowieci przymusowo przesiedlili nas z pasa nadgranicznego do wsi Ułanówka, gm. Mikulicze, powiat Włodzimierz Wołyński. Tu w zamian otrzymaliśmy całą gospodarkę z domem i ziemią, po innej polskiej rodzinie, którą Sowieci niedawno wywieźli na Syberię. Potem udało nam się dowiedzieć, że poprzedni właściciel nazywał się Rybczyński, był osadnikiem wojskowym, który te ziemię otrzymał jako dar od Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego, za wcześniejszą, wierną służbę dla ojczyzny. Właśnie pana Rybczyńskiego spotkałem latem 1945 r., zupełnie przypadkowo w Zamościu, na drodze do stacji kolejowej. Podczas rozmowy ustaliliśmy, że on jest właśnie pierwszym właścicielem naszego gospodarstwa w Ułanówce.

Zupełnie wyczyszczona, nieduża wieś Ułanówka, znowu zapełniła się ludźmi nasiedlonymi znad Bugu. Było tam zaledwie piętnaście numerów, w tym pięć rodzin polskich. Teraz znowu mogliśmy sobie przypomnieć spokojne lata przedwojenne, nasi ukraińscy sąsiedzi byli wyjątkowo zgodni i utrzymywali z nami poprawne stosunki. W tym czasie nikt nawet jeszcze nie wspominał o jakiś napadach na polskie domy i rodziny. Poza tym wszyscy bali się Sowietów, którzy gdy tylko, ktoś za wysoko podskoczył zaraz organizowali wycieczkę na „białe, milutkie niedźwiedzie”. Sowieci powtarzali wszystkim bardzo wyraźnie: „U nas wszyscy jednakowi, czy to Polacy, czy Żydzi, czy Ukraińcy!”

Teraz nasza parafia znajdowała się w polsko – ukraińskiej wsi Sielec, oddalonej od Ułanówki około 5 km. Tam też zacząłem chodzić kilka razy w tygodniu, na nauki do I Komunii świętej. Moja pierwsza Komunia święta wypadła w niedzielę, w końcu czerwca 1943 r.


 
CZERWIEC 1941 ROK

 

Gdy przyszli w nasze strony po raz drugi Niemcy, byłem właśnie w naszym domu w Ułanówce. Zanim się jeszcze pojawili, do naszej wsi wjechały wojska sowieckie i zaczęły okopywać w naszym ogrodzie i sadzie działa artyleryjskie, widać było jak gorączkowo szykują się do bitwy! Gdy nasz tata Marcin zobaczył co się szykuje, zabrał całą naszą rodzinę i uciekliśmy do sąsiedniej wsi Mariawola. Tam nocowaliśmy tylko jedną noc, bowiem Sowieci już na drugi dzień, opuścili naszą wieś i wycofali się dalej na wschód, a my znów wróciliśmy do naszego domu w Ułanówce.
Nie zauważyłem, aby miejscowi szczególnie radośnie przeżywali przyjście na te tereny Niemców, nigdzie nie zauważyłem bramy powitalnej oraz kwiatów na powitanie. Nie przypominam sobie także, aby ktoś w tym czasie w głos naśmiewał się z Polski lub Polaków, aby wyśpiewywał wrogie w treści piosenki na Polaków. Spokój panował w naszej okolicy przez cały rok 1941 i jeszcze nawet 1942. W tym czasie jeszcze nie baliśmy się nocować w naszych domach i nie obawialiśmy niebezpieczeństwa ze strony Ukraińców. Nadal byli to dobrzy, spokojni sąsiedzi, których nawet właściwie uważaliśmy za naszych sprzymierzeńców, szczególnie w walce przeciwko wspólnemu wrogowi Niemcom. Nic nie wiedzieliśmy o tym, że tam na wschodzie, daleko na Wołyniu już zdarzają się napady i morderstwa na Polakach i to coraz częściej.

Boże Narodzenie 1942 r. przebiegło także bardzo spokojnie, kolędowaliśmy bez większych obaw o swoje życie. Tak samo „radośnie” świętowaliśmy święta Zmartwychwstania Pańskiego w 1943 r., ale i do naszych zagród zapukała w końcu śmierć. W czerwcową noc do domu Polaków Binkowskich przyjechało furmanką czterech uzbrojonych w karabiny Ukraińców. Zaczęli pukać do drzwi domu, gdy żona Binkowskiego zapytała kto przychodzi tak późno? Wtedy z jeden z Ukraińców powiedział po polsku tak: „Chcemy się napić wody!” Binkowska uprzejmie poinformowała, że jest wiadro przy studni i można się swobodnie napić. Wtedy drugi Ukrainiec zaraz dodał: „Czy można też dostać zapałki, aby zapalić papierosa?” W tej sytuacji Binkowska otworzyła drzwi, aby im podać zapałki, ale oni zaraz weszli do środka i z miejsca zaczęli pytać się o syna Tadeusza: „Gdzie Tadeusz Binkowski?” Matka już mocno zaniepokojona odpowiedziała: „Śpi w pokoju!” Zaraz tam weszli i nakazali mu, aby się szybko ubrał i udał razem z nimi, powiedzieli: „Zbieraj się! Z nami pojedziesz!”. Tadeusz ubrał się i pojechał z nimi, miał jednak niedobre przeczucia, gdyż już na podwórku jego domu zawiązali mu oczy przepaską, tak aby nie wiedział dokąd jedzie. Zajechali tymczasem do pobliskiego lasu, gdzie było dużo niewysokich krzaków i tam kazali mu zsiąść z wozu, następnie podali mu łopatkę, aby wykopał spory dół. Gdy to uczynił, kazali mu się rozebrać, wrzucili ubranie do dołu i zaczęli go bić, pytając przy tym co chwilę: „Gdzie masz ukrytą broń?”. Tak go zbili, że już znajdował się na granicy ludzkiej wytrzymałości, wtedy przyszła mu do głowy zbawienna myśl: „Jak mnie tu zakatują, to nikt się nie dowie o moim losie, nawet rodzina nie będzie wiedzieć, gdzie jestem pochowany. Jeśli jednak powiem im, że mam rzeczywiście ukrytą broń, to mnie przynajmniej zawiozą do domu i tam mnie zabiją, ale będę przynajmniej pochowany na cmentarzu!” Rzekł więc zaraz katującym go oprawcom tak: „Mam broń, pistolet „Wisa”.” A oni na to: „Gdzie go ukryłeś?” Tadeusz odpowiedział: „Tam gdzie spałem, pod moją poduszką jest ukryty pistolet.” Wtedy oni na to: „Ubieraj się szybko!” W tym czasie zaczęło już świtać, powoli robił się dzień. Dopiero wtedy zdjęli mu opaskę z oczu, a on od razu rozpoznał dwóch swoich kolegów Ukraińców ze szkoły. Powiedzieli do niego: „Prowadź do swojego domu, najprostszą drogą.” Gdy przyjechali furmanką na podwórko Binkowskich, trzech Ukraińców zaczęło dobijać się do drzwi domu i krzyczeć, aby ich zaraz wpuszczono do środka. W tym czasie dwóch innych, obok furtki do ogrodu, cały czas pod bronią pilnowało pobitego Tadeusza. Wcześniej, gdy ojciec Tadeusza, zauważył powracających Ukraińców, zaraz rzekł do swojej żony: „Tadka zabili i przyszli po mnie!”. Potem nie namyślając się wcale, otworzył okno i wyskoczył, aby polem pełnym żyta dopaść jak najszybciej do skraju lasu. Gdy był już nieco bardziej bezpieczny, lasem przedostał się na drugą wieś do Mariowoli, gdzie mieszkała dobrze mu znajoma, polska rodzina Halamów. Gospodarz okazał się dobrym przyjacielem, podarował Binkowskiemu, chyba Władysław, potrzebne ubranie i buty, aby mógł spokojnie wrócić do domu.

Tymczasem gdy Binkowski tylko wyskoczył przez okno, jego żona otworzyła drzwi domu. Trzech Ukraińców gwałtownie wpadło do domu i od razu skierowali się do łóżka Tadeusza szukając ukrytego pistoletu. W tym momencie Binkowska wybuchła płaczem, żaląc się i tłumacząc, że syn nie ma żadnej broni. Ponieważ zrobiło się małe zamieszanie, jeden z Ukraińców, aby uspokoić sytuację strzelił na postrach w sufit. Odgłos strzału w domu zaniepokoił obu Ukraińców, którzy pilnowali Tadka. Gdy oni odruchowo spojrzeli na dom, chłopak sprytnie to wykorzystał, złapał ich obu za bety i mocno nimi zakręcił tak, że ich poprzewracał. Sam błyskawicznie skoczył przez płot, przebiegł przez drogę i zdołał skryć się w zbożu. W tym samym czasie mój ojciec Marcin Sikorski niósł nasz pług do pewnej Ukrainki, gdy spotkał uciekającego Tadzika, ten rzekł do niego: „Idź pan do naszego domu i zobacz co słychać tam u nas.”, sam szybko się oddalił. Ojciec zostawił pług i poszedł do domu Binkowskich, kiedy przyszedł zastał wszystkich płaczących nad śmiercią syna Tadeusza. Zaraz wszystkich pocieszył mówiąc: „Tadeusz żyje, przed chwilą go spotkałem, prosił mnie abym złożył wam wizytę i dowiedział się, co u was słychać?” Po chwili wrócił także ojciec rodziny, po przywitaniu wyszedł na dwór i głośno nawoływał syna. Dopiero po pewnym czasie przyszedł Tadeusz, był tak poważnie pobity, że prawie nie był wstanie ustać na nogach o własnych siłach. Władysław zaraz założył konia i zamierzał zawieźć go w pierzynie do Włodzimierza Wołyńskiego, do szpitala. Od kolonii do szosy z Łucka do Włodzimierza było zaledwie 6 km, ledwie wyjechał na szosę, zaraz spotkał Niemców, którzy jechali trzema pancernymi samochodami. Samochody zatrzymały się, a z jednego z nich wyszedł niemiecki oficer, widać dowódca. Niemiec z miejsca zaczął się wypytywać, co Binkowski wiezie na wozie, Władysław tłumaczył, że ciężko pobitego syna, napadniętego niedawno przez bandytów. Umiał dobrze mówić po niemiecku tłumaczył, że jego żona jest z pochodzenia Niemką, z domu bowiem nazywa się Werner. W tej sytuacji zabrali Tadeusza ze sobą i obiecali się nim zaopiekować, jemu samemu kazali przyjechać na drugi dzień do Włodzimierza i wstawić się na 6.00 w koszarach niemieckich. Gdy na drugi dzień zrobił jak kazano, Niemcy przyjęli go dobrze, dali pełne ubranie wojskowe oraz broń do ręki, spotkał się też z synem.

Niemcy postanowili wraz z Binkowskimi dokonać zwiadu w ukraińskiej kolonii, z której pochodzili rozpoznani przez Tadeusza koledzy szkolni. Udali się tam trzema samochodami, razem 70 uzbrojonych żołnierzy niemieckich. To była mała kolonia, położona w lesie około 5 km od wsi Ułanówka. Gdy się zbliżali do lasu, zaczął strzelać karabin maszynowy, ale po chwili ucichł, widocznie trafili Ukraińca, bądź się wycofał. Pamiętam, że Binkowski sądził nawet, że to on trafił tego strzelca. Najazd niemiecki na kolonię trwał krótko, żołnierze okrążyli kolonię, podpalili zabudowania i wybili wszystkich obecnych mieszkańców. Doszczętnie spłonęło około 10 gospodarstw ukraińskich, także z ludzi nikt nie ocalał.

Ojciec i syn Binkowscy brali w tej rzezi czynny udział. Gdy wracali z powrotem, wstąpili do gospodarstwa Binkowskich w Ułanówce i zabrali ze sobą całą ich rodzinę. W domu została się tylko matka Binkowskich z domu Werner. Po powrocie do miasta Niemcy przydzielili rodzinie Binkowskich osobne mieszkanie, w którym się na razie zatrzymali. Tymczasem stara Wernerka w dzień pilnowała gospodarstwa, a noc spędzała we wsi Mariawola u Halamy.

Nasz tato opowiedział całe najście na rodzinę Binkowskich w naszym domu zaraz po powrocie, od tej pory zaczęliśmy się poważnie lękać o życie i baliśmy się pozostawać na noc w naszym domu. Dlatego zrobiliśmy sobie kryjówkę w stodole, w słomie i tam nocowaliśmy. Zaraz w tę samą, może następną już noc, do stodoły przyszła nasza mama, obudziła nas i powiedziała, abyśmy natychmiast powstawali, bo już pali się gospodarstwo Binkowskich. Tej nocy nie spaliśmy już do rana, ale czuwaliśmy wszyscy na polu do rana. Gdy rodzice zaczęli robić oporządek, ja polami i zbożami udałem się do Binkowskich, aby zobaczyć co tam się właściwie wydarzyło. Będąc już bardzo blisko, zobaczyłem Ukraińca z karabinem, który stał na podwórku, wokół niego były już tylko same zgliszcza, tylko popiół się dopalał. Nagle Ukrainiec mnie zobaczył, podniósł karabin w moją stronę i krzyknął wyraźnie zdenerwowany: „Udieraj!”. Natychmiast rzuciłem się do ucieczki, bardzo się przestraszyłem. Wydaje mi się, że ten Ukrainiec, był mi znajomy, podobny był do któregoś z dwóch braci Sas, którzy obaj prawdopodobnie należeli do banderowców. Jednemu było na imię Kola. Od tego wydarzenia tym bardziej nie nocowaliśmy już w naszym domu, ale przez dwa tygodnie kryliśmy po różnych miejscach. Najczęściej chowaliśmy się w stodole, w piwnicy, w ogrodach, sadach i na polach.


 
ZAGŁADA KOLONII UŁANÓWKA

 

Pamiętam jak dziś jak bardzo ja i inne dzieci cieszyliśmy się z pierwszej Komunii świętej, do naszego serca po raz pierwszy w życiu przyszedł Pan Jezus. Tak było jeszcze w niedzielę, ale już w pierwszą środę po tej uroczystości moja dziecięca radość została brutalnie pogwałcona przez ukraińskich Rezunów, którzy zaatakowali naszą kolonię i mieszkających w niej Polaków. Atak nastąpił w biały dzień, około godziny 15.00 może 16.00, byłem w tym czasie na swoim podwórku, gdy zobaczyłem, że dookoła palą się polskie budynki gospodarcze. Ogień przybierał na sile we wsi Mariowola oraz na początku naszej kolonii, nasz tato mając lepsze rozeznanie niż ja, potwierdził, że podpalono polskie zabudowania. W tym czasie całą drogą, która wiodła przez naszą wieś, uciekali już ludzie do lasu. Byli to w przeważającej liczbie Ukraińcy, którzy z całymi rodzinami i z dobytkiem na wozach, szukali schronienia w lesie. W tej decydującej o naszym życiu chwili, nasza mama krzyknęła głośno: „Rozproszcie się, uciekajcie razem we dwóch, może ktoś z was przeżyje!” Natychmiast ja i mój brat Stanisław posłuchaliśmy naszej mamy i dołączyliśmy do kolumny uciekających Ukraińców. Tu tylko trochę poczuliśmy się bezpieczniejsi, trwało to jednak bardzo krótko. Oto bowiem niektóre ukraińskie dzieci, z którymi razem uciekaliśmy do lasu, poczęły rzucać w nas grudami ziemi i krzyczały przy tym tak: „Wy Lachy, wracajcie się!”. Jednak ani ja, ani mój brat pod wpływem grożącego, większego niebezpieczeństwa nie zważaliśmy właściwie na te wystąpienia 11 może 12 letnich dzieci. I pomimo, że starsi Ukraińcy nie tylko akceptowali to zachowanie, ale krzyczeli pod naszym adresem tak samo, zdecydowaliśmy się uciekać z nimi dalej. Gdy znaleźliśmy się w lesie, zatrzymaliśmy się i mieliśmy nadzieję, że teraz będzie już bezpieczniej, że teraz trochę odpoczniemy. Tymczasem jeden z dorosłych Ukraińców lat ok. 50, którego nie znaliśmy, przyjrzał nam się, a następnie powiedział do nas: Ja was zabiję!”. Po tych słowach schylił się do swojego wozu i zaczął odpinać orczyk, w tym momencie rzuciliśmy się do ucieczki, nie mieliśmy ochoty, aby nas tym orczykiem po ukraińsku pogłaskał! Gdy uciekaliśmy, byliśmy śmiertelnie wystraszeni i bardzo płakaliśmy w obliczu objawionej, tak niezrozumiałej dla nas, jako jeszcze przecież małych chłopców nienawiści. Uciekaliśmy przed siebie, aby dalej od tego strasznego miejsca, w końcu zrobiło się ciemno, a my trafiliśmy na nasze pole, położone tuż obok naszego domu. Gdy tam przebywaliśmy, znalazł nas znajomy Ukrainiec, stary Homelko lat ok. 60 i zabrał dobrodusznie do swojego domu, obiecując się nami zaopiekować. Gdy tylko znaleźliśmy się w jego domu, zaraz legliśmy na łóżku, które stało w kuchni i zasnęliśmy prawie natychmiast, choć pod nami była tylko słoma. Tak byliśmy już mocno wyczerpani. W tym czasie do domu Ukraińca Homelko, naschodziło się wielu Ukraińców i urządzili sobie pijacką libację. Jeden z nich w trakcie ucztowania, najwyraźniej się przewrócił i upadł do tyłu na łóżko, na którym spałem ja i mój brat, tak że przygniótł mi nogi. Do tej pory spałem tak twardo, że nic nie słyszałem, co się dookoła mnie działo, teraz jednak przebudziłem się, a on z miejsca, zaczął mnie po ukraińsku przepraszać, mówiąc: „Praszczaj, praszczaj!” W tym samym czasie jego towarzysze wznosili do góry samogonkę, pili łapczywie i krzyczeli na cały głos radośnie: „Vivat Ukraina!” Krzyczeli jeden przez drugiego, tak że robił się z tego „Wielki Jarmok”. Uświadomiłem sobie, że jestem w samym gnieździe szerszeni, w samym piekle, byłem przekonany, że gdyby Ci pseudo bohaterzy Ukrainy poznali, że te śpiące na łóżku dzieci, to „Polaczki”, ubili by nas tam na miejscu. Bardzo dokładnie przypominam sobie, że ich ręce i rękawy, aż po same łokcie pokryte były gęsto krwią. Mieli przy sobie siekiery i noże, także mocno okrwawione. Jestem prawie pewien, że była to krew ofiar z Ułanówki, które może jeszcze godzinę temu Ukraińcy bestialsko mordowali. Teraz zaś po skończonej robocie zażywali rozkoszy, pijąc do woli gorzałki, w końcu trzeba czymś zagłuszyć może odzywające się jeszcze sumienie. Pamiętam jeszcze tylko, że w kuchni było też siwo od dymu papierosowego. Potem znowu zasnąłem tak głęboko, że nic już do mnie więcej nie dotarło.

Obudziłem się ponownie dopiero nad ranem, gdy słoneczne promienie spoczęły na mojej twarzy. W kuchni było już pusto, natychmiast obudziłem Staszka i wybiegliśmy z domu na podwórze, ale tam też już nikogo nie było. Wtedy spojrzeliśmy na nasz dom i zauważyliśmy wydobywający się dym z komina. Baliśmy się jednak iść wprost do domu, gdy podeszliśmy bliżej, ujrzeliśmy jak dwóch Ukraińców stoi na naszym podwórku i o czymś rozmawiają. Kryjąc się, zbliżyliśmy się do nich, aby podsłuchać o czym to teraz rozprawiają. Jednak jeden z nich, znajomy Kulisz, zobaczył nas i uderzył mnie batem po nogach. Natychmiast rzuciliśmy się do ucieczki i wpadliśmy do naszego domu. Tu zastaliśmy już prawie całą naszą rodzinę, wszyscy szczęśliwie ocaleli, jak dotąd brakowało wciąż naszego taty i najstarszego brata Bolesława. Jednak ku niezmiernej radości wszystkich, po piętnastu minutach przyszli i oni, cali zdrowi. Teraz wszyscy zaczęli opowiadać, jakim cudem uniknęli śmierci oraz co się stało z pozostałymi mieszkańcami naszej kolonii.

Pierwsza rozpoczęła nasza mama: „Zaraz na początku napadu ukryła się w maku w naszym ogrodzie, razem z nią były moje dwie rodzone siostry oraz malutki jeszcze brat Tadeusz. Po chwili zobaczyła znajomego Ukraińca, jeszcze z Izowa nad Bugiem, obecnie również zamieszkałego w Ułanówce Kulisza. Szedł drogą przez naszą kolonię i prowadził ze sobą Polaków: starego Kobylarza, jego żonę oraz ich wnuczka Bolesława lat ok. 7. Słyszałam jak Kulisz mówił do Kobylarzy tak: „Chodźcie, chodźcie! Zobaczymy, co tam u was się dzieje. Kto tam do was przyjechał?” Bardzo chciałam ich w tym momencie ostrzec, aby nie szli do swojego domu i już miałam krzyknąć do nich z ukrycia: „Nie idźcie do swojego domu, bo was tam wybiją!”, ale niestety przestraszyłam się Ukraińca Kulisza, który był z nimi. Oni tymczasem oddali się i podchodzili powoli pod górę gdzie stał ich dom, wtedy naprzeciw nich wyszło dwóch innych Ukraińców, uzbrojonych w karabiny i od razu gromko krzyknęli: „RUKI WIERCH!” Gdy natychmiast zastosowali się do rozkazu i podnieśli ręce, powiedzieli do Kulisza: „Ty puskaj!” i już razem poprowadzili biednych Kobylarzy dalej w stronę ich domu, ale już pod bronią. Gdy tylko zeszli z głównego traktu na drogę prowadzącą do ich domu, Kulisz zdradziecko rzucił się na starego Kobylarza i począł gwałtownie wykręcać, a nawet łamać mu ręce. Potem zaczął też łamać mu nogi, gdy Kobylarz usiłował się wyrwać oprawcom, drugi Ukrainiec o nazwisku Taszak, sąsiad Kobylarza, uderzył go mocno siekierą w głowę rozcinając ją niemal na pół. Jedna połowa głowy wraz z mózgiem, padła od razu na drogę, z drugą konający Kobylarz lat ok. 75, zdołał jeszcze przebiec 14 rzędów kartofli zanim upadł na ziemię.” Moja mama tak to sobie wszystko wyobraziła bowiem na własne oczy widziała ich wszystkich z ukrycia do momentu kiedy weszli na górę i za nią znikli. Miała zresztą do tego podstawy, opowiadała bowiem dalej tak: „Jak tylko znikli mi z oczu za górką, już niedaleko domu Kobylarzy, zaraz usłyszałam głos starego Kobylarza: „Kulisz ja ci nic nie jestem winien!”, a po chwili krzyknął głośno „Rany Boga!” W tym momencie usłyszałam głuche uderzenie siekierą.” Z tego co opowiadała moja mama zrozumiałem, że ona i moje rodzeństwo znajdowali się ukryci około 250 m od miejsca zbrodni. Pragnę podkreślić, że także ja słyszałem wyraźnie wołanie pana Kobylarza: „Rany Boga!”, a potem jakby odgłos głuchego uderzenia siekiery, potem zapanowała głucha cisza. W tym momencie w swoim sercu, domyślałem się ktoś właśnie został zamordowany, nie mogłem jednak być naocznym świadkiem tych wydarzeń, gdyż byłem już w tym momencie w lesie wraz z moim bratem Staszkiem, około 400 m od miejsca zbrodni. Po 10 minutach usłyszałem jeszcze od strony domu Kobylarzy jeden strzał, a potem dwa kolejne. Gdy mama to wszystko opowiedziała, po chwili do naszego domu przyszli: Kobylarz Stanisław, Tadeusz oraz Kazimierz i razem wybraliśmy się do ich domu, aby zobaczyć co się stało z ich rodzicami. Gdy przyszliśmy na miejsce mózg i jedna połowa głowy wciąż leżały na drodze, a pozostała część ciała niedaleko w kartoflisku. To było wstrząsające, pod ciężarem tej tragedii osobiście liczyłem ile rzędów rosnących ziemniaków, przebiegł ten człowiek z połową głowy, było ich aż 14. Po chwili poszliśmy dalej na podwórko i tam zobaczyliśmy na trawie ciało ich matki, lat ok. 70. Leżała z rozłożonymi rękami, ledwie w samej koszulinie, znać było wyraźnie dwie rany postrzałowe na piersiach. Małego Bolesława oprawcy postrzelili gdy próbował uciekać i ciężko zranili, zdołał co prawda ukryć się jeszcze w zbożu, ale wykrwawił się do rana.

Gdy my przyszliśmy na podwórko Kobylarzy, był tam już obecny Ukrainiec Taszak, który do tego czasu zdążył już wykopać duży dół na ciała, rzucił na jego dno pierzynę i począł ściągać ciała pomordowanych. Ja i synowie zabitych rodziców stanęliśmy nad tą mogiłą i zaczęliśmy śpiewać pieśni żałobne i inne kościelne. W tym momencie z lasu odezwał się karabin maszynowy, przestraszyliśmy się i natychmiast rzuciliśmy się do ucieczki. Po chwili byliśmy już w domu, bracia Kobylarze jeszcze tego samego dnia, postanowili uciec do Włodzimierza Wołyńskiego. Jest mi wiadome, że wszyscy trzej przeżyli wojnę, niestety jeden z nich Tadeusz, zamordowany został tuż obok swojego domu, a dwaj pozostali żyją prawdopodobnie do dziś we Wrocławiu.

Na dwie godziny przed napadem na naszą kolonię, oprawcy ukraińscy wymordowali prawie całą polską rodzinę o nazwisku Adwent, która mieszkała kawałek od nas, właściwie już pod samym lasem. Bandyci napadli na ich dom w samo południe, kiedy wszyscy razem jedli właśnie obiad. Niespodziewanie i gwałtownie wdarli się do domu i obstawili całą rodzinę przy stole, następnie brali po kolei od stołu i stawiali pojedynczo pod ścianą, zabijając strzałami. Najpierw wystrzelali w ten sposób 7 sióstr, a potem ich rodziców. Po rzezi, wychodząc z domu podpalili dom i zabudowania gospodarcze. Gryzący dym płonącego domu, ocucił jedną z postrzelonych sióstr, choć była ostrzelana pierwsza z wszystkich, cudem przeżyła te masakrę pod ciałami pozostałych, którzy strzelani padali potem na nią. Będąc ciężko ranna, resztkami sił, wygramoliła się i uciekła do lasu, który znajdował się zaraz koło ich domu. Następnie przedostała się do Włodzimierza, a potem do Polski. Po wojnie spotkał ją w Zamościu, mój rodzony brat Bolesław Sikorski i razem długo rozmawiali. Właśnie wtedy mu to wszystko osobiście opowiedziała, a on potem powtórzył wiernie to mi. Nie wiem co się później z nią stało, prawdopodobnie zamieszkała w Białobrzegach pod Zamościem. Do dziś nie wiem też, co się stało z całą polską rodziną Kalinowskich, także zamieszkałych do napadu w Ułanówce.

Tymczasem moja rodzina jeszcze przez dwa tygodnie, przebywała w naszym domu w Ułanówce. W dzień zwyczajnie pracowaliśmy, a nocą kryliśmy się przed wciąż możliwym napadem ze strony Ukraińców. Jednak po dwóch tygodniach przyjechał do swojego gospodarstwa na krótko Binkowski, wraz z nim przyjechali także Niemcy jednym samochodem pancernym. Powiedział wtedy bez ogródek do mojego taty: „Kum zbieraj swoją rodzinę i najpotrzebniejsze rzeczy i przyjeżdżajcie do Włodzimierza Wołyńskiego, tu nie ma co dłużej siedzieć!” Wtedy nasz tato już dłużej nie zwlekał, założył naszą kobyłę Kasztankę do wozu, zabrał trochę najpotrzebniejszych rzeczy i pościel oraz jedna krowę i ruszyliśmy wszyscy do miasta. Jednak moja mama pobiegła jeszcze do domu Ukraińca Kulisza, aby poinformować jego żonę Fiedorę, że ukryła nasze najcenniejsze rzeczy w ogrodzie w maku. Miała nadzieję, że ci znajomi Ukraińcy znajdą to i przechowają, a ona będzie mogła to kiedyś od nich odzyskać. W tym samym czasie, gdy kobiety rozmawiały ze sobą, nadszedł mąż Fiedory Kulisz i zapytał się żony wobec mojej mamy: „Gdzie kosa?” Ta zaraz odpowiedziała: „W kłunii (stodole).”, a on wyraźnie się spiesząc pobiegł w tamtą stronę. W tym momencie jego żona zmiarkowała się w jego zamiarach i przerażona krzyknęła: „UCIEKAJCIE SIKORSKA BO WAS HRYCIO ZARŻNIE!” Moja mama tak się przestraszyła, że zamiast rzucić się do ucieczki znieruchomiała, wtedy przytomna Fiedora siłą pchnęła ją z jej podwórka. Mama wybiegła z podwórka i uciekała co sił, zaraz za nią na drogę wyskoczył z kosą w ręku Ukrainiec Hrycio Kulisz. My tymczasem o tym co się działo, nie mieliśmy żadnego pojęcia, jechaliśmy już wozem do miasta, a obok niego szedł nasz tata z siekierą w ręku. Mamę zobaczyliśmy ponownie dopiero, jak już nas dogoniła, dopiero wtedy opowiedziała nam co się stało i jak ją Kulisz jeszcze kawałek drogi przez wieś gonił. W końcu jednak zrezygnował, chyba także dlatego, że zobaczył naszego tatę idącego obok wozu z siekierą. Podczas naszej drogi był jeszcze jeden niebezpieczny moment, gdy ktoś zaczął strzelać z RKM-u, gdzieś od strony Chmielowa. Poza tym nie było innych niespodzianek i tego samego dnia, szczęśliwie dojechaliśmy do rogatek miasta. Tu zatrzymali nas Niemcy i sprawdzali nasze dokumenty, pamiętam jak strażnik zapytał: „Tam bandit?”, nasz tata potwierdził, że uciekamy przed bandytami ukraińskimi. Wtedy Niemiec ze zrozumieniem pokiwał głową mówiąc: „Jo, jo!” i machnął, na znak że możemy jechać dalej. Na pierwszą noc zatrzymaliśmy się u Binkowskich, ale już drugiego dnia znaleźliśmy sobie mieszkanie przy ulicy Garncarskiej i tam mieszkaliśmy około 3 miesięcy. We wrześniu 1943 r. przenieśliśmy się z Włodzimierza do Uściługa i zamieszkaliśmy w budynkach po pałacowych. Tu mieszkaliśmy do końca grudnia 1943 r., a potem przedostaliśmy się na drugą stronę rzeki Bug i zamieszkaliśmy w Strzyżowie, aż do jesieni 1944 r. W październiku wyjechaliśmy ze Strzyżowa i trafiliśmy do Łabuniek pod Zamościem. W końcu 15 maja 1945 r. przyjechaliśmy do Siedlisk i tu nasz tata kupił dom i ziemię pod uprawę, mieszkamy z Bożą pomocą tu do dziś.

Po wojnie poznałem osobiście Michała i Bolesława Roch, niekiedy rozmawialiśmy o tamtych tragicznych czasach. Michał Roch był przez całe lata moim sąsiadem, opowiadał mi w lipcu 1943 r. Ukraińcy zrobili najście na jego dom w Ludmiłpolu, gm Werba, powiat Włodzimierz Wołyński. Przed żniwami, w nocy do jego domu przyszło kilku uzbrojonych Ukraińców i zaczęli się dobijać, aby wpuścić ich do środka. Michał domyślił się, że przyszli po niego i postanowił uciekać przez okno. Widząc, że dom jest obstawiony, spojrzał gdzie stoi jakiś słabszy Ukrainiec, przyczaił się i skoczył na plecy. W walce, która się wywiązała próbował odebrać Ukraińcowi karabin, ten jednak nie puszczał. W między czasie doskoczył do nich jeszcze jeden Ukrainiec i wspólnie obezwładnili Michała kładąc go na ziemi. Następnie rozkrzyżowali mu ręce i stanęli na nich. Będąc pewni siebie, zaczęli skręcać papierosa mówiąc: „Zakurim!” Wtedy Michał odważnie złapał ich za nogi i gwałtownie pociągnął tak, że ich poprzewracał a sam rzucił się od razu do ucieczki i udało mu się zbiec. Także jego rodzony brat Bolesław Roch, który walczył w polskiej samoobronie na Wołyniu oraz w polskiej partyzantce i to zarówno przeciwko Ukraińcom jak i Niemcom, opowiadał mi niektóre swoje przeżycia. Niestety dziś już nie wiele pamiętam, utkwiło mi jednak w pamięci jedno wydarzenie. Bolesław Roch będąc w partyzantce, brał udział w jakiejś akcji, trwała bardzo zacięta walka, im kończyła się amunicja, a wróg podchodził coraz bliżej ich pozycji. Bolek w pewnym momencie uznał, że należy się wycofać, jednak jego dowódca skierował w jego stronę broń i powiedział: „Jeśli zrobisz krok w tył, zastrzelę cie na miejscu!”. Roch jak mówił, nie zamierzał z dowódcą dyskutować, tylko przywarł mocniej do ziemi i w tym momencie seria kul przeszyła piasek dosłownie tuż przed nim, zasypując twarz, usta i oczy. W tej walce polscy partyzanci obronili się szczęśliwie.

 


Powyższą relację osobiście opowiedziałem panu Sławomirowi Tomaszowi Roch w moim domu w kolonii Siedliska, po przepisaniu i opracowaniu, czytałem jeszcze raz w maju 2003 r. poprawiając błędy. Prawdziwość tych treści potwierdzam własnoręcznym podpisem.

 

Marian Sikorski

 


Tekst przysłał Wiesław Tokarczuk

---------------

Wybór wspomnień.