Bronisław Nietyksza NADZIEJE, ZŁUDZENIA, RZECZYWISTOŚĆ
Już w roku 1921, po zakończeniu pełnego różnorakich przeżyć i przygód dzieciństwa i pierwszych lat młodzieńczych, postanowiłem zanotować najbardziej ważkie — w mojej ocenie — wydarzenia, w których brałem czynny udział lub byłem ich świadkiem, by w przyszłości, bliżej jeszcze wówczas nieokreślonej, wykorzystać je do napisania wspomnień, jeżeli dalsze moje życie i działalność uzasadnią realizacją takiego przedsięwzięcia. Okazało się, że zarówno dalsza moja działalność i związane z tym przeżycia w okresie międzywojennym, jak i w czasie drugiej wojny światowej oraz okupacji kraju, a także w okresie III Rzeczypospolitej, obfitowały w dość ważkie wydarzenia. Wydaje się, że powinny być one opisane i ewentualnie udostępnione zainteresowanym kształtowaniem się i rozwojem cech osobowości dzieci i młodzieży wzrastającej w warunkach specjalnie trudnych i zmuszonej bardzo wcześnie do brania czynnego udziału w życiu zagrożonej egzystencji rodziny, narodu i odradzającego się państwa polskiego. Ale nie tylko psychologia rozwoju i kształtowania się osobowości młodocianego osobnika (w tak osobliwych warunkach) może być interesująca. W pewnych okresach mego i moich rówieśników życia brałem czynny udział w działaniach o znaczeniu historycznym. Niektóre problemy, którymi się zajmowałem, nie zostały dotychczas opracowane i opublikowane, inne zaś opracowano i opublikowano fragmentarycznie, przedstawiając je niekiedy w krzywym zwierciadle. W czasie drugiej wojny światowej i w okresie okupacji kraju, większość moich notatek uległa w Warszawie zniszczeniu. Po wojnie, po powrocie z obozu koncentracyjnego, część dotycząca mojej działalności w okresie rewolucji rosyjskiej, udziału w wojnie 1920 roku, a także w okresie po zawieszeniu broni, udało się odtworzyć. Działalność zaś moją w czasie kampanii wrześniowej 1939 roku i okupacji odtworzyłem sam lub przy pomocy kolegów, z którymi pracowałem. Przystępując do opracowania wspomnień, próbowałem wypełnić wiele luk, istniejących w pamięci, nazwisk ludzi i ścisłych dat, wykorzystując w tym celu literaturę przedmiotu lub zbiory archiwalne. Również ocenę ważniejszych zdarzeń historycznych zakodowanych w mojej pamięci, w których brałem udział, konfrontowałem z dokumentacją źródłową. W toku analizy tej dokumentacji stwierdziłem, że opis wielu faktów oraz ich ocena dokonana [...] po drugiej wojnie światowej została wypaczona i nie odpowiada rzeczywistemu przebiegowi zdarzeń oraz przyczynom ich powstawania. Stwierdzenie to wynikło z konfrontacji tych ocen z moją oceną zdarzeń, w których brałem bezpośredni, czynny udział lub byłem ich biernym świadkiem [...]. Nie znaczy to, ze ustrzegłem się od subiektywizmu w ocenie tych zdarzeń. Mniemam jednak, że w gatunku pisarstwa jakim są wspomnienia, szczypta subiektywizmu nie jest wadą, a raczej zaletą. Przyjąłem założenie ograniczenia wspomnień do ważniejszych zdarzeń, pomijając wszystkie drobne, towarzyszące im szczegóły. Wydaje mi się bowiem, że istotne są tu reakcje, decyzje i zachowanie się dziecka, młodzieńca, osoby dorosłej, czy grupy społecznej w konkretnej sytuacji oraz skutki tych zachowań dla mnie, dla otaczającej mnie społeczności, a także dla państwa i narodu, bo i takie miały miejsce w moim życiu. Postanowiłem opisać także kilka zdarzeń i zjawisk, które miały miejsce w moim życiu, szczególnie w chwilach śmiertelnego zagrożenia, zdarzeń niezwykłych, zdawałoby się fantastycznych, doraźnie wymyślonych, nieprawdopodobnych, a mimo to prawdziwych, o których nie zapomnę do końca mego życia. Niektóre z nich, ze sfery pozamaterialnej, były na tyle realne, że wpłynęły na podejmowane przeze mnie decyzje, które uratowały mi życie. Ludzie wierzący, którym o tych zjawiskach i skutkach opowiadałem, zakwalifikowali je do kategorii zjawisk cudownych. Nie potrafię ich wytłumaczyć, poprzestanę na opisaniu tych zjawisk i skutkach jakie wywarły. Wszystko, co w życiu osiągnąłem, zawdzięczam wyłącznie sobie. Było w nim więcej porażek niż sukcesów. Część porażek muszę zapisać na własny rachunek. Wynikały one przeważnie ze złudzeń lub nadziei, które nie miały warunków urzeczywistniania się. Próby zmiany tej rzeczywistości kończyły się zazwyczaj porażką. Trudno także było zmienić siebie. Bezkompromisowość w głoszeniu poglądów i dążeniu do ich realizacji, ogromna wrażliwość na dobro i zło, nonkonformistyczne reakcje na różnorakie nieprawidłowości w życiu politycznym i społecznym, brak zdolności do pozyskiwania przyjaciół — wszystko to gromadziło i piętrzyło trudności, które nie zawsze udawało mi się przezwyciężać. Ponieważ wiele tych trudności wynikało z próby realizacji mało możliwych do urzeczywistnienia zamierzeń lub wręcz złudnych marzeń, postanowiłem wspomnieniom nadać tytuł: Nadzieje, złudzenia, rzeczywistość. Gdyby nie nadzieje, wielu z nas nie przetrwałoby rewolucji i drugiej wojny światowej. Nie stawialibyśmy sobie celów przerastających często nasze możliwości ich realizacji, celów w końcu osiągniętych, choć może nie w takich kształtach i wymiarach, o jakie walczyliśmy. Złudzenie zaś jest nieodrodnym dzieckiem nadziei, dodaje jej uroku i sił. Nie sposób przeżyć życia bez stawiania sobie celów realnych i nierealnych, nadziei ich urzeczywistniania okraszonych złudzeniami. Wszystko to potwierdzają zdarzenia opisane we wspomnieniach. Do publikacji tej wybrać można było tylko część wspomnień, tak że nie wszystkie wydarzenia i odczucia mogły się znaleźć na tych kartach. Całość znajduje się w zbiorach rękopisów Biblioteki Zakładu Ossolińskich we Wrocławiu pod numerem 143/79.
Rozdział I
W różnych okresach mego życia, z przyczyn ode mnie niezależnych, używano trzech dat mego urodzenia. Kiedy zapisywano mnie do wiejskiej szkoły w Ryłowce, otrzymałem z parafii katolickiej metrykę z datą urodzenia 15 listopada 1906 roku, według starego stylu. Przenosząc się w 1916 roku do średniej szkoły rosyjskiej w Sławucie stwierdziłem, że w metryce urodzenia wydanej przez tę samą parafię w Berezdowie figurowała data 1903 roku. Datą tą posługiwałem się do wybuchu drugiej wojny światowej. W ocalałym z pożogi wojennej jedynym dokumencie — dyplomie ukończenia studiów wyższych, zamieszczona została omyłkowo jeszcze inna data urodzenia, a mianowicie 7 listopada 1903. Po powrocie z obozu koncentracyjnego dokument ten stanowił podstawę do wystawienia dowodu osobistego, w którym figuruje oczywiście ta błędna data. W 1970 roku zwróciłem się do władz radzieckich w Berezdowie o przysłanie mi świadectwa urodzenia. Otrzymałem takie świadectwo zarówno z kancelarii parafii katolickiej w Berezdowie, jak i z miasta Chmielnickij (dawniej Płoskirów). W obu świadectwach znajduje się ta sama data urodzenia — 15 listopada 1903 według starego stylu, czyli 28 listopada 1903 roku według nowego, w Polsce obowiązującego kalendarza. Krąglik, w którym się urodziłem, w latach mego dzieciństwa nie był wsią lecz chutorem. Zasiedlony bowiem został w początkach swego powstania przez kilka rodzin, na okrągłej polanie otoczonej wielkim kompleksem leśnym. Osiedla takie na dawnej Małorusi zwano chutorami, dopóki nie osiągnęły większej liczby gospodarstw i ludności. Na wspomnianą polanę przesiedlono rodziny: Wieszczyckich, Huczyńskich, Nietykszów, Ejsmontów, Rapacewiczów, Jezierskich, Strażnikiewiczów, Sieniawskich, Wińskich i Wojciechowskich. Osiedla wiejskie dzielono tu na trzy rodzaje. Najmniejsze, nieco odosobnione, o luźnej zabudowie, bez cerkwi, sołtysa i karczmy, położone zazwyczaj wśród lasów, nazywano chutorami. Osiedla większe, składające się z kilkunastu gospodarstw, w których również nie było cerkwi, lecz byli już sołtysi i przeważnie karczmy — zwano dierewniami. Duże zaś osiedla z cerkwią, sołtysem i karczmą oraz bardzo często z majątkiem ziemskim, których właścicielami w ogromnej większości byli Polacy, nazywano siełami. A więc chutor, dierewnia i sielo, to w nomenklaturze polskiej wieś, chociaż na Małorusi również Polacy odróżniali chutory od pozostałych rodzajów osiedli wiejskich, zwanych już po prostu wsiami. Nazwa Krąglika pochodzi od kształtu dużej okrągłej polany, otoczonej początkowo ze wszystkich stron lasem. Okrągły — znaczy po rosyjsku kruhłyj. Stąd nazwa polska wsi „Krąglik", ruska zaś „Kruhlik" (kruhłyj). Rząd rosyjski polanę tę zasiedlił przymusowo rodzinami polskimi pochodzenia szlacheckiego, nadając im tu po trzy dziesięciny ziemi. Rodziny te dokupiły sobie część gruntu od obywatela polskiego Orłowskiego, który z dużego majątku przegrał w karty 120 dziesięcin, sprzedając resztę wspomnianym rodzinom, a później nieco — kolonistom niemieckim, którzy nazwali swoje osiedle „Antonówką". Przylegała ona ściśle do Krąglika. Szkoły początkowe, z jednym zazwyczaj nauczycielem, istniały tylko we wsiach cerkiewnych. Stąd ich nazwa: cerkowno-prichodskoje ucziliszcze (cerkiewna szkoła początkowa). Chutory i wsie-dierewnie — z małymi wyjątkami — nie miały nawet takich szkół. Krąglik, zwany początkowo chutorem, później dierewnia, nie miał cerkwi ani szkoły. Kiedy zwiększyła się liczba gospodarstw, zwłaszcza wskutek napływu kolonistów niemieckich, powstała oczywiście natychmiast karczma, której właścicielem był Srul Goldfinger. Gdy ja się urodziłem, Krąglik otoczony był ogromnym kompleksem leśnym. Od wschodu rozciągały się lasy państwowe, od południa — lasy księcia Sanguszki. Ulice nie były wybrukowane. Toteż na wiosnę i jesienią trudno było przejechać przez wieś, zwłaszcza obciążonymi wozami. Zapadały się one po osie w grząskie, gęste błoto. Tylko bocznymi ścieżkami można było pieszo przedostać się do lasu, dalej położonych gospodarstw i sąsiednich wsi. W czasie wiosennych roztopów zamierał ruch pojazdów między wsiami i miasteczkami, a nawet w samej wsi, gdyż wszystko tonęło w błocie. W bezpośrednim sąsiedztwie Krąglika, w kierunku na zachód, znajdowała się wieś Sienihów, na północny wschód — duża wieś cerkiewna — Ryłówka, na wschód zaś, za lasem państwowym — Zamoroczenie, Horodniawka i stacja kolejowa Majdan Wiły, a na południowy wschód, w kierunku Szepietówki — wieś Broniki. Szkoła znajdowała się w Ryłówce, oddalonej od Krąglika 4 kilometry. Tam też była parafia dla mieszkańców naszej wsi wyznania prawosławnego. Przez środek Krąglika, w poprzek jego głównego ciągu, przepływał niewielki strumyk. Po obydwu jego brzegach, długości około 500 metrów, rozpościerały się łąki należące do gospodarstwa moich rodziców. Gospodarstwo było niewielkie. Nabyte zostało w pierwszej połowie XIX wieku przez mego dziadka Nietykszę, wydziedziczonego z majątku Hołownia (położonego między Korcem a Zwiahlem) za udział w powstaniu listopadowym. Po śmierci dziadka, który zginął w czasie powstania styczniowego, gospodarstwo podzielono między trzech synów: Feliksa, Grzegorza i Rafała. Rafał był moim ojcem. Całością ziemi ornej i łąk wszystkich trzech braci gospodarował mój ojciec. Wielkość tego gospodarstwa ledwie wystarczała na utrzymanie mojej bardzo licznej rodziny. Gospodarstwo położone było w środku wsi. Dom mieszkalny nieduży, drewniany, okolony z trzech stron pięknym sadem. Dzieliła go na dwie części sień, która biegła przez całą jego szerokość. Po lewej stronie sieni znajdowały się dwa pokoje z widokiem na sad i ogród warzywny. Po prawej była duża kuchnia i alkowa. Na poddaszu, dokąd wchodziło się po schodach z sieni, mieściły się dwa pokoiki sypialne. Na północ od sadu i domu znajdowały się zabudowania gospodarcze z wybiegiem na podwórze, w którego rogu była studnia i koryto do pojenia krów i koni. Z podwórza wychodziło się przez bramę na główną ulicę. Na północny zachód od Krąglika, w odległości około 18 kilometrów leżało miasteczko Berezdów, z drewnianym, ślicznie usytuowanym na zadrzewionej skarpie kościołem katolickim. Tam właśnie mieściła się parafia Polaków katolików, zamieszkałych w okolicznych wsiach. Około 12 kilometrów za Berezdowem znajdował się Korzec, słynny ongiś z wyrobów porcelanowych, z ruinami zamku książąt Koreckich. Przez miasteczko biegła główna szosa z Równego do Zwiahla (Nowogród Wołyński) i dalej do Żytomierza. Zwiahel leżał nad Słuczą w odległości około 40 kilometrów od Krąglika i był miastem powiatowym naszego rejonu. Ze Zwiahla biegła linia kolejowa — na północ do Kojestenia i na południe do Szepietówki, węzłowej stacji kolejowej, leżącej około 30 kilometrów na południowy wschód od Krąglika. Także około 30 kilometrów, ale na południe od Krąglika, znajdowała się Sławuta. Sławuta, otoczona z trzech stron sosnowym lasem, miała wspaniałe warunki klimatyczne. W tamtejszych zakładach leczniczych doktora Tarnawskiego leczyli się chorzy na płuca. W terapii stosowano — między innymi kobyle mleko, czyli kumys. W środku miasta leżało jezioro o przezroczystej, czystej wodzie. Było ono połączone odnogą z Horyniem, opływającym Sławutę od południa i zachodu. Nad jezio-rem rozpościerał się olbrzymi, wspaniale urządzony park, na terenie którego znajdował się pałac księcia Sanguszki wraz z zabudowaniami gospodarczymi. Tuż za parkiem, na wyniosłej skarpie, stał kościół katolicki. W podziemiach tego kościoła znajdowały się groby Sanguszków. Tam też złożono trumnę ze zwłokami księcia Romana Sanguszki, zamordowanego na jesieni 1917 roku przez bandę zbuntowanych i wycofanych z frontu żołnierzy czasowo zakwaterowanych w Sławucie. Sławuta, licząca pod koniec pierwszej wojny światowej około 20 tysięcy mieszkańców, należała w dwóch trzecich do Sanguszki. Zarządcy i administratorzy olbrzymich dóbr Sanguszkowskich należących do klucza sławuckiego mieszkali w Sławucie. Na dobra te składały się rozległe lasy, liczne folwarki, cukrownie, fabryka słynnych burek sławuckich, papiernia, słynna stajnia arabów czystej krwi itd. Do Sanguszki należał również szpital i dwie szkoły średnie. Pracownicy zarządu dóbr sławuckich rekrutowali się prawie wyłącznie z Polaków i dlatego w owym czasie Sławuta stanowiła bazę polskości na Wołyniu. Do Sanguszków należały też klucze majątków z centrum w Gumniskach koło Tarnowa i w Lubartowie Lubelskim. Przez Sławutę biegła główna magistrala kolejowa z Kijowa do Królestwa Polskiego. W mieście były tylko dwie wybrukowane ulice. Jedna prowadziła do dworca kolejowego, druga — do Krzywina i Ostroga. Pozostałe ulice i rynek miały jedynie utwardzone chodniki. Większość budynków mieszkalnych stanowiły domki parterowe lub piętrowe, drewniane, położone w starannie zagospodarowanych sadach i ogrodach, pełnych różnorakich kwiatów, krzewów i drzew owocowych. Jedynie szkoły, gmachy urzędowe, fabryki, szpital i niektóre zajazdy były murowane i miały więcej kondygnacji. Trzydzieści kilka kilometrów na wschód i południowy wschód od Krąglika leżały jeszcze dwa miasta: Połonne i Baranówka. Wracając jeszcze do lasów Sanguszkowskich, jeden z nich — jak już wspomniałem — przylegał bezpośrednio do Krąglika. Był to las mieszany o różnorodnym wysokopiennym drzewostanie i bujnym podszyciu. Było w nim w bród wszystkiego, czego tylko dusza zapragnie. Bogactwo flory i fauny skłoniło mego ojca do uzyskania koncesji u Sanguszki na odstrzał niektórych gatunków zwierzyny, a zwłaszcza odyńców, czyniących duże szkody w przylegających do lasu polach uprawnych. Mieliśmy także zezwolenie na zbiory bogatego i różnorodnego runa leśnego, jak grzyby, czarne jagody, maliny i jeżyny. Lasy te stanowiły raj dla mnie i mego rodzeństwa. Robiliśmy wielokilometrowe wyprawy, docierając do kurhanów, w których pogrzebano powstańców polskich poległych w latach 1830 i 1863. Na tych zbiorowych mogiłach usypano dość wysokie kopce i obramowano je świerkami. W jednym z tych kurhanów leżał mój dziadek Nietyksza, poległy w tych lasach koło wsi Broniki w powstaniu styczniowym. Kurhany i pogrzebani w nich powstańcy polscy stanowiły stały pretekst do wymyślań i wyzwisk pod adresem dzieci i młodzieży polskiej ze strony młodzieży małoruskiej. [...]
Ojciec mój, Rafał, najmłodszy spośród trzech braci, uprawiał niewielkie gospodarstwo. Średniego wzrostu, szatyn, szczupły, łagodny, cieszył się opinią człowieka bardzo uczciwego i dobrego. Każdą wolną chwilę, zwłaszcza w momentach smutku i zadumy, poświęcał muzykowaniu. Grał na skrzypcach przeważnie stare pieśni i tańce polskie. Gra na skrzypcach ojca i śpiew najstarszej siostry Stasi wypełniały cały dom i pobliskie otoczenie. Odziedziczyłem muzykalność i zamiłowanie do muzyki. W czasie studiów zapisałem się dodatkowo na lekcje śpiewu i po czterech latach ćwiczeń i nauki śpiewałem kilka lat na koncertach jako solista, w audycjach muzycznych Polskiego Radia, i w Filharmonii oraz w Operze Lwowskiej, a następnie Warszawskiej. Zarabiałem w ten sposób częściowo na życie i pokrywanie kosztów studiów wyższych. Z kariery artystycznej zrezygnowałem dopiero w 1932 roku, kiedy pochłonęły mnie inne sprawy. Mama moja, Aleksandra z Woźnickich, była energiczna i impulsywna. Ona to w zasadzie zarządzała domem i gospodarstwem. Jeśli któreś z licznego rodzeństwa zasłużyło na karę — wymierzała ją matka. Wszystkie dzieci, a było nas dziewięcioro, bały się raczej matki niż ojca. Ta tryskająca energią i temperamentem kobieta w czasie rewolucji i grasowania różnych band potrafiła na równi z mężczyznami wziąć do ręki karabin lub dubeltówkę i stanąć w szeregach straży obywatelskiej w obronie napadniętych mieszkańców wsi. Dzieci było dziewięcioro. W czasie epidemii dyfterytu, a potem tyfusu plamistego, w ciągu kilku tygodni zmarło pięcioro. Ocalała tylko najstarsza córka Stanisława. Po tej katastrofie przyszło na świat jeszcze troje dzieci, to jest: ja, o trzy lata młodsza ode mnie Maria i o cztery i pół roku młodszy — Jan. Do wybuchu rewolucji rosyjskiej i w czasie jej trwania nasza rodzina składała się z rodziców oraz czworga dzieci — dwóch dziewcząt i dwóch chłopców. Siostra Stasia była starsza ode mnie o niecałe 10 lat. Pewnego razu, na wiosnę 1917 roku, po wybuchu rewolucji, nauczyciel geografii i wychowawca w mojej klasie w szkole sławuckiej zaczął wypytywać uczniów o ich pochodzenie społeczne. Odpowiedziałem, że jestem Polakiem pochodzenia szlacheckiego. Nie byłem jednak całkiem pewny ścisłości odpowiedzi. W domu zapytałem więc o to ojca. Wziął mnie za rękę, wskazał na stojący w rogu pokoju pień brzozowy, metrowej wysokości i średnicy 30 centymetrów. Powiedział, że w wydrążonym otworze drzewa znajdują się wszystkie dokumenty naszego rodu, sięgające wielu pokoleń. Na samym wierzchu znajdowały się dokumenty wystawione przez władze rosyjskie, pisane po rosyjsku, nieco głębiej zaś — dokumenty w języku polskim, a jeszcze głębiej — pisane po łacinie. Tam też znajdował się herb naszego rodu, który zwie się „Mora" — powiedział ojciec, a wyobraża on głowę Maura po samo ramię na czerwonym polu, obróconą w prawo, z trzema strusimi piórami w koronie. Jesteś szlachcicem herbowym — powiedział ojciec — i to jednego z najstarszych herbów w Polsce. W 1764 roku twój przodek Rafał, uczestniczył w Konfederacji Barskiej, a w 1794 roku Józef Nietyxa, szambelan króla Stanisława Augusta, brał udział w Powstaniu Kościuszkowskim jako członek komisji porządkowej Księstwa Mazowieckiego. W 1831 roku zaś twój pradziad brał udział w powstaniu listopadowym, w oddziale Steckiego i Olizara, po rozbiciu którego część powstańców dotarła do dywizji Dwernickiego, która po walkach przekroczyła granicą austriacką. Po klęsce pradziad został pojmany i sądzony. Wyrokiem sądu carskiego skonfiskowano mu — między innymi — mająteczek Hołownię na Wołyniu. W obecnej naszej sytuacji możemy się zaliczać do tak zwanej szlachty zagrodowej, jak zresztą większość mieszkańców Krąglika. Ojciec przestrzegał mnie przed demonstrowaniem swego szlachectwa, gdyż przewidywał, że w okresie rewolucji bezpieczniej się do tego nie przyznawać. Ponieważ warunki w jakich żyliśmy nie wyróżniały nas od reszty gospodarzy, uważał, że należy tylko pozostać przy swojej polskości, której w żadnym wypadku Nietykszowie nie będą się wypierać. O narodzinach herbu „Mora" dowiedziałem się dopiero w czasie studiów na Uniwersytecie Warszawskim. Szperając w Bibliotece Narodowej w poszukiwaniu potrzebnej lektury, natknąłem się na książeczkę M. Synoradzkiego Gniazda szlacheckie oraz herbarze Uruskiego, Nie-sieckiego, Paprockiego i prace innych historyków. Autorzy ci opisują historię niektórych przedstawicieli mazowieckiego, litewskiego i innych odgałęzień rodu Nietykszów, a także legendę o powstaniu herbu „Mora". A oto w wielkim skrócie jej treść. W czasie najazdu Maurów na Półwysep Iberyjski, toczyły się tam długotrwałe wojny między Maurami a Hiszpanami i Portugalczykami. Po jednej z takich bitew żadna ze stron nie odniosła zwycięstwa i nie uznała się za pokonaną. W czasie nocnej przerwy w bitwie w obydwóch obozach odbywały się narady nad sposobami rozegrania bitwy w dniu następnym. Wskutek poniesionych strat, dowództwo Maurów nie miało pewności, czy uda się im wygrać nazajutrz bitwę. Postanowiło więc zaryzykować i przed rozpoczęciem bitwy zaproponowało dowództwu wojsk przeciwnika, aby walkę stoczyli dwaj najdzielniejsi rycerze, wyznaczeni przez strony walczące. Ten, który zwycięży, ma przynieść jako dowód zwycięstwa głowę swego przeciwnika. Strona zaś przez niego reprezentowana zostanie uznana za zwycięzcę. W wojsku, hiszpańskim, jak zresztą w każdym wojsku europejskim w owym czasie, walczyli obcy rycerze szukający przygód i łupów. Znalazł się wśród nich rycerz odważny, silny i biegły w rzemiośle wojennym. Nikt nie potrafił dorównać mu w walce. Zwał się Nietyxa vel Nietyksza. Toteż wódz hiszpański czy portugalski jego wyznaczył na swego reprezentanta. Walka odbyła się na oczach dwóch stojących naprzeciw siebie armii. Zwyciężył Nietyksza, odciął głowę Maura, nadział ją na ostrze miecza i złożył u stóp swego wodza. Maurowie uznali się za pokonanych. Zwycięskiemu zaś rycerzowi nadano do klejnotu głowę Maura na czerwonym tle. Godło to zostało przyjęte w Polsce w 1034 roku, przywiezione przez biskupa kujawskiego Venencjusza w 1025. Od tego czasu godłem tym pieczętuje się ród Nietykszów i kilka innych rodów przyjętych do tego herbu. Ród Nietykszów w zasadzie pochodzi z Mazowsza. Istniało kilka odgałęzień tego rodu, osiadłych w różnych częściach Polski i Litwy przedrozbiorowej. Wzmianki o tej rodzinie można znaleźć w powieściach historycznych Kraszewskiego, Rodziewiczówny, Łozińskiego i kilku innych pisarzy, a także w pracach naukowych i relacjach pamiętnikarskich, wydanych w różnych okresach I i II Rzeczypospolitej. Prace wydane po drugiej wojnie światowej dotyczą przeważnie mojej działalności w ruchu oporu, a także mojej i moich dzieci twórczości naukowej i publicystycznej. Ze wszystkich znanych mi odgałęzień rodu, najdotkliwiej zostało doświadczone osiadłe po Unii Lubelskiej na Wołyniu. Po roku 1920, z mojej najbliższej rodziny w Polsce znalazłem się tylko ja. Ojciec zmarł w 1919 roku [...]. Nie miałem już możliwości zapoznania się z zawartością pnia brzozowego, w którym przechowywano z dziada pradziada dokumenty rodzinne. Został bowiem zniszczony z częścią domu rodzinnego [...]. Rodzinę moją — matkę, siostry, brata, deportowano do Kazachstanu w latach trzydziestych. W tym czasie deportowano wszystkie wymienione wyżej rodziny oraz Niemców. Mojego młodszego 29-letniego brata Jana aresztowano i rozstrzelano w Kazachstanie. Po wojnie, wskutek zwrócenia się jego dzieci do Prokuratora Generalnego w Moskwie z prośbą o informację o losie ich ojca, odpowiedział Najwyższy Trybunał w Turkmenii, że Jan został aresztowany w 1938 roku przez NKWD, osądzony na karę śmierci i zrehabilitowany pośmiertnie w 1959. [...] Trzech synów siostry Stasi Boczkowskiej zmarło w czasie transportu matki do Azji Środkowej, czwarty zaś zginął już na wygnaniu. Szwagier tam dowiedział się o śmierci ostatniego z czworga dzieci i deportacji żony. Zmarł z rozpaczy i wycieńczenia. Najstarsza siostra, Stanisława została bez męża i czworga dzieci. W roku 1950 wróciła z zesłania z matką do swojej wsi Zamoroczenie, gdzie mama umarła w 1951 roku, a siostra Stanisława w 1977. Reszta ocalałej rodziny, to jest mąż najmłodszej siostry Marii, ich dzieci oraz czworo dzieci nieżyjącego już brata Jana, a także jego żona, wrócili około 1950 roku na Ukrainę. Część z nich mieszka i pracuje w Szepietówce. W Krągliku wiedziano, że w 1920 roku byłem w wojsku polskim i brałem udział w działaniach wojennych przeciw wojskom czerwonym. Po zawarciu bowiem rozejmu i zdemobilizowaniu mnie z pułku jako rocznika nie podlegającego mobilizacji, wracałem z okolic Zwiania — gdzie nad Słuczą zatrzymała się nasza kontrofensywa — do gimnazjum w Ostrogu i po drodze wstąpiłem na kilka dni do domu. Byłem wówczas w mundurze 14 Pułku Ułanów i nie kryłem się ze swoim udziałem w wojnie. Nikt wówczas nie przypuszczał, że w czasie pertraktacji pokojowych wycofamy się znad Słuczy na Wilię i Horyń, a więc około 70 kilometrów na zachód, oddając zaludnione także przez ludność polską wsie i miasta. Po zawarciu więc pokoju ryskiego Krągiik został po stronie radzieckiej. W końcu 1921 albo na początku 1922 roku na rodzinę moją — matkę, siedemnastoletnią siostrę i piętnastoletniego brata złożono w Czerezwyczajce donos, że ja przylatuję samolotem nad Krągiik i zrzucam ulotki propagandowe. Donosy były pozbawione wszelkich podstaw. Nigdy bowiem w owym czasie nie latałem wojskowym samolotem i nie zrzucałem żadnych ulotek. Zaczęto wyczerpujące przesłuchania matki i brata Jana, z których nic nie wynikało, bo wyniknąć nie mogło. Donosy preparował i wysyłał do Cze-ka mieszkaniec Krąglika, Wiński. Donosił dlatego, aby ratować własną głowę. Cze-ka wykryło bowiem, że Wiński zabił żołnierza Armii Konnej Budionnego, który straciwszy w boju wierzchowca przyszedł do gospodarstwa Wińskiego z zamiarem zabrania mu konia. Wiński po zamordowaniu żołnierza, zakopał go na skraju lasu, koło którego mieszkał. Większość mieszkańców wiedziała o tym wypadku. Ukrainiec Wierbowoj, zamieszkujący w naszej wsi, doniósł o tym władzom zaraz po zajęciu przez nich Krąglika w 1921 roku. Wiński został aresztowany. Aby ratować się od śmierci musiał oczywiście czymś się wykazać, wziął więc sobie pod obstrzał moją rodzinę. Wszystko bowiem co wymyślał obciążającego pod jej adresem stawało się prawdopodobne w związku z moim przebywaniem w Polsce, i w dodatku braniem udziału w wojnie przeciw armii czerwonej. W końcu matka, wykończona już nerwowo, zażądała przysłania komisji do Krąglika, w celu ostatecznego zbadania sprawy. Władze uczyniły zadość temu żądaniu. Komisja, zanim rozpoczęła publiczne badania świadków, przeprowadziła sondaż wśród mieszkańców. Wynik był jednogłośnie negatywny. Wszyscy stwierdzili, że żadnych latających nad Krąglikiem samolotów ani rzekomo zrzucanych ulotek nie widzieli. Przeprowadzona przez komisję publiczna rozprawa oczyściła moją rodzinę z wszelkich zarzutów. Matka zaś złożyła na tej rozprawie oświadczenie, że Wiński, chcąc się widocznie zasłużyć władzom by zmazać swoją winę za zabicie żołnierza Armii Czerwonej — o czym wszyscy wiedzą — fabrykuje fałszywe oskarżenia przeciw mojej rodzinie, licząc na to, że władze uwierzą w nią, bo ma syna w szkole w Polsce. Wiński i jego świadek Ukrainiec Wierbowoj byli na rozprawie i wobec jednolitej postawy mieszkańców nie potwierdzili swoich oskarżeń. [...] Na skutek starań dzieci brata, sprawa Jana została ponownie rozpatrzona w 1959 roku — po 20 latach od aresztowania i skazania na śmierć, w wyniku czego został on zrehabilitowany. List w tej sprawie z Najwyższego Trybunału Wojskowego Turkmenii otrzymały dzieci brata w tymże roku. W 1929 roku przeprowadzono dochodzenie przeciw matce mojej, która stała na czele żeńskiej organizacji konspiracyjnej pod nazwą „Wołynki". [...] Mama i inne kobiety należące do „Wołynek" tłumaczyły się, że chodzi o samopomoc ludności Krąglika i okolicy. O tych wszystkich sprawach dowiedziałem się dopiero w roku 1978. Społeczność wiejska Krąglika nie była typowa ani dla wsi polskich, w ogromnej większości zamieszkałych na Wołyniu i Podolu przez szlachtę zagrodową, ani dla wsi małoruskich. Według opowiadań miejscowej ludności, zbierającej się w małych zaprzyjaźnionych grupkach przeważnie w święta, w Krągliku zamieszkiwała część dawnych unitów, w końcu XVIII i na początku XIX wieku przymusowo nawróconych na prawosławie. Wszyscy oni twierdzili, że czują się Polakami, bo Polakami byli ich przodkowie. Stosunki towarzyskie utrzymywali też wyłącznie z rodzinami polskimi. Same nazwiska tych rodzin wskazywałyby, że ich przyznawanie się do polskości było historycznie uzasadnione. O ich szlacheckim pochodzeniu świadczyły choćby tablice ubezpieczeniowe przybite na zewnętrznej stronie ścian domów, na których figurowało oprócz nazwiska słowo „dworianin" co oznacza: szlachcic. Oprócz rodzin wymienionych, były w Krągliku jeszcze trzy rodziny małoruskie i w sąsiedniej Antonówce pięć rodzin niemieckich. Niektóre z nich, z wyjątkiem małoruskich, były mieszane. Mężczyźni żenili się z Polkami i z reguły przechodzili na katolicyzm. Nietykszowie zaś byli katolikami z dziada pradziada. Wypada jeszcze wspomnieć o zjawisku charakterystycznym dla stosunków panujących na Małorusi w owych czasach. Większość polskiej szlachty zagrodowej, mimo legitymowania się godłami wskazującymi na ich przynależność do warstwy szlacheckiej, a także rodziny byłych unitów zakwalifikowano po wybuchu pierwszej wojny światowej do grupy społecznej „krestian" (chłopów), a nie do warstwy „dworian", to znaczy szlachty. Nikt jednak z członków tych rodzin nie przyjął w praktyce tego faktu do wiadomości. I choć w dokumentach wydawanych dla różnych celów wymieniano pochodzenie ,,krestianin", zawsze na pytanie o pochodzenie społeczne odpowiadali „dworianin" i wyciągali z tego praktyczne wnioski i wskazania do kształtowania swoich, postaw życiowych i stosunków społecznych w środowisku, w którym żyli. Naczelną ich zasadą było separowanie się od grup chłopów małoruskich, nawet z tych samych osiedli wiejskich. Wynikały z tego określone konsekwencje w stosunkach społecznych w tych stronach. Chłopi małoruscy traktowali separujące się grupy jako Lachiw (Lachów), społecznie dla nich obcych, a więc i nieprzyjaznych, choć często spotykali się na nabożeństwach w tej samej cerkwi prawosławnej. Tradycja zakorzeniona w obydwu tych społecznościach praktykowana była od wieków, mimo formalnego zrównania ich przez reżim carski pod względem pochodzenia społecznego, a niekiedy nawet religii (w przypadku byłych unitów). Podobne sytuacje można zaobserwować jeszcze obecnie w Polsce, w środowiskach całkowicie polskich. Otóż na przykład na Podlasiu, w Augustowskiem i w Suwalskiem istnieją wsie zamieszkałe przez szlachtę zagrodową, która bardzo silnie przywiązana jest do swoich tradycji i kultywuje je w codziennym życiu. Jeśli chodzi o członków rodzin chłopskich, to tylko status wykształcenia w jakimś stopniu równoważy — w pojęciu tej szlachty — różnice stanowe i jak gdyby nobilituje ich, dopuszczając łączenie się w związki małżeńskie przedstawicieli obydwu grup społecznych. 3. PIERWSZE ZAINTERESOWANIA PRZYRODĄ, PRZYGODY I PRÓBY PODEJMOWANIA SAMODZIELNYCH DECYZJI Wychowałem się w gospodarstwie silnie związanym z otoczeniem przyrodniczym, mając stosunkowo dużo swobody wyboru sposobu postępowania. Wyzwoliło to wrodzone skłonności do samodzielnego podejmowania różnych inicjatyw i próby ich realizacji, nawet w zabawach dziecięcych i przyczyniło się do wykształcenia i utrwalenia pewnego rodzaju samowoli, uporu, bujnej fantazji, odwagi i pomysłowości. Wszystko to złożyło się na opinię dziecka trudnego, niesłychanie samowolnego, o wybujałej wyobraźni. Byłem wszystkiego niezmiernie ciekaw, a zwłaszcza przyczyn różnych zachodzących w przyrodzie zjawisk, które próbowałem często rozwikłać w tajemnicy przed rodzicami. W Krągliku nie miałem rówieśników do zabaw. Przyzwyczaiłem się więc do przebywania i zabaw w samotności. Obserwowanie życia lasu pochłaniało i absorbowało mnie tak dalece, że niekiedy zapominałem o godzinach posiłków, zwłaszcza obiadu. Wpatrując się często w sąsiednią wieś i przebiegającą po jej drugiej stronie linię horyzontu odnosiłem wrażenie, że oto za Sienihowem niebo styka się z ziemią, i że Krąglik i Sienihów znajdują się jak gdyby pod ogromnym półkolistym kloszem. Męczyło mnie pytanie, co się znajduje za tą linią, bo przecież na wschód i na południe od Krągli-ka rozpościerały się olbrzymie lasy i nie widziałem, aby gdzieś przebiegała linia wskazująca na to, że i tam niebo styka się z ziemią. Zapytałem ojca, jak to właściwie jest z tą linią i co znajduje się za nią. Odpowiedź ojca była dla mnie niejasna. Zrozumiałem tylko, że wrażenie jakoby tam gdzie przebiega ta linia niebo stykało się z ziemią jest zwykłym złudzeniem, wynikającym z kształtu kuli ziemskiej Ud.. Nie trafiło rai to do przekonania i postanowiłem sam sprawdzić. Miałem 8 lat. Pewnego pogodnego letniego poranka wyruszyłem w kierunku Sie-nihowa z postanowieniem dotarcia do linii, gdzie niebo styka się z ziemią i sprawdzenia jednocześnie co się znajduje za nią. Dziarsko maszerowałem na przełaj przez podmokłe łąki, przeszedłem w bród rzeczułkę i dotarłem do Sienihowa. Na środku wsi usiadłem na pniu drzewa leżącym koło jakiejś chaty, aby trochę odpocząć. Z chaty wyszła starsza kobieta z wiadrem do studni po wodę. Spojrzała na mnie i zapytała skąd przyszedłem, bo nie przypomina sobie takiego chłopca z tej wsi. Odpowiedziałem, że jestem z Krąglika, nazywam się Bronek, i że idę niedaleko, gdyż tylko do tej linii za wsią, gdzie niebo styka się z ziemią. Baba popatrzyła na mnie jakoś dziwnie i nic nie odpowiadając weszła do chaty. Pomaszerowałem dalej w poprzek wsi, tam, gdzie wydawało mi się, że będzie najbliżej do tej linii. Minąłem wieś i w pewnej odległości ujrzałem przed sobą las, a poszukiwana linia gdzieś znikła. Pomyślałem, że pewnie znajdę ją za lasem, bo przecież w lesie nie może niebo stykać się z ziemią. Szedłem polną ścieżką i wkrótce znalazłem się w lesie. Ścieżka prowadziła w głąb lasu. Poszedłem nią bez wahania, licząc na to, że przecież las musi się niedługo skończyć i trafię wreszcie na ową linię. Las rzeczywiście niedługo się skończył, ale za nim znowu nie znalazłem poszukiwanej linii. Wyrosło natomiast jak na dłoni duże osiedle, z cerkwią, stawem i domami pokrytymi zielonymi i czerwonymi dachami. Nie miałem pojęcia co to za osiedle. Byłem już zmęczony, głodny i zmartwiony, że nie natrafiłem na poszukiwaną linię. Zacząłem się wahać, czy przypadkiem nie zbłądziłem. Rozglądając się dokoła stwierdziłem, że linia ta znalazła się nie przede mną, a po mojej lewej i prawej stronie. Przede mną zaś w niewielkiej odległości rozpościerało się nie znane mi osiedle czy miasto. Postanowiłem dotrzeć do niego, dowiedzieć się jak się nazywa, a także zebrać informacje jak dojść do poszukiwanej linii. Okazało się, że było to znane mi miasteczko Krasnystaw, przez które co niedziela przejeżdżaliśmy w drodze do Berezdowa do kościoła, i w którym dokonywało się zakupów różnych artykułów potrzebnych w gospodarstwie. Miasteczko odległe było od Krąglika około 8 kilometrów, zamieszkiwali je Rusini i Żydzi, tylko felczer i aptekarz byli Polakami. Liczyło około czterech tysięcy mieszkańców. Początkowo nie zorientowałem się że to Krasnystaw, gdyż dotarłem doń skrótami, idąc ścieżkami przez łąki, pola i las. Byłem bardzo głodny i zmęczony, nie miałem przy sobie żadnego pożywienia ani pieniędzy. Bałem się wracać do domu, bo zbliżał się wieczór. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Zrozumiałem wtedy ojcowskie wyjaśnienie linii horyzontu. Zaszedłem do domu gdzie zamieszkiwała rodzina aptekarza, do której zajeżdżaliśmy zawsze, ilekroć przyjeżdżaliśmy do miasteczka^ załatwić jakieś sprawunki. Zasnąłem twardo. I ktoś rano wyprowadził mnie na trakt prowadzący do Sienihowa i wytłumaczył jak mam iść. W domu ojciec rozeźlony już na dobre i odpowiednio podbechtany przez matkę sprawił mi tęgie lanie. Wieczorem zawołał mnie ojciec i — nie wierząc w opowiadaną przeze mnie bajeczkę o nocy przespanej jakoby pod gruszą — powiedział: A teraz opowiedz nicponiu, gdzieś był i coś zrobił. Widząc, że już wszystkim złość odeszła, opowiedziałem szczerze o całej przygodzie. Ojciec zamyślił się i po krótkiej chwili powiedział, że ponieważ jesteś taki ciekaw różnych rzeczy i dostatecznie silny fizycznie, pójdziesz od września do szkoły, a na razie na prywatnie zorganizowane lekcje przez kilka rodzin w Krągliku, później do Ryłówki, a dalej to się zobaczy. Tak też się stało.
4. PIERWSZY ROK W WIEJSKIEJ SZKOLE ROSYJSKIEJ, SZYKANY I BICIE NIELICZNYCH UCZNIÓW POLAKÓW W Krągliku nie było szkoły. Na Małorusi nie było w ogóle legalnie działających szkół małoruskich, były tylko szkoły rosyjskie z językiem wykładowym rosyjskim. Dopiero po wybuchu rewolucji, gdy zaczęto tworzyć Ukrainę w różnych jej postaciach, powstawały również gdzieniegdzie szkoły ukraińskie z językiem wykładowym ukraińskim. Odtąd też mówi się o Ukrainie jako odrębnym organizmie państwowym i o języku ukraińskim. Zaczęło się to wszystko rodzić w czasie rewolucji. Najpierw powstała Ukraińska Republika Ludowa obejmująca większość ziem Ukrainy, a potem utworzona przez Niemców Ukraina na czele z hetmanem Skoropadskim, później Ukraina, której przewodził Dyrektoriat z atamanem Petlurą, i wreszcie Ukraina Radziecka. W tym samym czasie na różnych terenach Ukrainy tworzyły się i walczyły ze sobą różne lokalne formacje, noszące nazwy swoich twórców [...], nie licząc licznych band rabunkowych. Część mieszkańców Krąglika pragnęła posłać dzieci do szkoły. Ale szkoła była daleko, w Ryłówce. Posyłać zaś małe, ośmio-dziewięcioletnie dzieci do szkoły oddalonej o 4 kilometry było związane z ryzykiem. Zapracowani rodzice nie zawsze mieli czas odwozić i przywozić je ze szkoły. Dzieci przeziębiały się, wracały zmęczone, niezdolne już do odrabiania lekcji w domu. A zdarzały się wypadki, że gromady starszych chłopców z rodzin ruskich Ryłówki organizowały na drodze zasadzki na dzieci z Krąglika, biły je, pozostawiając często pokaleczone i mocno poturbowane w zaspach śnieżnych na polu, między dwiema wsiami. Niekiedy znajdowali je przygodni przechodnie lub przejeżdżający gospodarze, ratując od zamarznięcia. Jeżeli dziecko nie wracało o godzinie, o której powinno było już być w domu, wówczas ojciec lub starszy brat szedł na poszukiwania. Zmuszało to mieszkańców Krąglika do posyłania do szkoły tylko chłopców. Nie ryzykowano posyłania do tej szkoły dziewczynek. Nie trzeba wyjaśniać, jakie skutki dla edukacji dzieci pociągała taka sytuacja. Dziewczynki nauki początkowe pobierały u rodziców, dziadka lub starszego rodzeństwa. Niewielu gospodarzy stać było na to, aby dziecko oddać do szkoły w mieście oddalonym o kilkadziesiąt, a co najmniej o kilkanaście kilometrów. Trzeba je było bowiem lokować w kwaterze prywatnej, co w wielu wypadkach pociągało za sobą koszty przekraczające możliwości finansowe rodziców. Okoliczności te skłoniły część mieszkańców Krąglika do zorganizowania w końcu 1912 roku kompletu dzieci do nauki początkowej i zaangażowania nauczyciela. Był nim Rosjanin w podeszłym wieku, pozostający już — o ile pamiętam — na emeryturze. Jeden z gospodarzy użyczał obszernej izby w swoim domu, w którym rozpoczęły się zajęcia w zimie 1913 roku. Była to moja pierwsza szkoła. Znałem już abecadło i umiałem robić z niego użytek. Nie miałem trudności z nauką. Postępy w nauce były szybkie i zaczęły przekraczać poziom tego kompletu. Widząc we mnie sporo zapału do nauki, ojciec — aby nie marnować czasu — postanowił zapisać mnie w następnym roku do szkoły w Ryłowce. Tam też rozpoczęła się moja gehenna zarówno z nauczycielem, jak i ze środowiskiem uczniowskim. Nauczyciel, który miał na imię Taras (nazwiska nie pamiętam), reprezentował tak niski poziom wiedzy, że niekiedy nie potrafił nawet rozwiązać bardziej skomplikowanego zadania arytmetycznego. Tak się kilkakrotnie złożyło, ze na jego zapytanie kto potrafi zadanie rozwiązać — podnosiłem rękę. Byłem w tej gotowości odosobniony. Zadania rzeczywiście rozwiązywałem, próbując jednocześnie wytłumaczyć co i jak. Zamiast pochwały, uznania czy aprobaty, wywoływałem uczucie niechęci zarówno u nauczyciela, jak i wśród uczniów. Nauczyciel dawał upust swojej niechęci, bijąc mnie mocno drewnianą linią po dłoni za byle przewinienie, jak na przykład próbę podpowiadania, kręcenie się na ławce, zapomnienie zeszytu itp. Prawie co dzień przychodziłem wieczorem ze szkoły z opuchniętą lewą dłonią, a czasem nawet spłakany. Na płacz pozwalałem sobie zazwyczaj już po lekcjach, jak wracałem sam. W czasie zaś bicia zaciskałem mocno zęby i robiłem wszystko co tylko było w mojej mocy, aby nie zapłakać, pokazać, że jestem silny, nie dam się złamać biciem. Moje zachowanie kwalifikował jako zuchwałe, co go pobudzało do dodatkowych razów. Koledzy Rusini inaczej odegrali się na mnie za moją lacką zuchwałość. Pewnego popołudnia w zimie, gdy o zmroku wracałem do domu, zaczaili się w zaroślach obok ścieżki, którą szedłem, otoczyli mnie i zbili do tego stopnia, że nie byłem w stanie o własnych siłach iść dalej. Zaciągnęli mnie więc do rowu koło drogi i tam zostawili. Szalała w tym czasie zawieja, mogłem być zasypany i niechybnie zamarznąć na śmierć. Miałem jednak szczęście. Niedługo po tym nadjechał z Ryłowki chłop. Zauważył mnie ledwo ruszającego się w rowie, zlazł z sań, podszedł do mnie, przewrócił na bok, stwierdził że żyję, wziął na ręce i ułożył na słomie w saniach. Zaczął karmić mnie śniegiem. Po jakimś czasie mogłem już powiedzieć kim jestem. Zawiózł mnie do Krąglika, podjechał pod sam dom, wywołał ojca. Na drugi dzień ojciec poszedł beze mnie do szkoły, rozmówił się z nauczycielem, i doszedłszy do wniosku, iż żadne zażalenia nie odniosą skutku, puścił mnie do szkoły dopiero po Wielkiejnocy. Odtąd zawsze ojciec albo Stasia wychodzili po mnie, gdy wracałem ze szkoły do domu. Okres pobytu na tym kursie był jednym z najprzyjemniejszych w moich latach dziecięcych. Nauczyłem się tam nie tylko podstawowych zasad wiary, ale także służenia do Mszy, i to w pierwszej parze. Znałem doskonale na pamięć całą Mszę i z wielkim zapałem odpowiadałem po łacinie na te ustępy Ewangelii, które wymagały uzupełnienia przez ministrantów, nie rozumiejąc oczywiście o co chodzi. Uwielbiałem także dzwonić na dzwonnicy, i to rozhuśtując największy dzwon. Dzwonnica miała trzy dzwony. Środkowy, największy sprawiał, że przy jego rozhuśtaniu podrywał swoim ciężarem dzwoniącego na wysokość kilku metrów ponad podłogę dzwonnicy. Dzwon wydawał wspaniały głęboki ton, o ciemnym zabarwieniu. W czasie pobytu w Berezdowie spenetrowałem wszystko, co w moim rozumieniu było godne uwagi. Takim obiektem była dla mnie szkoła. Znajdowała się we wspaniałym budynku, położonym na skraju dużego ogrodu owocowego, na kcńcu którego mieścił się internat dla uczniów zamiejscowych. Część z nich lokowała się w kwaterach prywatnych. Była to siedmioklasowa szkoła powszechna, zwana po rosyjsku wyższe-naczalnoje ucziiiszcze. Nauczyciele tej szkoły, a także uczniowie nosili mundury, które ogromnie mi się podobały. Postanowiłem po wakacjach dostać się do tej szkoły. Po ukończeniu kursu katechizmu wróciłem do domu. Był już sierpień. Zastanawiałem się jak przekonać rodziców, aby przenieśli mnie ze szkoły w Ryłówce do szkoły wyższego stopnia w Berezdowie. Gdzieś w połowie sierpnia 1915 roku poruszyłem tę sprawę podczas podróży z ojcem do Sławuty, która trwała zwykle około 5 godzin. Ojciec wysłuchał mnie cierpliwie i powiedział, że bardzo by chciał, aby jego dzieci wydobyły się z tej niewesołej sytuacji, w której znalazła się jego rodzina i podźwignęły ród choć częściowo do poziomu, na którym ongiś egzystował. Ale jak to zrobić? Żyje się przecież na wsi zabitej od świata deskami. Musieliby mnie ulokować na kwaterze prywatnej, bo do internatu nie przyjmą, a to kosztuje niemało. Do tego dochodzą koszty szkoły, wyekwipowania itd. Minął tydzień. Do rozpoczęcia roku szkolnego pozostało siedem dni. Postanowiłem wyjaśnić sprawę ostatecznie. Zwróciłem się znowu do ojca. Chodźmy do mamy — powiedział — zobaczymy co się da zrobić. Poszliśmy wieczorem do kuchni, gdzie mama ze Stasia zajęte były jakąś robotą. Ojciec rozpoczął rozmowę od tego, że zbliża się rok szkolny, coś trzeba obmyśleć co do mojej osoby. Bronek — powiedział ojciec — ze szkoły w Ryłówce nic, albo prawie nic już nie skorzysta. Może tak oddamy go do szkoły w Berezdowie? To jest szkoła wyższego stopnia, na dobrym poziomie. Będzie też więcej przebywał w polskim środowisku, zakwaterujemy go u państwa Kamińskich, jakoś ułożymy warunki materialne. Dalszych argumentów przytoczyć już nie zdążył. Replika mamy była stanowcza i nieodwołalna. W tej chwili — powiedziała — nie stać nas na to. Niech pochodzi jeszcze rok do Ryłówki, a później zobaczymy. Tej nocy było mi bardzo ciężko. Nie mogłem długo zasnąć. Postanowiłem coś wymyśleć i zdziałać sam. Co, wówczas jeszcze nie wiedziałem. 5. WYPRAWA BEZ WIEDZY RODZICÓW DO BEREZDOWA W CELU ZAPISANIA SIĘ DO SZKOŁY POWSZECHNEJ Wpadłem na pomysł ucieczki z domu do Berezdowa, a znalazłszy się tam — zmuszenia rodziców do umieszczenia mnie w wymarzonej szkole. Trzeba trafu, że na kilka dni przed rozpoczęciem roku szkolnego przyjechała do nas ciotka Paulina, która bardzo mnie lubiła. Ilekroć spotykaliśmy się namawiała mnie, abym kształcił się. Zawsze powtarzała, że zarówno ona jak i jej syn, dużo ode mnie starszy, pomogą mi w tym. Kiedy więc ciotka znalazła się u nas, postanowiłem zrealizować swój zamiar. Pewnego dnia w końcu sierpnia, na kilka dni przed rozpoczęciem zajęć szkolnych wstałem raniutko, jeszcze przed wschodem słońca. Zapakowałem trochę chleba i kawałek boczku na drogę i cichaczem, nikogo nie budząc, wymknąłem się z domu z zamiarem dotarcia do Berezdowa. Znałem nie tylko trakt, którym zazwyczaj jeździliśmy do kościoła, ale także ścieżki przez lasy, taki i pola skracające odległość między Krąglikiem a Berezdowem. Tymi właśnie ścieżkami chodziliśmy niekiedy do kościoła w Berezdowie w uroczyste święta trwające dwa dni, jak na przykład Wielkanoc, Zielone Świątki. Maszerowałem znajomymi mi ścieżkami i traktami. W południe dotarłem do Berezdowa i zaszedłem do państwa Kamińskich. Przyjęli mnie serdecznie, ale z wielkim zdziwieniem. Próbowali wypytywać o cel mojej wizyty. Ponieważ nie wyjawiłem tajemnicy, przypuszczali, że musiałem coś zbroić, dostałem mocne lanie, albo kara miała być dopiero wymierzona, przed czym naturalnie uciekłem. Do wieczora nikt z mojej rodziny nie zjawił się w Berezdowie. Położono mnie więc spać na sienniku, ułożonym na ławie pod ścianą. Rano spałem jeszcze smacznie, gdy poczułem, że ktoś zdjął ze mnie koc, podwinął koszulę i zaczął bić, powtarzając za każdym uderzeniem masz smarkaczu to, na coś zasłużył. Zacisnąłem zęby. Było mi okropnie wstyd, bo odbywało się to w obcym domu, przy obcych ludziach. To właśnie ciotka Paulina wymierzała „sprawiedliwość". Gdy skończyła egzekucję, mocno sapiąc ze zmęczenia, kazała mi wstać, umyć się i ubrać, po czym nakarmiła mnie, obejrzała ze wszystkich stron czy przyzwoicie i schludnie wyglądam, wzięła za rękę i powiedziała: a teraz idziemy do dyrektora. Miała też ze sobą jakąś paczuszkę. Radość moja nie miała granic. Zapomniałem o tęgim laniu, przestało mnie wszystko boleć. Maszerowałem obok ciotki, słuchając nauk jak mam się zachować w czasie rozmowy z dyrektorem szkoły itp. Rozmowa była krótka. Ciotka przedstawiła mnie jako przyszłego geniusza. Na poparcie przytoczyła okoliczność, że właśnie uciekłem z domu, żeby się tylko dostać do wymarzonej szkoły. Aby zaś wzmocnić swoje argumenty, wręczyła ową tajemniczą paczuszkę, którą dyrektor natychmiast schował do biurka. Reszta poszła gładko. Dyrektor wezwał sekretarkę szkoły, kazał dopełnić formalności, oświadczając, że chłopak jeszcze w końcu ubiegłego roku szkolnego miał jego przyrzeczenie, iż będzie przyjęty do szkoły do drugiej klasy. Była to oczywiście nieprawda. Tak oto zostałem uczniem szkoły, o której marzyłem. Ponieważ zostało jeszcze kilka dni do rozpoczęcia roku szkolnego, wsiedliśmy do jednokonki, którą przyjechała ciotka i pojechaliśmy do domu. Przedtem ciocia załatwiła dla mnie stancję u państwa Kamińskich. W drodze powrotnej zapowiedziała uroczyście, że to co dostałem rano od niej, to fraszka. Dopiero w domu czeka mnie odpowiednia porcja batów za mój samowolny wyczyn. Ale zarówno groźba, jak i czekające mnie ewentualne baty były niczym w porównaniu z radością z osiągniętego celu. W domu widocznie pierwsza złość minęła, bo lania nie dostałem. Natomiast rozgorzała dyskusja, co i jak trzeba zrobić w tak krótkim czasie, który pozostał do rozpoczęcia roku szkolnego. Cioteczka zobowiązała się zawieźć mnie osobiście do szkoły, kupić niezbędne rzeczy i zostawić trochę gotówki dla mnie u państwa Kamińskich na wypadek gdybym coś na polecenie szkoły musiał kupić. Tak też wszystko zostało załatwione.
Pierwszy września. Wszyscy uczniowie zostali zgromadzeni na nabożeństwie, oczywiście prawosławnym, i po odśpiewaniu Boże Caria chrani rozeszli się do swoich klas. W mojej klasie było dwóch Polaków: Kazio Bukar, o rok starszy ode mnie, silny i wesoły chłopak, syn dzierżawcy majątku ziemskiego niedaleko Berezdowa oraz ja. Posadzono nas razem w ostatniej ławce. Zawarliśmy od razu przymierze i braterską przyjaźń. Okazało się, że nie były to zobowiązania gołosłowne. Stały się ostoją naszego bezpieczeństwa w ciągu całego roku nauki w tej szkole. Nie trzeba było czekać długo, aby moje wyobrażenia o szkole w Berezdowie, panujących tam stosunkach itp. rozwiały się. Sprawdziła się tylko jedna nadzieja. Poziom wiedzy nauczycieli, a więc i nauki był oczywiście znacznie wyższy niż w Ryłówce. To samo można powiedzieć o pomocach szkolnych. Nie trzeba było także pokonywać ośmiu kilometrów odległości z domu do szkoły i z powrotem. Był też na miejscu kościół parafialny, gdzie odbywały się lekcje religii, na które uczęszczałem z wielką ochotą. Było to bowiem jedyne środowisko, w którym mogłem posługiwać się i uczyć poprawnego języka polskiego — niewątpliwe pozytywy, których przedtem nie miałem. Reszta jednak pozostawiała wiele do życzenia. Stosunek nauczycieli, a zwłaszcza uczniów Rusinów do uczniów z rodzin polskich był taki sam jak w Ryłówce, a więc w większości wypadków niechętny, a nawet wrogi. Już po kilku tygodniach ukształtowały się w środowisku uczniowskim stosunki stawiające nas — dwóch Polaków w trudnej sytuacji, wymagającej stałej czujności. W klasie większość kolegów wrogo do nas ustosunkowanych, wykorzystywała każdą okazję, aby sprowokować bójkę. Prowokacje sprowadzały się zazwyczaj do obelg i wyzwisk pod naszym adresem. Każda, nawet słowna reakcja z naszej strony powodowała napaść kilku odważniejszych i oczywiście — bójkę. Doszliśmy z Kaziem do wniosku, że nie wolno nam okazywać uczucia strachu, a gdy zmuszeni zostaniemy do bójki, to trzeba tak zaprawić — jak mawialiśmy — napastników, aby poczuli dla nas respekt i bali się napadać w sytuacjach niezbyt dla siebie sprzyjających. Układ sił między nami dwoma a resztą napastników kształtował się co najmniej jak 2 do 10, to znaczy że na każdego z nas przypadało przynajmniej pięciu napastników. Reszta kolegów nie brała udziału w napaściach, ale przyglądała się z ciekawością, kto będzie górą. Traf zrządził, że obaj siedzieliśmy na ostatniej ławce. Za plecami więc mieliśmy ścianę, która nas chroniła od ataków z tylu. Napastników więc mieliśmy z przodu i z boków. Natura zaś zrządziła, że obaj byliśmy silni i odważni. Pierwsze już bójki wykazały, że nie jest rzeczą łatwą pobić nas. Kilku bowiem napastników w pierwszych potyczkach oberwało tak dotkliwie, że ojciec jednego z nich przyszedł nawet do dyrektora ze skargą na dwóch Lachów, którzy pobili jego syna. Przeprowadzone przez wychowawcę dochodzenie wyjaśniło, że to właśnie poszkodowany i jego koledzy stale nas napastowali i prowokowali do bójki. Okazało się przy tej okazji, że niektórzy koledzy — Rusini, dzieci miejscowej inteligencji, przedstawili rzeczywisty przebieg zajścia i wychowawca dał temu wiarę. Miało to dalsze konsekwencje. W klasie nie zaprzestano wprawdzie nadal napastować nas, ale wyniki tych napaści były różne. Raz oberwaliśmy my, innym razem dostało się przeciwnikom. Neutralni w dalszym ciągu nie brali udziału ani w bójkach, ani w obelżywych wyzwiskach. Z czasem zaczął się krystalizować inny układ sił i animozji, który podzielił całą szkołę na dwie zwalczające się grupy. Do jednej należeli uczniowie zamieszkali na stancjach oraz chłopcy z rodzin miejscowej inteligencji, do drugiej zaś — wszyscy uczniowie mieszkający w internacie (koszarach), zwani przez nas kazarmszczikami i część chłopców z miejscowych rodzin chłopskich. Walki między tymi grupami odbywały się zazwyczaj w dużym ogrodzie — sadzie, przez który przechodzili wszyscy chłopcy mieszkający w internacie oraz część zamieszkujących — jak to się mówiło — na mieście. W walkach używano łuków z ostro zakończonymi strzałami, proc, za pomocą których ciskano kamieniami, kijów, a w zimie — zlodowaciałych kul śnieżnych. Formowano je wieczorem, polewano wodą i pozostawiano na noc w wiadomych sobie miejscach. Walki odbywały się zwykle po południu, w czasie powrotu ze szkoły do domu. Chłopcy jednej i drugiej grupy zbierali się w jak najliczniejsze zespoły i dopiero wtedy wkraczali na teren ogrodu. Nieliczni tylko, najbardziej tchórzliwi, przemykali się do domu innymi wyjściami. W ten oto sposób utworzyła się grupa składająca się z Polaków i Rusinów. Było w niej kilkunastu Polaków i około trzydziestu Rusinów, aktywnie uczestniczących w starciach z kazarmszczikami. Kazio Bukar wyszykował sobie łuk i procę, ja zaś nahaj zakończony skórzaną listwą, w środku której zaszyta była ołowiana kula karabinowa. Zrobiłem sobie także procę. Na ogół w potyczkach z kazarmszczikami byliśmy górą, zapędzaliśmy ich aż do internatu, lejąc kogo się tylko dopadło. Pewnego popołudnia zdarzyło się jednak, że kazarmszcziki dobrze przygotowali się do rozprawy. I stało się. Dobrze wymierzona strzała z łuku przeciwnika ugodziła mnie prosto w lewe oko. Zalałem się krwią, przestałem widzieć i zostałem przez kolegów zaprowadzony do domu, do państwa Kamińskich. Ci sprowadzili felczera, który opatrzył ranę. Oko było opuchnięte, a skóra dookoła koloru granatowego, i nic na nie nie widziałem. Ubłagałem Kąmińskich, aby nie powiadamiali moich rodziców, zapewniając, że oko wcale mnie nie boli i że za parę dni wszystko przejdzie. I rzeczywiście, po paru dniach kompresowania i siedzenia w domu, opuchlizna już na tyle zelżała, że można było sprawdzić, jak przedstawia się sprawa z okiem. Okazało się, że nie zostało uszkodzone i że widzę na nie. Ostrze strzały, która mnie ugodziła, oklejono obficie smołą, było więc kuliste i dość dużej średnicy. Raz, w czasie dużej przerwy, podczas nieobecności Kazia Bukara, napastnicy po krótkiej obronie, obalili mnie na podłogę. Jedni wzięli za ręce i głowę, inni za nogi, wyciągnęli na korytarz i zaczęli walić moją głową o drzwiczki od pieca. Walili tak długo, dopóki nie zacząłem krwawić. Straciłem też przytomność. Dopiero wówczas rzucili mnie pod ścianę i uciekli. Rozbili mi wówczas głowę. Ranę trzeba było zszywać i leczyć około dziesięciu dni. Kiedy Bukar wrócił po chorobie i nie zastał mnie w szkole, przyszedł po lekcjach do mnie do domu i o wszystkim się dowiedział. Ponieważ wiedziałem kto był inicjatorem tej „zabawy" ze mną, umówiliśmy się, że jak tylko wyzdrowieję policzymy się z nimi. Plan, który dokładnie zrealizowaliśmy był taki: wracając po lekcjach ze szkoły, będziemy szli w pewnym oddaleniu od siebie i jak tylko natkniemy się na jednego lub nawet kilku uczestników mojej przygody, wówczas bez słowa ten z nas, który pierwszy się natknie na nich, zacznie bić bez żadnych skrupułów. Drugi natychmiast dołączy i będzie bił innych lub głównego sprawcę mego pobicia. Żaden uczestnik grupy, która mnie pobiła i okaleczyła, nie uniknął lania. Odwet nasz dał świetne efekty, bo już tylko z daleka wymyślano nam od Lachów, nie próbując zbliżyć się na odległość wyciągniętej ręki. Potyczki zaś zwaśnionych grup trwały nadal, z tą tylko różnicą, że nie używano już łuków. Z nauką dawałem sobie radę dobrze. Nie byłem wprawdzie pierwszym uczniem, ale nie byłem też ostatnim. U wychowawcy i nauczycieli miałem opinię chłopca krnąbrnego i zawadiaki, choć nigdy nie prowokowałem bójek. Nigdy też nie chodziłem do wychowawcy na skargę na napastników. Podobno w środowisku nauczycielskim mawiano, że Nietyksza to gordyj Lach (dumny Polak). Do takich należał też Bukar. Zginął bohaterską śmiercią w wojnie 1920 roku, jako ułan 1 Pułku Ułanów Krechowieckich, do którego wstąpił jako ochotnik w końcu 1919 roku. Kończył się rok szkolny. Zostałem promowany do trzeciej klasy z ogólną oceną dobrą.
6. PRZEJŚCIE DO SZKOŁY W SŁAWUCIE Postanowiłem po wakacjach przenieść się ze szkoły w Berezdowie do szkoły takiego samego typu w Sławucie. Impuls, który pobudził mnie do starań o przeniesienie się do szkoły w Sławucie był natury trochę uczuciowej, trochę zaś wypływał z poczucia bezpieczeństwa. Dowiedziałem się mianowicie podczas bytności u nas Kazika Bukara z ojcem, że nie pozostanie on w Berezdowie na rok następny, a przeniesie się do Korca, gdzie miał jakąś rodzinę i tam czyni starania o przyjęcie do gimnazjum. W Berezdowie więc nie mogłem już liczyć na niczyje wsparcie w konfliktach z Rusinami. Wiedziałem ponadto, że w Sławucie istnieje duża kolonia polska, stanowiąca decydujący czynnik w układzie stosunków społecznych w tym mieście, dzięki księciu Sanguszce, o czym już pisałem. W tej sytuacji można było przypuszczać, że w szkole będzie duży odsetek uczniów Polaków, co — rzecz jasna — wzmacniało pozycję tej grupy narodowościowej zarówno wobec nauczycieli, jak i uczniów innej narodowości. Mieliśmy również w tym mieście kilka znajomych i życzliwych rodzin polskich i ruskich, którym ojciec dostarczał różne produkty żywnościowe. Mogłem więc liczyć na przyjęcie na stancję i życzliwą opiekę. W czasie jednej z podróży nocnych do Sławuty wszystko przedstawiłem ojcu. Spotkałem się nie tylko z aprobatą, ale ojciec uzupełnił jeszcze wymienione przeze mnie pozytywy znajomością z księciem Sanguszką, na którego — jak twierdził — można będzie liczyć w razie potrzeby. Mój dziadek kontaktował się i otrzymywał pomoc od Sanguszki podczas powstania styczniowego. W tym to czasie Sanguszko miał okazję poznać rodzinę mego dziadka, w tym także mego ojca, który wówczas miał siedem lat. Później po śmierci dziadka, kontakty te były utrzymywane przez mego ojca, zwłaszcza przy okazji zawierania różnych transakcji leśnych w kompleksie graniczącym z Krąglikiem, a także przy eksploatacji runa leśnego i polowań. Stancję zaofiarował już awansem Rusin Wakulenko, rzeźnik odbierający od ojca cały żywiec. Wakulenkowie byli bezdzietni, mieli wolny pokój, który mogli mnie zaofiarować. Pani Wakulenkowa była Polką. Nie było też obaw co do odpowiedniego wyżywienia. Wakulenkowie próbowali nawet rozmawiać w domu i z wielu klientami po polsku, choć była to polszczyzna osobliwa, na przykład „zamknij forteczkę, bo spinkę przestudzisz", co oznaczało „zamknij lufcik, bo przeziębisz plecy". Byli to ludzie uczciwi, dobrzy i bardzo z nami zaprzyjaźnieni. Prowadzili jeszcze zajazd, w którym zawsze zatrzymywaliśmy się z zaprzęgiem po przyjeździe do Sławuty, miałem dlatego gwarancję dość częstych kontaktów z ojcem, a niekiedy także z mamą. Mama, o dziwo, nie tylko nie zaprotestowała, ale wyrażając zgodę stwierdziła, że tak będzie lepiej. Zostałem przyjęty do trzeciej klasy i posadzony w ławce razem z Cichockim. W klasie było sporo Polaków. Z Cichockim stosunki ułożyły się dobrze, zaprzyjaźniliśmy się serdecznie. Nie zapomniał o tym nawet wtedy, kiedy w końcu 1920 roku znalazłem się w śmiertelnym niebezpieczeństwie i tylko dzięki niemu — jako sekretarzowi Cze-ka — zostałem ocalony. W czasie pobytu w szkole w Sławucie nie miałem nigdy ani ja, ani inni koledzy Polacy, przykrych zajść z kolegami Rusinami. Z niektórymi nawet układały się stosunki koleżeńskie, pełne życzliwości i wzajemnej pomocy, czy to w czasie lekcji, czy też na wycieczkach i w różnych grach, które uprawialiśmy. Niektórzy uczniowie Polacy, do których i ja należałem, mieli zezwolenie od Sanguszki na korzystanie z ogromnego parku, w którym znajdowały się różne urządzenia sportowe, jak korty tenisowe, siatkówka, a nawet możliwość jazdy konnej na rumakach — arabach czystej krwi. Konno jeździły tylko nieliczne dzieci. Niewiele bowiem z nich miało wprawę w tym sporcie, wyniesioną z domu. Ja, choć rzadko, dosiadałem wierzchowca. Mieszkałem w kamienicy na rynku, szkoła zaś położona była po drugiej stronie parku, tuż koło kościoła. Najkrótsza dla mnie droga do szkoły prowadziła przez tak zwany długi mostek i park. Miałem zezwolenie na korzystanie ze ścieżki parkowej, skracając w ten sposób odległość od stancji do szkoły o około kilometr. Byłem bardzo zadowolony ze szkoły, kolegów i stancji. Robiłem dość duże postępy w nauce i byłem przekonany, że skończę tę szkołę, a później pójdę na wyższe studia w Kijowie albo w Warszawie, jeżeli warunki domowe ułożą się korzystnie. Ale zaczęły się dziać doniosłe i przerażające wydarzenia z chwilą wybuchu rewolucji lutowej, a następnie październikowej w Rosji.
|
--------------- |